Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Pogadanka poety z psem.

Pozostawszy sam, Jan Robert wziął świecę i przybliżył ją do ścian pokoju, a tymczasem Roland z westchnieniem zadowolenia, zabierał się położyć na dywaniku rozłożonym w poprzek drzwi, za któremi znikł młodzieniec z dziewicą, który to dywanik zdawał się być jego zwyczajnem łożem.
Przez kilka chwil Jan Robert daremnie wodził światło pod ścianą, nie widział nic, oczy jego patrzały jakoby wewnątrz, wspomnienia przechodziły między nim i tem co miał przed sobą.
Co oczy jego widziały, to, w tej odległej okolicy na szczycie tych ciemnych schodów, piękną dziewicę, zwieszoną ze świecą w ręku; to długie włosy jej o złocistym połysku, piękne oczy modre odbijające niebo, choć tego nieba tam nie było; to skórę jej przejrzystą, cienką jak listek róży, to całe ciało jej giętkie jak szarfa, na którem widocznie zaciężyła była kiedyś gorączkowa ręka choroby, lub zlodowaciała dłoń nieszczęścia, to słowem całe to zjawisko Fragoli, niemniej dziwne jak Salvatora, z których jedno zdawało się uzupełniać drugie i tworzyło w oczach poety sen jakiś jawny i ożywiony.
Wszystko wydawało mu się dziwnem, aż do tej karminowej plamki pod okiem, dla której to zapewne sam Salvator nazwał ją Fragola, albo zdrobniale Fragoletta.
Przytem, to imię Regina, wymówione przez dziewicę, nasunęło poecie wspomnienie arystokratyczne, nie mogące mieć żadnego związku z istotami niskiej kondycji, z któremi on chwilowo połączył swe życie, a które nie mniej jednak żywo uderzyło w dźwięczne struny jego młodego serca.
Powoli jednak, rodzaj zasłony jaką miał przed oczyma, zaczął rzednieć, i jakby przez mgłę przyszedł do rozpoznawania malowideł okrywających ścianę.
Strona artystyczna wzięła górę nad stroną tajemniczą, rzeczywistość nad snem: poeta stał wobec jednej z najdokładniejszych kopij malarstwa dekoracyjnego ze starożytnych czasów.
Cztery wielkie części muru zawierały kwadraty otoczone ramami; każdy kwadrat przedstawiał krajobraz widziany poprzez kolumny perystylu lub też z okien mieszkania.
Ramy przedstawiały przeróżne fantazje, które późniejsza nauka archeologji spopularyzowała, jako to: godziny nocne i dzienne, tancerzy, konika polnego prowadzącego dwóch ślimaków zaprzężonych do woza, gołąbki pijące z jednej czary i t. p.
Całość przekopiowana była z wybornym smakiem i wiernością tonu, znamionującą niepospolitego kolorystę.
Byłoby to dla Jana Roberta zdziwieniem, gdyby ze strony jego nowego i szczególnego przyjaciela, cośkolwiek go jeszcze zdziwić mogło.
Poszedł więc, nie zdziwiony, ale zamyślony, postawić nasamprzód świecę na stole, obejmującym wszystkiego pięć do sześciu stóp obwodu pośrodku pokoju, a potem usiadł na krześle.
Wtedy oczy jego obojętnie przechodziły po różnych częściach salki jadalnej i nareszcie zatrzymały się na psie; przypomniał sobie słowa Salvatora:
— „Jak skończysz, pogadaj z Rolandem.“
Jan Robert skończył oglądać, a nawet myśleć; zawołał więc Rolanda, by z nim pogawędzić.
Na imię swe wymówione krótkim a ostrym akcentem myśliwskim, Roland który spał, a przynajmniej udawał, że śpi, z pyskiem wyciągniętym między dwiema łapami, żywo podniósł głowę i spojrzał na Jana Roberta.
Powtórnie wymówił nazwisko psa, uderzając się ręką po kolanie.
Pies podniósł się na dwie przednie łapy i przystanął na sposób sfinksów.
Jan Robert po raz trzeci ponowił wezwanie.
Pies przyszedł do niego, położył głowę na kolanach i patrzył przyjaźnie.
— Biedny psie! rzekł poeta głosem słodkim.
Roland mruknął na pół czule, pół żałośnie.
— A, a! rzekł Jan Robert, twój pan, Salvator, miał słuszność; widzę, że się porozumiemy.
Na imię Salvatora, pies szczeknął przyjacielsko i spojrzał w stronę drzwi.
— Tak, rzekł Jan Robert, on jest tam w bocznym pokoju, z twoją panią Fragolą, prawda, Rolandzie?
Roland podszedł do drzwi, przyłożył pysk do szpary pomiędzy spodem drzwi i podłogą, sapnął, a wróciwszy położył znów głowę na kolanach poety, zamykając oczy żywe, inteligentne, niemal ludzkie.
— Zobaczymy też, rzekł Jan Robert, kto byli nasi rodzice... Podajno łapę, jeśliś łaskaw.
Pies podniósł wielką łapę i z lekkością zdawałoby się niepodobną, oparł ją na arystokratycznej ręce Jana Roberta.
— Aha! rzekł Jan Robert, tegom się domyślał... A wiele mamy lat?.
I podniósł potężne wargi zwierzęcia, które otwierając się, odkryły podwójny rząd straszliwych zębów, białych jak kość słoniowa, a jednakże już nieco zmęczonych w głębi czeluści.
— Aha!... nie jesteśmy już pierwszej młodości, rzekł Jan Robert, gdybyśmy byli kobietą ukrywalibyśmy nasz wiek od dziesięciu lat, a mężczyzną, zaczęlibyśmy go ukrywać.
Pies pozostał obojętnym; nic go to zdawało się nie obchodzić, że Jan Robert zna wiek jego. Co widząc poeta, prowadził dalej badanie, spodziewając się przyjść do jakiego szczegółu, któryby czynniej podrażnił nerwowa czułość Rolanda.
Szczegół ten niebawem wpadł w oko Roberta.
Roland, jakeśmy powiedzieli, bez względu na nieco większą długość sierści, trochę kręconej, mianowicie pod brzuchem, miał płowe poszycie lwa; tylko Jan Robert zauważył na prawym boku, między czwartem i piątem żebrem, punkcik biały o siedmiu lub ośmiu liniach średnicy.
— A! a! zapytał, co to jest, mój biedny Rolandzie? I nacisnął końcem palca na biały punkcik.
Roland wydał jęk.
— Aha! rzekł Robert, to blizna.
Robertowi nie było obcem, że rany i oparzelizny niszczą połyskujący tłuszcz obiegający po tkance włoskowatej; widział on w stadninach czarne konie, którym wyrabiano strzałkę na czole za dotknięciem gotowanego jabłka; zrozumiał więc, że i tu musiała być rana albo oparzelizna.
Prędzej nawet rana jak oparzelizna, gdyż palec namacywał bliznę. Spojrzał na bok lewy. Na lewym boku Roland miał, tylko nieco niżej, podobneż piętno. Robert dotknął palcem tak jak za pierwszym razem; pies, za drugiem dotknięciem, wydał jęk boleśniejszy, jęk, który młody spostrzegacz wytłómaczył sobie obrażeniem żebra. Na lewym boku żebro było złamane.
— A! a! mój piękny Rolandzie, rzekł poeta, widać, żę nakształt naszego imiennika, prowadziliśmy wojnę!
Roland podniósł głowę, otworzył paszczę i zawył tak, że aż dreszcz przeszedł Roberta. Skarga ta miała charakter tak żałosny, że Salvator wyszedł z pokoju i zapytał
— Co stało się Rolandowi?
— Nic... Mówiłeś mi pan, żeby z nim pogawędzić, odpowiedział śmiejąc się Jan Robert, pytałem go o jego dzieje, a on był w trakcie opowiadania mi ich właśnie.
— Cóż panu opowiedział? Ciekawy byłbym bardzo dowiedzieć się prawdy.
— Dlaczegóż miałby kłamać? rzekł Jan Robert, przecież to nie człowiek.
— Tem słuszniej, abyś mi pan powtórzył jego opowiadanie, odrzekł Salvator z naleganiem, jakby połączonem z pewnym niepokojem.
— Owóż, słowo w słowo nasza rozmowa. Pytałem go, czyim jest synem, odpowiedział mi, że pochodzi ze skrzyżowania psa z góry św. Bernarda z newfoundlandem; pytałem ile ma lat, odpowiedział, że ma od dziewięciu do dziesięciu, pytałem, co znaczą te plamki białe, które ma po obu bokach, odpowiedział, że to ślady po kuli otrzymanej w bok prawy, która wyszła bokiem lewym nadłamując mu żebro.
— A! a! wszystko to jest, jak najdokładniejsze.
— Tem lepiej; to dowodzi, że jestem spostrzegaczem niezupełnie niegodnym pańskiej uwagi.
— To dowodzi poprostu, że pan jesteś myśliwym. I nie innego Roland panu nie powiedział?
— Nadszedłeś pan właśnie w chwili, gdy opowiadał mi, że nie zapomniał swej rany i że przypomniałby sobie tego, kto mu ją zadał. Teraz liczę na pana, że mi resztę dopowiesz.
— To bieda, że w tym przedmiocie nie wiem nic więcej od pana.
— Doprawdy?
— Istotnie. Raz, przed czteroma lub pięciu laty polując w okolicach Paryża....
— Polowałeś pan?...
— Chciałem powiedzieć... kradnąc zwierzynę na cudzym gruncie, boć posłaniec miejski nie poluje, znalazłem to biedne psisko w rowie; był cały zalany krwią, postrzelony na wylot, umierający. Piękność jego pobudziła mnie do litości: zaniosłem go do krynicy, obmyłem ranę zimną wodą, do której wlałem kilka kropel wódki; zdawał się przychodzić do życia po tym opatrunku. Chęć mnie zdjęła przywłaszczyć sobie to piękne zwierzę, do którego, sądząc ze stanu w jakim je zastałem, jego pan nie zdawał się przywiązywać wielkiej wartości; złożyłem tedy psa na furę wiozącą piasek, a sam poszedłem za nim. Tegoż samego wieczora, zaraz po przybyciu, opatrywałem go tak, jak widziałem opatrywanych w Val-de-Grace ludzi postrzelonych i szczęśliwie wyleczyłem; oto wszystko co wiem o Rolandzie... A! przepraszam, mylę się, zapomniałem jeszcze, że Roland poślubił mi wdzięczność, która zawstydziłaby ludzi, i że gotów jest dać się zabić za mnie i za tych, których ja kocham; prawda Rolandzie?
Na to zapytanie, Roland wydał okrzyk radosnego potwierdzenia, kładąc dwie łapy na ramieniu pana, jak uczynił to już przy wejściu.
— Dobrze, dobrze, rzekł Salvator, jesteś pięknym i dobrym psem, Rolandzie, to wiadomo... Precz z łapami.
Roland postawił łapy na ziemi i położył się znowu przy drzwiach, na tym samym dywanie, na którym leżał, gdy go Jan Robert zawołał.
— A teraz, rzekł Salvator, czy chcesz pan pójść ze mną?
— Chętnie, ale obawiam się być natrętnym.
— A to dlaczego?
— Przyjaciółka pańska ma wyjść dziś zrana i liczyła może na twoje towarzystwo.
— Nie; bo przecież słyszałeś pan jak mówiła, że nie może mi powiedzieć, gdzie idzie.
— I pan pozwalasz lubej swej chodzić w miejsca, których nie może wskazać? zapytał śmiejąc się Jan Robert.
— Wiedz o tem, kochany poeto, że nie ma miłości tam, gdzie nie ma zaufania. Ja kocham Fragolę całem sercem i prędzej bym własną matkę posądził, niż ją...
— Zgoda, ale może nie jest rzeczą roztropną ze strony młodej dziewicy, mówił dalej Jan Robert, wychodzić s a mej o godzinie szóstej zrana i dorożką pędzić po Paryżu.
— Zapewne, gdyby nie miała z sobą Rolanda; ale z Rolandem mogę ją wyprawić w podróż naokoło świata, nie obawiając się wypadku.
— To co innego.
Potem drapując się w płaszcz, z pewną zalotnością:
— Ale!... zawołał Jan Robert, słyszałem jak towarzyszka pańska mówiąc o jednej ze swych przyjaciółek, wspominała imię Reginy.
— Tak.
— Jest to imię mało upowszechnione... Znałem tego imienia córkę jednego z marszałków Francji.
— Córkę marszałka de Lamothe-Houdan? zapytał Salvator.
— Właśnie.
— Jest to przyjaciółka Fragoli... Pójdź pan!
Jan Robert nie dodając ani słowa, udał się za swym tajemniczym towarzyszem.
Wpadał z niespodzianek w niespodzianki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.