Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bardziej zasługiwać na swoje miano, póki ja tu będę mu krew puszczał, niech kto zastuka do szpitala i zapowie przybycie chorego.
Kilku ludzi pod przewodnictwem tego, co przemawiał do Salvatora, oddzieliło się od gromady i udało pod szpital.
Tymczasem aptekarz z pomocą pozostałych, zdjął chustkę z szyi Jana Byka, kaftan i wydobywał mu rękę z, koszuli.
Żyły na szyi wezbrały aż do pęknięcia.
— Czy trzeba przewiązać rękę? zapytał Jan Robert.
— Czy masz pan przewiązki gotowe? zapytał Salvator aptekarza.
— Pójdę po nie, odpowiedział Ludwik Renaud.
— Ściśnij dobrze rękę po nad żyłą, panie Robercie, zdaje mi się, że tego będzie dosyć, rzekł Salvator.
Robert ścisnął rękę nieszczęśliwego; jeden z obecnych potrzymał dłoń, drugi wziął miedniczkę, trzeci znów lampę.
— Uważaj pan na arterję! rzekł Jan Robert trochę niespokojny.
— O! nie obawiaj się, odpowiedział Salvator, nieraz nocą puszczałem krew, bez innego światła prócz księżyca lub odblasku latarni. Podobne wypadki trafiają się często tym biedakom, mianowicie przy wyjściu z knajpy.
Jeszcze nie skończył mówić i nim spostrzeżono, jak ręka jego uzbrojona lancetem zbliżyła się do ramienia Bartłomieja, a już trysnęła krew czarna i pienista.
— Do licha! rzekł potrząsając głową, czas było!
Operacja została dokonaną tak lekko i prędko, jakby przez skończonego praktyka.
Bartłomiej odetchnął.
— Jak krwi odejdzie tyle, wiele trzeba, rzekł aptekarz nadchodzący z przewiązką, to pan powiedz.
— O! możemy mu jej wypuścić do woli, odpowiedział Salvator, nie zbywa mu na niej... Niech idzie, niech idzie!
Po utracie pewnej ilości krwi, chory otworzył oczy. Pierwsze spojrzenie było mdłe, szklane, bezrozumne, ale pomału oko się wyjaśniło, promień boski zabłysnął; wzrok Bartłomieja zatrzymał się na improwizowanym chirurgu.
— A! dobrze! panie Salvatorze, rzekł, rad jestem doprawdy, że pana widzę!
— Tem lepiej, kochany Bartłomieju! rzekł młodzieniec,