Mistrz Twardowski (Oppman)/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk J. Cotty
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
Jako król przysyłał do mistrza.

Pewnego wieczora siedział mistrz w komnacie swojej i dumał o owym pakcie z dyabłem. Słońce zaszło już było i tylko krwawy odblask padał na ściany pracowni, na stosy ksiąg wielkich, czaszkę trupią, kości wielkoludów, mumię i wypchanego krokodyla, który na sznurku zwieszał się od pułapu. Nagle u drzwi wchodowych dał się słyszeć szelest jakiś i drgnęła klamka, potem uchyliły się drzwi, ktoś wszedł. Twardowski spojrzał tylko i bez podziwienia, bez ciekawości, uśmiechnął się z lekka, ale tak rozkosznie, jakby mu się raj otwierał. A jednak przychodzień niczem się takiem nie odznaczał, coby wielki jakiś wypadek wróżyć mogło. Stała tylko u progu postać jakaś ciemną opończą osłoniona, w ciemnych butach z długimi nosami, a z pod jej okrycia wyglądała pochew szpady. Na piersiach błyskał łańcuch złoty z medalionem podobnym. Twarz przybyłego była młoda jeszcze ale już wybladła, oczy przyćmione i zagasłe, usta ściśnięte, nos ostry i wązki spuszczał się aż na wąs czarny, z pod którego mało co widać warg było, a brodę osłaniała wpółogolona, paskiem czarnym tylko spływająca, zachodnim obyczajem zarastająca hiszpanka.
Nieznajomy zdjął kapelusz i bliżej postąpił.
— Czekałem na was — rzekł Twardowski, powstając z krzesła.
— Na mnie? na mnie? — zakrzyknął zdziwiony przychodzień.
— Tak, na was — odpowiedział Twardowski — niech was to nie dziwi: ja wiem często wprzódy, co się ma, co się musi stać i jak.
— Waszmość mylicie się — odpowiedział zimno przybyły, jakby go poufałość mistrza nieco obraziła, i przybrał minę nawpół pogardliwą, pół szyderską.
— Ja się nigdy nie mylę — rzekł na to spokojnie Twardowski. — Czy chcecie, żebym wam powiedział, kto jesteście?
— Słucham ciekawie — prędko zawołał nieznajomy, jakby był pewny, że się mistrz omyli, lecz dodał: — Nim zaczniem rozmowę, niech wprzód oddali się ten człowiek — i wskazał na Maćka.
— To mój sługa — odpowiedział mistrz i skinął na sierotę, który się natychmiast małemi drzwiczkami wysunął.
— Teraz słucham.
— Waszmość jesteście dworzaninem Jego Królewskiej Mości, nieprawdaż?
— Tak jest. Mogliście mnie kiedy widzieć ze dworem.
— Przysłani jesteście od króla? Król pan nasz przed kilką miesiącami stracił ukochaną żonę. Czy tak jest? Mam-li mówić dalej?
— Nie potrzeba! — zawołał nieznajomy zdziwiony, zbliżając się, straciwszy zupełnie wyraz dumy i szyderstwa, pomieszany i niespokojny widocznie. — Ależ na Boga, skądże to wiecie wszystko? Ja jak najtajemniej mówiłem o tem z Panem Miłościwym. Było nas tylko dwóch w komnacie. Zaręczyć mogę, że niktby się nie odważył słuchać pode drzwiami. Król Jego Mość szeptał mi do ucha. Nikt na świecie nie mógł wiedzieć, prócz nas dwóch, o co rzecz idzie.
— Ja wiem trzeci — odpowiedział mistrz zwycięsko — bo ja wiem wiele rzeczy ukrytych i zgaduję przyszłość.
Dworzanin muskał się ręką po głowie zafrasowany, a drugą łańcuch na piersiach wiszący podnosił.
— Nie potrzebuję więc — rzekł — pytać was, czyli to zrobić możecie, czego król po was żąda?
— Owszem, jest wątpliwość, czyli to uczynię, ale niema wątpliwości, że mógłbym zrobić.
— Jakto? waszmość mogąc, nie uczyniłbyś tego dla króla?
Twardowski się uśmiechnął.
— Ja nie mam króla — rzekł. — Są przyczyny rozliczne, dla których potrzebuję się namyślić.
— Naprzykład?
— Król jest utulony nieco w żalu po stracie drogiej żony — ale pragnie ją jednak, albo ducha jej przynajmniej, widzieć raz jeszcze. Chce, źebym go wywołał, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Cóż będzie, gdy król znowu ukochaną ujrzy Barbarę? Otworzą się zagojone rany — zechce, widząc ją, poskoczyć ku niej, uścisnąć, przemówić. Zaleje się łzami nowemi, nową rozpaczą, kto wie, czy nie więcej dozna boleści, niż rozkoszy? Bo dzień za dniem unosi wspomnienie, tak jak grabarze wielką górę taczkują, ale gdy się wspomnienie widzeniem odżywi, będzie nowy ciężar na duszy, jaśniej obraz jej stanie przed oczyma, a żal podwójny serce uciśnie. Jest to jakby chciał doświadczyć po raz drugi ciężkiej boleści, której doznał przy jej zgonie. Nieprawdaż?
— Być to wszystko może, mistrzu — odpowiedział dworzanin pokorniejszy co chwila — i wy to zapewne lepiej wiecie, niż ja, co i jak być może i być musi.
— Ja — ja się tylko tak domyślam i rachuję — rzekł Twardowski. — Są rzeczy, których nie wiem i nie widzę, bo nie chcę ich widzieć i umyślnie oczy odwracam. Przyszłość Króla Jego Mości jest właśnie jednym z tych przedmiotów, których nie chcę i nie śmiem badać.
— Cóż więc będzie?
— Prawdziwie, w tej chwili odpowiedzieć wam nie mogę. Potrzebuję namysłu, trzy dni przynajmniej. Po trzech dniach, w tejże co dziś porze przyjdź do mnie.
— Pozwolisz jednak, mistrzu, abym nie odkładając, dziś ci powiedział, co król ofiaruje ci, jeśli się podejmiesz, czego żąda.
— Ciekawy jestem bardzo — mimowolnie zawołał mistrz. — Zaiste nie domyślam się nagrody.
— Król Jego Mość nie sądzi, aby wam to potrafił nagrodzić, chce tylko zostawić pamiątkę, a tą będzie łańcuch złoty wagi trzechset florenów, bogaty pierścień i szuba z przednich soboli, jedna z tych, które ostatni poseł cara przywiózł w podarunku, i których piękności wszyscy się naówczas dziwili. Powtarzam, król nie myśli was nagradzać, lecz pragnie tylko uczcić.
— Dziękuję za łaskę dla mnie ubogiego służebnika i miłość królewską — odrzekł Twardowski. — Przyjdźcie, jakem wam mówił, za trzy dni.
To mówiąc, skłonił głowę, a dworzanin, wzajemnie oddawszy mu ukłon, wyszedł i drzwi za sobą zatrzasnął. Mistrz sam zadumany pozostał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Artur Oppman, Józef Ignacy Kraszewski.