Mistrz Twardowski (Oppman)/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk J. Cotty
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
Jako Twardowski wywoływał ducha królowej Barbary.

Gdy upłynęło trzy dni do namysłu przez mistrza zostawione, znowu w porze wieczornej zadźwięczał skobel żelazny u drzwi i powoli wsunął się ten sam dworzanin królewski (był to Mniszech, poufały Augusta ulubieniec). Twardowski czekał na niego, powstał, nim jeszcze drzwi otworzył, i wyszedł kilka kroków naprzeciw przybywającego.
— Jakąż mam zanieść odpowiedź Jego Królewskiej Mości? — po zwykłych przywitaniach spytał dworzanin.
— Rzecz jest do uczynienia podobna — odpowiedział po chwili mistrz — ale są warunki z mojej strony, bez których nikt i nic do spełnienia żądania królewskiego mnie nie zmusi.
— Bodajby były najcięższe, wiem, że Król Jego Mość zgodzi się pewnie na nie, jeśli są tylko umiarkowane i bez ujmy godności pańskiej. Król tak bardzo kochał żonę i tak mocno pragnie choćby cień jej widzieć raz jeszcze!
— Pierwszy mój warunek — rzekł Twardowski — aby Jego Królewska Mość, gdy cień nieboszczki królowej przywołany zostanie, nie przemówił do niego ani słowa, ani się pożądał zbliżyć, ani poruszył, ani krzyknął. Powtóre, aby nikt obrzędowi wywołania ducha nie był przytomny, prócz nas trzech: króla, mnie i waszmości. Potrzecie, aby mi żadnej nie ofiarowano nagrody.
— Mogę zaręczyć — odpowiedział dworzanin, z podziwieniem wysłuchawszy końca, — iż Król Jego Mość przyjmie podane warunki. Lecz co się tyczy nagrody, waszmość unosisz się niepotrzebnie; mógłbyś przy tej okoliczności wielce skorzystać. Rozmyśl się, mistrzu, nie chceszże nic więcej?
— Nic więcej — odpowiedział Twardowski z lekkim szyderskim uśmiechem.
Obaj zamilkli. Dworzanin z podziwienia, Twardowski zwycięsko się nasycając okazaną tak wielką bezinteresownością. Nareszcie przybyły zakręcił się i wyszedł, śpiesząc z wiadomością do zamku. Nie upłynęło dwie godziny, gdy nazad powrócił znowu do mistrza z żądaniem, aby natychmiast udał się za nim, i uwiadomieniem, że król na wszystko się zgadza. Twardowski już był gotów: przewidział on, że niecierpliwy August nie odłoży wezwania go do siebie nawet do przyszłej nocy. Pozbierał wszystko, czego potrzebował do obrzędu wywołania ducha, wziął laskę, zwitek pergaminu, księgę, pudełko jakieś pod pachę i, owinąwszy się szeroką opończą, rozkazał Maćkowi pozostać, a sam wyszedł z dworzaninem.
Noc już była i ciemność na ulicach miasta, noc jesienna, czarna, bo chmury wisiały między niebem i ziemią, a wiatr, który je poganiał leniwo, szumiał tylko w górze, nie dając się czuć na ulicach osłonionych wysokiemi kamienicami. Pusto było wszędzie, psy tylko pod wrotami gospód wyły, a niekiedy z golarni, z winiarni, z szynkowni mimo zakazu ukazywały się błyszczące przez okiennice światełka gasnące, dochodziły przytłumione pijanych głosy. Czasem na wązkiej gdzie uliczce zabrzęczała po ziemi wlokąca się szabla, psy obudzone naszczekiwały, ginęły ich głosy w oddaleniu i znów tylko wiatr szumiał. Przed idącymi mało co widać było drogi; wskazywały ją tylko z obu stron ulicy bielejące na tle czarnem nocy wysokie kamienice o śpiczastych czołach. Trzeba było zaiste dobrze znać Kraków, aby nie zbłądzić. Lecz mistrzowi i dworzaninowi wszystko wskazywało drogę: umieli rozeznać ją po kształcie domostw, niewyraźnie się rysującym przed nimi, po murach kościołów i dzwonnic, po załomach i zakrętach.
W milczeniu szli oni ku zamkowi. Dworzanin miał z sobą klucz od furty pobocznej, którą się wchodziło na odosobniony podwórzec, z podwórca na galerye wsparte na wysmukłych gotyckich słupach, a niemi do królewskich komnat przez korytarze trafić było można. Gdy tam weszli, nikogo nie było w dziedzińcu, nie ukazało im się nawet żadne światło, i w jednem tylko oknie zamku migała lampa przez czerwoną zasłonę. Po wschodach dostali się na galeryę, a z niej weszli w korytarz, którym dworzanin do wielkiej białej izby mistrza wprowadził, torując mu drogę. Komnata, do której weszli, nie odznaczała się ozdobami, była czysta lecz skromna, dokoła otaczały ją dębowe ławy do muru przyparte, na środku stał wielki stół dębowy, na krzyżowych nogach, w kącie piec niemały także. Okna z błon szklanych, w ołów oprawnych, brzęczały, zatrzęsły się, gdy drzwi otwarli. Strop przerznięty był belkami, misternie wyrabianemi. Na podłodze kamiennej i chłodnej spali pokotem komornicy i jurgieltnicy królewscy owinięci w opończe, ubrani; niektórzy rozciągnieni na skórach, inni na garści podrzuconej słomy. Przy każdym widać było szablę w gotowości i rozpuszczony pas.
Na stole paliły się dwie świece żółte, kręcone, w ogromnych mosiężnych lichtarzach, nad misami wody. U drzwi oparty o ścianę czatował snem znużony komornik królewski, uzbrojony zupełnie. Gdy się podwoje skrzypiąc otwarły, kilka głów podniosło się z pościeli i kilka głosów razem spytało:
— Kto tam? Kto idzie?
— Tsyt! — odpowiedział wchodzący dworzanin — swój.
Poznano go zaraz po głosie, chcieli coś gadać dworzanie, ale on położył palec na ustach i wskazał wchodzącego Twardowskiego. Niektórzy ciekawsi, oparłszy się na łokciach, zaczęli mu się przypatrywać, z tą miną szyderską, właściwą dworakom królów i wielkich panów, pytali się jeden drugiego, ale nikt z nich mistrza nie znał. Szeptali tylko, gubiąc się w domysłach, a po chwili zamilkli. Tymczasem dworzanin, który Twardowskiego wprowadził, dał mu znak, iż pójdzie do króla, wskazując ławę i prosząc go, aby tymczasem spoczął.
Potem podniósł zasłonę, u drzwi przeciwnych głównemu wejściu zapuszczoną i, cicho na palcach skradając się, zniknął. Słychać było za nim szelest, gwar daleki, potem znowu zaczęły się zbliżać kroki ku drzwiom, i dworzanin, podniósłszy zasłonę, dał znak Twardowskiemu, aby wszedł za nim. Nim zaś go wprowadził wewnątrz komnat, po cichu wydał rozkazy komornikom, spoczywającym na podłodze, którzy wnet na nogi wstawać poczęli. Potem, wpuściwszy Twardowskiego, rzucił zasłonę na drzwi i wprowadził go przez dwie izby ciemne zupełnie do trzeciej, w której ukazywało się światło.
Była to niewielka komnata sklepiona, o jednem oknie. Podłogę jej okrywał kobierzec perski, w głębi stało łóżko za zasłoną karmazynową, stoliki marmurem pokryte po kątach, a na nich księgi w biały pergamin oprawne i rozrzucone papierów zwoje. U łoża, na podstawku okrytym suknem, stały srebrne naczynia z wodą i winem, miednica i nalewka złociste, u ściany była ława pokryta kobiercem, a wśród komnaty dwa z wysokiemi poręczami krzesła karmazynowym aksamitem i złotą frendzlą obite. W kącie paliła się lampa bladym płomieniem. Niedaleko łóżka stał mężczyzna czarno ubrany, średniego wzrostu i wieku, nie zbyt otyły, blady, z oczyma, które okrywały nabrzmiałe powieki; brodę miał długą, dzielącą się na dwoje, wąs i włosy podstrzyżone nieco. Ten, gdy jeszcze mistrz był na progu, z pośpiechem się odezwał:
— Nie przybliżaj się do mnie waszmość! Z daleka, z daleka!
Twardowski został niedaleko drzwi gdzie go te słowa znalazły, jakiemś niepojętem uczuciem wstrzymany i onieśmielony. Dworzanin, który go wprowadził, zatrzymał się przy nim także.
Po chwilce, w czasie której zamieniono z obu stron nieśmiałe wejrzenie, król, on to był bowiem, ozwał się niepewnym i pomieszanym głosem:

— To ty — to ty! Barbaro!

— Waszmość podjąłeś się ukazać mi ducha nieboszczki najdroższej żony mojej, Królowej Jej Mości Barbary.
— Tak, Najjaśniejszy i Miłościwy Panie — odpowiedział Twardowski, nabierając odwagi — obowiązałem się do tego, jednakże z warunkami pewnymi.
— No, jakież są tam warunki waszmości? — rzekł widocznie zniecierpliwiony August.
— Najprzód, aby Wasza Królewska Mość słowa nie przemówił, ani się rzucił, ani śmiał dotknąć ducha, ani się nawet ku niemu posunął.
— Jakto? ani słowa? ani znaku czucia? — odpowiedział August. — To wiele! lecz zaiste kiedy tego potrzeba...
— To dla własnego bezpieczeństwa osoby Waszej Królewskiej Mości.
Król pomyślał chwilę, a potem dodał:
— Proszę waszmości nie używać zaklęć złych i przez kościół zakazanych, a potępiających duszę, ale raczej z białej magii, sposoby godziwymi i modlitwą ducha Królowej Jej Mości wywołać.
Mistrz nic na to nie rzekł i tylko głową potrząsł.
— Trzeba nam do tego większej izby — rzekł po chwili.
Na znak królewski, dworzanin poskoczył na lewo i drzwi zakryte zasłoną rozwarł. Wszedł przez nie najprzód Twardowski, po nim, lampę wziąwszy, dworzanin, a za nimi król, i zasłona zapadła. Przez dwoje mniejszych izb dostali się do wielkiej komnaty, a raczej sali. Była ona całkiem czarnem suknem wybita, miała troje okien w jednej ścianie i dwoje drzwi na przestrzał, zawieszonych suknem, jak inne. Na środku był stół, suknem do dołu okryty, krucyfiks na ścianie, ławy dokoła, komin także szeroki i wielki, którym się jeszcze świeciły resztki dogorywającego żaru. Po cichu weszli tutaj, a król usiadł w krześle opodal, blady i milczący. Twardowski, nic nie mówiąc, rozłożył na stole czarnoksięskie przybory, obejrzał się wokoło i kazał dworzaninowi krucyfiks, wiszący na ścianie, zasłonić. Król nic nie rzekł na to, jakby nie widział lub nie uważał. Stanął wreszcie mistrz w przeciwnym końcu sali od króla i, już mając rozpocząć zaklęcia, rzekł do Augusta:
— Proszę Waszej Królewskiej Mości o szczyptę włosów nieboszczki Królowej Jej Mości.
August szukał pośpiesznie na piersiach drżącemi rękoma i, wyjąwszy książeczkę czarną zapiętą klamrą złotą, dał z niej trochę włosów dworzaninowi, który je Twardowskiemu zaniósł.
— Racz Wasza Królewska Mość pamiętać, abyś się nie poruszył, ani zagadał, ani odzywał, gdy się duch okaże, bo inaczej i Waszej Królewskiej Mości i mnie się co złego wydarzyć może.
Na to król głową skinął, nie mogąc słowa przemówić; znać było po nim, że drżał mocno, a usiłował pokryć pomieszanie swoje; oczy jego bardziej się jeszcze powiekami osłoniły, ciężki oddech dobywał się z piersi, twarz zbladła i żyły nabrzmiały na skroniach, ręce konwulsyjnie ściśnięte ścięły się jedna w drugiej.
Jeszcze tylko chwila, i mistrz już począł wywoływać ducha, paląc włosy królowej u lampy. Wszczął się od nich dym ciężki po komnacie, i jakby mgła na nią padła. Potem zajaśniał żywiej płomień lampy, drzwi przeciwne tym, któremi weszli, otwarły się z trzaskiem i wsunęła się postać, jakby nie tykając ziemi. Była to piękna kobieta, niewielkiego wzrostu, lecz kształtnej kibici, smutnej twarzy, niebieskich oczu, jasnych włosów, białą tylko osłoniona szatą, z pod której przeglądał strój bogaty. Oczy jej zwrócone były w stronę, w której znajdował się August. Szła powolnym krokiem i co chwila zatrzymywała się, to znów sunęła cicho i nieznacznie, jak skazówka po zegarze.
August, gdy się drzwi otwarły, zamknął był oczy z przestrachu, lecz wkrótce je otworzył i oniemiał, ujrzawszy Barbarę, wlepił w nią wzrok boleści i rozpaczy, a westchnienie ciężkie, ogromne spadło z jego piersi. Cień szedł dalej powolnie, powolnie, ciągle patrząc na Augusta tym wzrokiem, którego sile król nigdy oprzeć się nie mógł

za życia, a z wyrazem smutku, z wyrazem uczucia nieopisanego. Zapomniał o wszystkiem August, gdy się ich oczy spotkały, nie myśląc nawet o niebezpieczeństwie, poskoczył z krzesła, wołając boleśnie:
— To ty — to ty! Barbaro!
Lecz w tejże chwili, gdy król się rzucił ku cieniowi żony, zadrżała postać wywołanej i okropnie się w jednej chwili zmieliła. Zamiast owej Barbary wileńskiego zamku, młodej i świeżej, ukazał się na wpół wyschły trup, którego ciało pod zbutwiałą suknią padało w kawałki, przykry grobowy zaduch i zgnilizna dały się czuć po sali. Król cofnął się, krzyknął przeraźliwie i upadł na krzesło, a lampa zagasła.
Dworzanin, łamiąc ręce i klnąc czarnoksiężnika, wybiegł do komorników królewskich po światło; zbiegli się oni natychmiast, podniesiono bladego i jakby nieżywego króla i zaniesiono na łoże. Wnet wezwany Schneeberger, lekarz, pośpieszył z ratunkiem. Twardowskiego zaś próżno szukano po zamku. Zniknął nie wiedzieć jak.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Artur Oppman, Józef Ignacy Kraszewski.