Mieszaniny literacko-artystyczne/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Mieszaniny literacko-artystyczne
Podtytuł Część I
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom XLVII
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1902
Druk Ludwik Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Przeciw Zoli.

W chwili, gdy myśląc o tem, że na stołach księgarskich niema nic nowego, kłopotałem się o czem tu pisać w »Mieszaninach«, doszła mnie powieść Edmunda About pod tytułem: »Le roman d’un brave homme«. Jest to nowość, która zaledwie miała czas rozejść się po Paryżu i Francyi. Książka ta na całe miesiące przed swem ukazaniem się budziła wielkie zajęcie w kołach literatów i czytelników francuskich. Mówiono, że About pisze coś wprost przeciwnego utworom Zoli, coś, co ma stanowić przeciwwagę kierunku i talentu autora »Rougonów«. Inni utrzymywali przeciwnie: że About przyjmuje kierunek, oparty na realnem widzeniu i realnem odtwarzaniu życia, ale w formę, w którą nowa szkoła odlewała i wlewa tylko pianę, męty i błoto życia, postara się wlać czyste złoto prawdy, piękności i uczciwości. Powieść jego miała więc przedstawiać odwrotną, czystszą i jaśniejszą stronę medalu. Jakoż po przeczytaniu jej, niepodobna zaprzeczyć, że taki, nie inny był zamiar autora. Czy zamiar udał się, niech na początek sami moi czytelnicy z treści osądzą...
Oto więc książka ułożona jest w formie pamiętnika, a raczej wspomnień, które dla dzieci swych spisuje główny bohater opowiadania, Piotr Dumont. »Jeśli jaki heraldyk, pisze na początku pan Piotr, skuszony milionami, które wam pozostawiam, dzieci moje, zechce wam dorobić tarcze, herby i drzewo genealogiczne, sięgające wypraw krzyżowych, nie dajcie mu się uwieść. Wasi przodkowie byli skromnymi wieśniakami i skromnymi pracownikami, którzy w pocie czoła, uczciwym trudem i oszczędnością dorabiali się majątku i społecznego znaczenia«. Z tych słów, które w dowolnym przekładzie, ale w wiernym sensie podaję, widzimy, że pan Piotr jest typem zamożnego a uczciwego plebejusza, który się nie tylko pochodzenia swego nie wstydzi, ale szczycić się niem raczej jest gotów. Na przeszłości jego rodziny i jego fortunie nie ciąży krzywda, ani krew ludzka. Dumontowie inaczej wybijali się na świat niż Rougonowie. Jak? — Posłuchajmy. Opowiadanie jest bardzo obszerne. Dziadek bohatera, zwany »La France« dla swego patryotyzmu, gwoli któremu ciągle imię ojczyzny miał na ustach, gospodarzył na kawałku roli, zaledwie zdolnym wyżywić liczniejszą rodzinę. Był to człowiek zdrowy i silny, a fizyologicznie biorąc, jeden z takich osobników, które w walce o byt nie tylko sobie umieją dać rady, ale zdolne są wytworzyć równie silne potomstwo. Umysł dziadka, zwanego »La France«, był jeszcze prostaczy, ale pogodny. Uosabiał on zdrowy chłopski rozsądek, dający się uchwycić w słowa: co twoje to trzymaj, a co moje tego nie rusz. Nawet żywy patryotyzm dziadka ugruntowany był poniekąd na tej zasadzie.
W młodym wieku zaciągnął się on jako ochotnik do szeregów francuskich w 1789, by bronić kraju przed inwazyą wrogów. Francya jest najpiękniejszym i najbogatszym krajem na świecie, rozumował sobie dziadek, dlatego obcy chcą ją zabrać, ale właśnie dlatego obowiązkiem naszym jest jej nie dać. Poszedł więc i bił się jak lew; gdy jednak obcy zostali odparci, nie chciał ich gonić aż poza granice. Uważał, że głupio jest robić komuś w jego domu to samo, co mu się poczytuje za największą zbrodnię, gdy robi w naszym. Wrócił więc, osiadł na roli, uprawiał winnice, sadził karczochy i fasolę, ożenił się, miał dzieci, wszczepiał w nie ambicyę, pewną plebejską cześć dla skromnego imienia Dumontów, miłość rodzinną, słowem: chował »marmalią« w zasadach prawości, sprawiedliwości i pracy. Mama »La France« pomagała mu w tem dzielnie. Była to kobiecina jak orzech, zabiegła, żywa, sprzeczająca się z dziadzią »La France« o lada co, a miłująca go jak biblijna niewiasta. Żyli oboje w miernym dobrobycie, ale wszystkie dzieci, których imion nie wymieniam, z obawy, by cierpliwość moich czytelników nie była mniejsza niż płodność Dumontów, postanowili jak się należy. Synem najstarszym papy i mamy »La France« był ojciec bohatera książki, Jan. Ten Jan został cieślą. Odziedziczył on zdrowie i praktyczny rozsądek swego życiodawcy, ale przyniósł z sobą na świat daleko więcej fantazyi. Potomstwo tęgich, co się nazywa ludzi, przewyższa zdolnościami swych rodziców. Jest to prawo rozwoju, o którem About nie pisze, ale o którem myślał ciągle pisząc: Jana nazywali ludzie »Mes samblables«, co poszło stąd, że uratowawszy z topieli konia i człowieka, odrzucił order, do którego chciał go przedstawić mer, mówiąc: jeśli ratowałem »mes samblables« to nie dla nagrody. Śmiano się z wyrażenia i przyczepiono je do Jana, co mu nie przeszkadzało cieszyć się szacunkiem całego owego światka. Szacunek ten jednała Janowi i jego względna zamożność. Był to wyborny cieśla, różniący się od prostych wiórołupów właśnie tą fantazyą, która, zastosowana do ciesiołki, zmieniła się w niezwykłą pomysłowość. Umiał korzystać z sił natury: stawiał więc młyny tam, gdzie ich nie było, wymyślał różne maszyny pozwalające zaoszczędzić sił ludzkich, i przez to wiele zarabiał. Byłby zapewne już doszedł do znacznego majątku, gdyby nie to, że w czasie pożaru fabryki pana Simmoneta spalił się na węgiel, wyratowawszy poprzednio całą rodzinę Bonafigue’ów z płomieni.
Skończyliśmy więc z Janem. Ale teraz pan Piotr zaczyna opowiadać o sobie i staje się jeszcze obszerniejszy. Kiedy ojciec się spalił, był on malcem; matka, równie dzielna, ale umysłowo wyżej już stojąca kobieta od babki »La France«, została sama i z miernymi środkami. Jednakże, przez pamięć ojca i w nagrodę za jego poświęcenie, miasto oddało malca na swój koszt do kolegium. Dobrzy wogóle ludzie zamieszkiwali to miasto. Kolegium było stare i prowadzone przez ludzi nader uczciwych, ale rutynistów. Ot, przypominało trochę więzienie. Zawracano dzieciom głowy, jak się to zdarza i w nowszych czasach, łaciną, greczyzną, pensami, ekstemporaliami, składaniem wierszy łacińskich; słowem — karmiono je taką sieczką klasyczną, która rozdyma, ale nie tuczy. Dzieci też były głupie klasycznie, to jest nie miały pojęcia o życiu i o najprostszych rzeczach, które się koło nich działy. Jeden mały Piotruś był trochę mądrzejszy, bo go ojciec za życia często oprowadzał z sobą, tłómaczył mu to i owo i budził w nim dar spostrzegawczy. W kolegium zmieniło się wszystko dopiero, gdy stary dyrektor się usunął, a na jego miejsce przyszedł Alzatczyk, m. Lutzellmann. Ten wprowadził różne reformy: przedewszystkiem, dał dzieciom swobodę; powtóre, począł ich uczyć, poza programem tego, co warto istotnie umieć. Poczciwe miasto przerażało się z początku reformami i panem Lutzellmanem. Mówiono sobie o nim zcicha, że to niebezpieczny nowator, ale uparty Alzatczyk nie dał się zrazić dopóty, dopóki nie przekonał wszystkich, że ma słuszność. Wówczas pokochano go, i stało się tak, że całe miasto zaczęło wraz z nim uczyć dzieci. Więc szewc pokazywał, jak się buty szyją, bednarz, jak się klepki zbija i t. p.
Kolegium przestało być więzieniem. Powstała wielka solidarność między poczciwem miastem a dziećmi. Wszyscy interesowali się wszystkiem, i mała rzplita, wystarczając sobie, kwitła spokojnie, rozwijając się materyalnie, doskonaląc moralnie.
Mały Piotruś, kochany przez poczciwą matkę i obywateli, opływał w błogości. Był zdolny, brał pierwsze nagrody, miał małą przyjaciółkę, brzydką sobie potężnie, ale sprytną bardzo, która nazywała się Barbe Bonafigue i oto!
Opowiada on wszystko, doszedłszy późniejszego wieku, bardzo szczegółowo, i co do mnie, nie dziwię się wcale, że go to wielce zajmuje, nie dziwię się nawet, że więcej niż mnie, lub kogokolwiek z czytelników. Skończywszy kolegium, chciał iść do szkoły politechnicznej, ale wstrzymała go miłość do matki, więc nie poszedł, ale wszedł do fabryki pana Simmonet, tej samej, przy której pożarze zginął jego ojciec. Pan Simmonet była to figura dość ostra i sucha. Także typ fabrykanta-rutynisty, wymyślającego na swoich robotników, nie cierpiącego wszelkich ulepszeń, a chciwego na zyski. Fabrykował on liche talerze fajansowe i nie chciał fabrykować lepszych. Stopniowo dopiero Piotr, który przeszedłszy wszelkie stopnie w fabrycznej hierarchii, uzyskał pewien wpływ na pana Simmoneta, zmuszał go do ulepszeń. Więc naprzód przekonał go, że od dobrej doli robotników zależy przyszłość fabryki, że zatem trzeba ich ochraniać, pielęgnować, kochać. Potem usiłował udoskonalić samą robotę talerzy. Simmonet wysłał go jako komiwojażera do Anglii, Niemiec, Rosyi, i Bóg wie dokąd; więc Piotr patrzał jak co gdzie robią, i — czego się sam nauczył, to w rzeczywistość na miejscu zmieniał. Wiodło mu się, więc fabryka kwitła, a z nią w całem mieście wzrastała zamożność i dobrobyt. Nadeszły dni zamachu stanu Napoleona i panowania merów pięściowych. Na miasto spadło wiele nieszczęść; Piotr jednak, który był wówczas za granicą, uchronił się proskrypcyi. Wrócił, gdy już było spokojnie, i gdy interesa nanowo się ożywiły. Simmonet przyjął go za wspólnika, skutkiem czego Piotr zaczął dochodzić do majątku. Czas było się żenić. Piotr, będąc komiwojażerem, kochał się po drodze w każdej przystojnej dziewczynie i z każdą pragnął się żenić, więc gdy przyszło naprawdę, nie wiedział z którą. Matka jego i ludzie w mieście życzyli sobie, by z małą Barbe, która wyszła na bardzo ładną dziewczynę; mówiono nawet o niej, że podkochuje się z cicha w naszym bohaterze, ale on miał ją za kokietkę i ani myślał o niej. Tymczasem zachorował ciężko. Matka jego umarła, wszyscy go opuścili, tylko poczciwa Barbe, mimo iż już z rozpaczy przyrzekła swą łapkę komu innemu, przyszła go pilnować z narażeniem własnego życia. Pociągnęło to za sobą zerwanie z narzeczonym i mały skandalik w mieście, ale za to Piotr, gdy wyzdrowiał, ożenił się z zacną Barbarką i...
— Czy koniec?...
— Nie.
Wspomnień się nie kończy na progu małżeńskiego pokoju. Żyli więc z Barbarką — dobrze im było, wiodło się: Piotr kupił całą fabrykę od Simmoneta, i robili miliony, tylko brakło im »marmalii«. Z początku było im z tego powodu smutno, potem zaczęli wmawiać w siebie, że z tego tylko hałas i nieporządek w domu — gdy jednakże po sześciu latach pożycia, pewnego poranku pewien mały i czerwony jak rzodkiewka dżentlemen napełnił hałasem ich małżeńską sypialnię, mało nie powaryowali z radości. Odtąd co rok przybywał prorok i gdy wreszcie nadszedł rok 1870, a z nim i wojna, było już tego coś pięcioro. Piotr jednak, jako dobry Francuz, poszedł na wojnę; bił się w Belforcie, jak na mężczyznę przystało. Wróciwszy po zawarciu pokoju do domu, zastał żonę i dzieci w dobrem zdrowiu, ale fabrykę spaloną i straty wielkie. Ani on jednak, ani »Barbe« nie zrazili się temi stratami; wzięli się do roboty, postawili fabrykę na nogi, odzyskali wkrótce co stracili i pracują dotąd; Piotr zaś pisze w wolnych chwilach swoje wspomnienia, które Edmund About zatytułował: »Le roman d’un brave homme«.
Na tem kończy się książka.
Zola więc w Rougonach i innych mających z nimi związek w powieściach, dał nam genealogię rodziny, która w walce o byt wzniosła się w czasach ostatnich; About uczynił to samo. Ale Rougonowie wznosili się per fas et nefas ze stanu prawie bydlęcego, wiedzeni tylko brutalnymi instynktami zachowawczymi, korzystając z cudzych słabości, z nieszczęść prywatnych i publicznych, z owej fatalnej epoki, która pokrywała wszelkie zdrożności, szalejąc życiem gorączkowem, wyuzdanem, toczonem przez robaki blagi, chęci użycia, rozpusty, fałszu — Dumontowie wznosili się uczciwą pracą, rozumem i uczciwością... Takie dwie historye, oparte na fizyologicznej zasadzie rozwoju, leżą tedy przed nami w dwóch odrębnych obrazach. Nierządnica Nana kona w szpitalu, a uczciwy Piotr pisze spokojnie wspomnienia dla dzieci. To dwa światy odrębne w Hogartowskiem zestawieniu. Zola malował jedną stronę, About drugą. Takie jest znaczenie tych książek. Zola ma swoich zwolenników, ale wziąwszy wszystko w rachubę, spadły na niego tysiące zarzutów: że psuje ludzi, kala literaturę i poniża swój talent, niżąc koronki z obrzydliwej piany, zbieranej na ustach chorego społeczeństwa. Gdyby z większości tych nawet, którzy go zapamiętale czytają, złożyć sąd i tego sądu spytać o werdykt, przysięgli odpowiedzieliby ogromną większością: »Winien«. Ale skoro rzecz się tak ma, to ile winy Zoli, tyle zasługi About. Czy jednak tak jest istotnie? O co chodzi: czy o kwestyę czysto społeczną, czy o literacką? Przypuśćmy na chwilę, że Zola istotnie sądzi, że we Francyi stosunki społeczne układają się, lub układały w ten sposób, iż większość mieszkańców musiała lub musi składać się z pijaków, złodziei, podsłuchiwaczy, nierządnic: cóż mu na to odpowiada About? Oto: Mylisz się! We Francyi są przecie miasteczka kwitnące pracą i przemysłem, a w tych miasteczkach mnóstwo rodzin uczciwych i zacnych, dążących w pocie czoła od dziada pradziada do ustalenia bytu i powiększenia swych fortun w sposób legalny. Mylisz się, bo we Francyi jest potężny i prawidłowo rozwijający się element, na którym wszelki rząd, byle uczciwy, może się oprzeć, na który wszyscy mogą rachować; we Francyi nakoniec cnota przeważa nad nieprawością, rozum nad głupotą, zdrowy obyczaj nad zepsutym, porządni ludzie nad złodziejami, uczciwe kobiety nad Nanami i t. d.
Doprawdy jest coś niewłaściwego w takiem postawieniu powieściowej tendencyi. Któż o tem wątpi? — mają prawo spytać czytelnicy: pewno ani my, ani nawet sam Zola; jeżeli About nie chciał nam niczego innego dowieść, tylko tego, o czem bez cienia wątpliwości jesteśmy przekonani, niepotrzebnie czas tracił. Z drugiej strony równie pewną jest rzeczą, że w 40-milionowem blizko społeczeństwie nie brak tych stron mętnych, ciemnych i cuchnących, które opisuje Zola; jakaż jest więc dobra racya, by nie miał ich malować i wydobywać na jaw, choćby dlatego, by złe zmniejszyć? Niech będzie dwóch: Zola do malowania czarno i About do malowania biało. »Chacun selon son goût!«[1] Można utrzymywać, że w literaturze, tak jak i w przyrodzie, winna panować rozmaitość.
Istotnie, jeśli książka napisana jest w chęci przeciwważenia Zoli, należało przenieść walkę na inne pole, to jest na czysto literackie.
Zola np. w Nanie — ma jedną słabą stronę: jest nudny. Czytelnikowi nie dość, gdy może pomyśleć o autorze: »Que bestia utalentowana — i jak prawdziwie dostrzega!« Wcale nie dosyć! On potrzebuje znaleźć coś z siebie, jakieś oddźwięki własnej duszy, uczuć i pragnień; on potrzebuje zająć się książką, zatem znaleźć w niej postacie, które pokocha za ich prawdziwość, ale zarazem i piękność, za ich prawdziwą poezyę, i to poezyę nie w chmurach, ale w życiu takiem, jakie ono jest — głównie zaś za ich sympatyczność. W Nanie np. nie znajdzie nic podobnego. Kto go tam zainteresuje? Nikt! Pewno nie sama Nana, nie dyrektor teatru, nie George, lub hrabia Mouflat. W innych powieściach Zoli to samo. Ani jedna niteczka sympatyi czytelnika nie ma najczęściej się koło kogo obwinąć. Zaczynamy książkę zimni i kończymy ją zimni. A jakaż to wada w artyzmie autora, jeśli nie potrafi zająć! Niech będzie sobie najrealniejszym, niech jak najbystrzej dostrzega — pozostanie nudny. Znam jednak ludzi, którzy Nany nie mogli skończyć, tak ich nudziła. To już defekt w artyzmie, i kto chciał bić Zolę, powinien był w tę słabiznę go uderzyć. Należało powiedzieć coś jak ów kuglarz: »Panie bracie, na rzemiośle się nie znacie! Oto bierzesz do swych powieści z życia figury bardzo prawdziwe, ale takie brudne, tak pomazane błotem, tak chore moralnie, takie spaczone, nędzne, hultajskie, że żaden z czytelników nie może ani im współczuć w niedoli, ani cieszyć się z ich szczęścia. Twój materyał nie nadaje się do tworzenia arcydzieł; artyzm wyłącza twój świat, więc idziesz złą drogą, więc... mylisz się sam i w błąd wprowadzasz innych«.
Istotnie! Poza zamtuzem i poza błotem ulicznem jest przecie także życie i bardzo szerokie. About mógł wziąć świat taki małomiejski, jaki wziął, taki sobie kopiec zabiegłych poczciwych mrówek. Ale powinien był odmalować świat ten żywym, interesującym, ponętnym i niezmiernie sympatycznym. Powinien był wykazać, ile prawdziwych, i równie ślicznych jak prawdziwych, i równie interesujących jak ślicznych stron jest w tem życiu kumów, kumoszek i ich dzieci; ile zorzy i słońca we wzajemnej ku sobie miłości serc; ile harmonii w takiem miasteczku; ile wdzięku w jego domach bluszczem upowitych; ile prawdziwie i ogólnie ludzkiego pierwiastku w całem życiu...
Powinien był to malować z równą lub większą jeszcze dokładnością i z równym realizmem, jak Zola, to jest zrobić obrazem nietylko pięknym, ale prawdziwym, plastycznym i interesującym — słowem: takim, od któregoby z trudnością przychodziło się oderwać.
Wówczasby wytrącił z rąk książki Zoli.
— Co zrobił zamiast tego?
Napisał książkę moralną wprawdzie bardzo — ale... nudną.
Czy nie stało mu talentu równego Zoli do kreślenia obrazów, do chwytania życia na gorącym jego uczynku, ze stron pięknych i poetycznych? Zapewne. About w swoich utworach robił na mnie zawsze wrażenie inteligentnego, sprytnego człowieka, cieszącego się wielką równowagą umysłową, posiadającego wysoki dowcip, ale pozbawionego poezyi w duszy. Zaliczyłbym go chętnie do takich literatów, których w klasyfikacyi możnaby podciągnąć pod ogólną nazwę: porządny literat. Tacy nie piszą nigdy głupstw, cieszą się czasem wielkiem powodzeniem i uznaniem tak publiczności, jak i towarzystw, do których uczęszczają. Ludzie chwalą ich zdolności, wynoszą pod niebo ich dowcip, zostaje po nich wiele rzeczy bardzo dobrych, sumiennych — nawet bardzo ładnych, ale nie zostaje ani jedno arcydzieło. Brak im czegoś, co świeci, grzeje, pali... Ten brak to poezya, to dusza wzniosła, egzaltowana, czująca bardzo i cierpiąca za wielu; to coś, co się tak boleśnie targało w Mussecie, Heinem, co było takie tkliwe i takie kochające w Dikensie, takie kochane i patryotyczne w Szopenie, Grotgerze, takie wielkie w Mickiewiczu, takie błyskawicowe w Słowackim...
Gdy sobie przypomnę twarz Abouta, zażywną, okrągłą, rumianą, o czarnych oczach, błyszczących dowcipem — twarz porządnego »bourgeois«, i zestawię ją z obliczem Zoli, z którego, jak i z jego utworów przebija jakaś siła brutalna a chłodna, nie mogę oprzeć się myśli, że About przegra powieściową wojnę z Zolą.
»Le roman d’un brave homme« jest nudny! Czytelnik poniekąd sam to mógł osądzić. Z poza przezroczystej obsłony słów nie przebijają obrazy. Pan Piotr jest zacny człowiek, ale moralizuje zamiast malować... Powiedzmy bez ogródek, że książka niemoralna, choćby była nudna, ma dla większości ludzi pewien ostry smak, właśnie dla swej niemoralności; książce nudnej, moralnej tego brak. Można także opisywać ludzi wzorowych i nie mieć czytelników. Pan Podstoli jest wzorem porządnego człowieka i wzorowego obywatela, a kto go dziś czyta? Piotr Dumont jest również przykładem do naśladowania. Wypowiada on wiele rzeczy rozumnych i pożytecznych, układa bardzo mądrze swe opowiadanie, tak, aby czytelnik zdał sobie sprawę z całego rozwoju stopniowego tych »prac i dni« — Piotr Dumont doskonale i ku wielkiemu zbudowaniu czytelnika ukazuje co może praca, jak solidarność lepsza jest od trudu w rozłące, jako z usiłowań pojedyńczych ludzi korzysta miasto, kraj, ogół, ale... Zola ma więcej talentu od Edmunda About.
Nie chcę powiedzieć, by Zola był olbrzymem, a nie obali go idealizowanie życia małomieszczańskiego, które w rzeczywistości jest płaskie i przepełnione groszowym oportunizmem. Zmaleje prawdopodobnie i Zola, nastąpi to jednak wówczas, gdy jaki młody a śmiały talent uderzy w dzwon wielkich idei. Wówczas i umysły ludzkie równie wielkim ruchem się rozkołyszą i o wszystkiem co się do nowej miary nie dostosuje — zapomną...






  1. Przypis własny Wikiźródeł (franc.) Każdemu według gustu





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.