Miesiąc nektarowy/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Miesiąc nektarowy
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI
PAŃSTWO MŁODZI WYBIERAJĄ SIĘ NA WOJAŻ.

Tydzień tylko czasu wolnego pozostał jeszcze młodym małżonkom, lecz parę pierwszych dni całkowicie zapełniły kwestje gospodarskie. Około jedynastej, po śniadaniu, stryj radca wychodził zwykle z panem Filipem do miasta oglądać i kupować meble, po obiedzie znowu, Zosia była zajęta upakowywaniem półmisków, talerzy, rondli i tym podobnych efektów, które wreszcie pod dozorem zaufanej sługi wyprawione zostały do Patykowa.
Wieczorem zaś przychodził z wizytą pan Piotr, umieszczał się jak najwygodniej między nowożeńcami i bawił ich kształcącą rozmową do północy, a następnie zabierał Filipa do siebie.
Znudziło to wkońcu stryja radcę, który trzeciego wieczora po ślubie rzekł:
— Wiecie co, moi kochani, jedźcie wy jutro do Częstochowy...
Pan Filip zarumienił się, a Zosia, klasnąwszy w ręce, zawołała:
— Ach! jakże to dobrze!...
— Szkoda, że pan dobrodziej wcześniej o tem nie powiedział — wtrącił kasjer.
— Dlaczego? — zapytał stryj.
— Wystarałbym się o urlop i towarzyszyłbym państwu...
— Ja z nimi nie jadę, ale wprost udam się do Patykowa — odparł stryj.
— A ja właśnie pojechałbym. Szkoda!
Pan Filip szczerze wprawdzie kochał Piotra, z tem wszystkiem jednak uczuł pewien rodzaj ulgi, usłyszawszy jego utyskiwania.
— W każdym jednak razie spróbuję.
Możebyście państwo zaczekali na mnie do dwunastej jutro? — spytał kasjer.
— Lepiej niech wyjadą o ósmej, żeby za dnia stanęli — odezwał się stryj.
Słowa te jednak nie ostudziły żarliwości pana Piotra, który natychmiast pożegnał towarzystwo i obiecał być gotowym na ósmą.
Gdy Zosia wyszła do swego pokoju zająć się niezbędnemi przygotowaniami, stryj rzekł do Filipa:
— Czy ten pan Piotr zakochał się w twojej żonie, że was tak pilnuje?
— E... nie! On robi to przez życzliwość dla mnie.
— A niechże go djabli wezmą z taką życzliwością!... Tożeś po ślubie jeszcze chyba dziesięciu wyrazów nie miał czasu powiedzieć do swej żony. No, czy nie prawda?
— Istotnie! — odparł rozrzewniony Filip, całując stryja w ramię. — Szczęście, że już choć teraz sobie odszedł!...
— O czem panowie mówicie? — zapytała wchodząca Zosia.
— Mówimy — odparł radca — o tych natrętach, którzy młodym małżonkom nie pozwalają dwu wyrazów zamienić...
— Nieznośni są! — zawołała Zosia, całując stryja w rękę.
— Ja to pojmuję, choć już dwadzieścia lat jestem wdowcem. Młodzi małżonkowie, tacy szczególniej jak wy, muszą się przecie zapoznać, porozumieć, przyzwyczaić do siebie...
— Czy stryj zamknął lufcik w swoim pokoju? — spytała Zosia.
— Nie zamknąłem, ale bierz go licho!... Nigdy nie mogłem pojąć niedelikatności tych ludzi...
— Bo też nie każdy jest tak wyrozumiały jak pan radca! — przerwał Filip.
— Mój kochany! ja sam tych przyjemności zakosztowałem...
— Dlaczego stryj nie ubierze się w szlafrok? — zapytała Zosia. — Właśnie położyłam go na łóżku stryja...
— Nie mam dziś jakoś ochoty... — odparł stryj. — Pamiętam, kiedym się starał o nieboszczkę moją żonę, ona miała lat osiemnaście, a ja dwadzieścia pięć...
— Pan radca nie powinien z nami robić ceremonji — wtrącił lękliwie buchalter, siadając obok młodej swojej żony. — Szlafrok...
— Obejdę się dziś bez szlafroka! Otóż, kiedym się starał o nieboszczkę moją żonę.... Ale! ale!... dlaczego wy mówicie sobie jeszcze: panie i pani? Powiedzcie zaraz jedno drugiemu: ty i nazwijcie się po imieniu...
— Mój mężu... — wyszeptała zapłoniona Zosia.
— Moja... panno Zofjo!... — wybełkotał Filipek, czując, że go coś ściska za gardło.
— Mniejsza o to! — rzekł stryj — przyjdzie to samo z siebie!... Byłem także kiedyś bardzo nieśmiały, a moja żona dobrze mi już wymyślała, kiedym ja jej jeszcze mówił: pani!...
I poczciwy stryj począł opowiadać historją swoich konkurów i małżeństwa, tak długo i szeroko, że państwo młodzi, zapomniawszy o miłości, na dobre ziewać poczęli.
Wreszcie Filip wstał i pożegnał Zosię i stryja.
Radca odprowadził go do przedpokoju i szepnął:
— A możebyś chciał jeszcze z nami porozmawiać?
— O panie radco, tak już późno!... — zawołał buchalter drżącym głosem.
— Ależ proszę cię!... Przecież...
— Nigdy! nigdy!... — odparł buchalter, błagając Boga, aby stryj użył przemocy.
Ale dobrotliwy starzec zbyt szanował wolność ludzką, zamiast więc nalegać, rzekł:
— No, to dobranoc ci!
— Nad czem się panowie tak naradzają?
— Nie wiem... Pan radca... — zaczął Filip z miną człowieka, który pragnie być jak najskrupulatniej badanym.
— No, idź już, idź!... — zawołał stryj. — A nie zapomnij być jutro przed siódmą, bo kolej nie czeka.
Buchalter wyszedł, wtłaczając bardzo gwałtownie kapelusz na głowę. Był rozstrojony i (dziwna rzecz!) mocno żałował, że stryj jego żony nie ma despotycznego charakteru.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.