Przejdź do zawartości

Matka Boleściwa/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Matka Boleściwa
Podtytuł Przygody w podróży.
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska Warszawa
Miejsce wyd. Częstochowa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mater dolorosa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron




BIBLIOTEKA DOMOWA
Dodatek do tomu X-go „Dzwonka Częstochowskiego”.
1913 roku.
═══════════════════════════════════════════



Matka Boleściwa.
Przygody w podróży.







CZĘSTOCHOWA.
Nakładem Redakcyi „Dzwonka Częstochowskiego”
1913.






Matka Boleściwa.
Przygody w podróży.
──────
Rozdział 1.
Fatima Marryah.

— Jesteś szalonym, effendi (urzędnik turecki), dziesięćkroć szalonym, stokroć szalonym, i nikt cię z tego szaleństwa uleczyć nie zdoła, jeżeli nie zaniechasz twego zamiaru. Czyż chcesz uczynić mą żonę wdową, a dzieci sierotami? Czyż mają twe żony (Turcy bogatsi mają po kilka i więcej żon) i dzieci utonąć w strumieniach łez? Jeżeli podróż tę podejmiesz, to w krótkim czasie znajdziemy grób nasz w żołądkach sępów, szakali i hyen.
— Nie mam żon ani dzieci, — odpowiedziałem — za mną nikt łez wylewać nie będzie.
— Allahi, Wallahi, Tallahi (zaszczytne przydomki u Arabów). I chociaż nikt za tobą płakać nie będzie, nie jest to jeszcze powodem, ażeby opłakiwano mą duszę! Wiesz, iż jestem mężem odważnym, ale iść pomiędzy tych Kurdów, znaczy tyle, co narażać się na śmierć niechybną!
— Więc pozostań w domu, tchórzu! — zawołał w gniewie mój mały, kochany Hadżi Halef Omar. — Mówisz, że jesteś odważnym, a serce kołacze ci z trwogi w ciele, jeżeli chcemy zboczyć z szerokiej drogi. Dano nam ciebie do obrony, a ty trzęsiesz się z przestrachu, skoro obcą ujrzysz flintę. Wstyd! Dalej naprzód, Sihdi (panie), jedźmy dalej, a tego tchórza pozostawmy tutaj.
Ale któż to jest, zapytają czytelnicy, ten Hadżi Halef Omar? Otóż towarzyszył mi on w dawnych mych podróżach, okazywał zawsze odwagę i przytomność umysłu w największych niebezpieczeństwach, był do mnie szczerze przywiązany, a ja go też z całego serca polubiłem. Po ostatniej naszej podróży udał się do Konstantynopola, ażeby tam żyć spokojnie. Żona jego Hanneh (Anna), „najmilsza pomiędzy córami tej ziemi“, przyjechała tam do niego. Mimo to Hadzi nie mógł wytrzymać w tem wielkiem mieście i powrócił z lubą swą żonką do Arabii. Wiele przyczynił się do tego Rih, prawdziwy ogier arabski, którego mu podarowałem. Koń ten wspaniały biedniał w mieście, był on dzieckiem puszczy i żyć też w niej powinien, — i tam go też Hadżi zaprowadził. Gdy później przybyłem razu pewnego do Kairu, opanowała mnie tęsknota za nim, postanowiłem więc poszukać go. Udałem się tedy kanałem Suezkim do Bureikah; wyszedłszy na ląd, wsiadłem na wielbłąda, ażeby ujrzeć tego najszczęśliwszego z mężów i koczowników. Radość jego była nie do opisania. Mówiliśmy naturalnie wiele o naszych przygodach doznanych w dawnych podróżach; zapragnęliśmy też wkrótce zajrzeć w oczy niebezpieczeństwom w innych miejscowościach. Miał on czas i ja go miałem, więc nie namyślając się długo, kazaliśmy konie okulbaczyć i dalej w drogę. Rih, skoro mnie ujrzał, poznał mnie natychmiast; musiałem wsiąść na niego, gdyż Hadżi uważał go za mą własność w czasie podróży, a sam wziął innego konia. Ruszyliśmy do Sindżaru, następnie do Mossulu, odwiedziliśmy Arabów ze szczepu Haddedihn, którego naczelnik darował mi tego ogiera; potem przybyliśmy do Kerkuku, gdzie stanęliśmy gościną u mutessarifa (wysoki urzędnik turecki), który gwałtem dal nam do posługi i obrony zbrojnego sługę, którego poznaliśmy na wstępie i którego Hadżi nazwał tchórzem. Nie miałem wprawdzie ochoty brać sobie na kark takiego nieużytecznego ciężaru, bo wiedziałem z góry, że nie on mnie, ale ja będę musiał go strzedz i bronić, ale mutessarif oświadczył mi, że bez tego człowieka zginę pomiędzy Kurdami, i napierał tak długo na mnie, dopóki nie zgodziłem się na tę przysługę, ażeby nie okazać się niewdzięcznym.
Co przewidywałem, stało się. Kasem, tak zwał się ów sługa, okazał się mężem o zajęczem sercu, który nie znał nawet dokładnie mowy kurdyjskiej. Gdybyśmy nie mówili biegle językiem Sazawów i Kurmandżidów, bylibyśmy musieli zaniechać naszej podróży. Na szczęście miał Kasem i dobre swe przymioty, które łagodziły jego tchórzostwo: miał dobre serce i przyjmował zarzuty, jakiemi go obsypywał Hadżi, tak spokojnie i z takim uśmiechem, jakgdyby go one wcale nie dotyczyły.
Z Kerkuku pojechaliśmy do Suleimaniah, a stąd do Rewandis i chcieliśmy właśnie dostać się na obszary perskie, ażeby dotrzeć do jeziora Urmiah. Nasz Kasem zaproponował nam, ażebyśmy w tym celu jechali wzdłuż mniejszej rzeki Sidaka, którą to drogą w krótszym czasie przejść mogliśmy granicę. Kasem nie chciał jechać tą drogą, bo obawiał się Kurdów szczepu Khosnaf, którzy w tym czasie rozbili namioty swe na brzegach Sidaki. Kurdowie ci słyną z łupiestwa i ślepej zagorzałości w swej wierze, ale takimi są wszyscy wogóle koczujący Kurdowie; dlatego też uparłem się na swojem i stąd to, jak to powiedziałem na wstępie, nazwał mnie Kasem szalonym, stokroć szalonym. Hadżi Halef poparł mnie, jak już powiedziałem, zarzucił Kasemowi tchórzostwo, i skierował na prawo, kędy płynęła rzeka Sidaka. Uczyniłem to samo; chcąc nie chcąc, musiał i Kasem jechać za nami, ale to nie przeszkadzało mu ciągle nas przestrzegać i na cały głos wołać:
— Zginiecie, jeżeli przestrogi mej nie usłuchacie. Znam dobrze tych rabusiów Kurdów. Panuje pomiędzy nimi wieczna zemsta za krew; mordują się i zabijają zobopólnie. Rozpadają się oni na dwa szczepy, na: Mir­‑Mahmalli i Mir­‑Yussufi, z których pierwsi pasą trzody swe po lewym brzegu rzeki, a drudzy po prawym. Te dwa szczepy prowadzą z sobą ciągłą wojnę; skoro zaś chodzi o to, ażeby złupić obcego, to łączą się razem. A więc cofnijcie się, cofnijcie, gdyż władza moja wobec nich nic nie znaczy.
Nie mów o władzy swojej! — rzekł Halef. — Władza mutessarifa nie rozciąga się na dzikich Kurdów, nie boją się oni nawet padyszaha (sułtana tureckiego), więc jakąż ty chcesz mieć nad niemi władzę? Ciebie nie słuchają nawet w Kerkucie. Władza twoja równa się władzy komara, którego tchem mym odpędzam od siebie.
Rychło rano opuściliśmy Rewandis; posuwając się w górę rzeki, nie jechaliśmy równą drogą, gdyż jej nie było, konie nasze szły w szlamie, który pozostawiła wiosenna powódź po obydwóch stronach rzeki. Do szlamu tego dotykał tuż bór dębowy, wznoszący wysoko swe konary ku górze po obydwóch stronach. Jazda była nużąca dla zwierząt, ale później wjechaliśmy na dolinę rzeki, okrytą trawą, na której szły już lepiej konie. Czasami napotykaliśmy krzaki i przez nie musieliśmy się przedzierać.
Ja i Halef jechaliśmy przodem, Kasem spory kawał za nami. Miał bardzo kwaśną i przestraszoną minę. Ponieważ nie widziałem na trawie śladów ludzkich ani zwierzęcych, przeto nie sądziłem, że spotkamy się z Kurdami. Omyliłem się przecież, gdyż zapomniałem o tej okoliczności, że oba szczepy, które tu rzeka rozgraniczała, w ciągłej żyły z sobą wojnie. Wskutek tego nie spędzały też swych trzód do doliny rzecznej. Miały one swe obozy i namioty w lesie, a trzody w miejscach przerzedzonych, gdzie łatwiej było można nad niemi czuwać.
Przedzieraliśmy się właśnie przez gęstą krzewinę, gdy nagle przed sobą w oddaleniu usłyszałem głos, wołający, o ratunek. Był to głos niewiasty. Musiało jej widocznie grozić wielkie niebezpieczeństwo. Dałem koniowi ostrogi i popędziłem szybko przez krzaki. Halef pędził tuż za mną. Kasem, który usłyszał także ów głos, wstrzymał konia i pełen trwogi odezwał się do nas:
— Wstrzymajcie konie, wstrzymajcie! Effendi, proszę cię na Allacha, ukryj się tu w krzach. Niechaj tam wzywa o pomoc, kto chce. Kto rzuca się w widoczne niebezpieczeństwo, tego ono pożre z skórą i kośćmi!
Nie zważałem naturalnie na tę przestrogę i coraz szybciej pędziłem naprzód. Wołanie o pomoc stawało się coraz trwożliwszem i coraz wyraźniej je słyszałem. Gdy dobiegłem do brzegu krzewiny, ujrzałem brzeg przeciwległy i ciągnący się po za nim wąski pasek trawy, który otaczał z prawej strony bór, z lewej lesiste wzgórza, z przodu nizkie krzewy, które przebiegłem. Pas ten był może długi ośmset kroków. Niewiasta nie biegła, ale formalnie pędziła po nim co sił starczyło, wołając o pomoc, jakoby goniła ją jaka nieprzyjazna istota. A jednak, jak daleko sięgnąć mogło me oko, nic nie widziałem.
Niewiasta ta wybiegła z przeciwległych krzów i oddaliła się już może o jakie sto pięćdziesiąt kroków. Siły dodawał jej przestrach; zwróciła się wreszcie ku rzece, ażeby ją przebyć i ocalić życie. W tej chwili ujrzała mnie i Halefa, skierowała ku nam kroki, wołając ciągle o pomoc. Kasem ośmielił się zbliżyć ku nam aż do samego brzegu krzów, w których się ukrył. Ujrzał pędzącą niewiastę i śmiejąc się, odezwał się:
— Allahi, Wallahi, Tallahi! Niewiasta ta szalona, woła o pomoc, a nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo.
Ale wkrótce pokazało się, że przestrach jej nie był bez powodu, gdyż z krza, który za nią leżał, wyskoczył pies, a za nim drugi i trzeci. Były to olbrzymiej wielkości, szare, kurdyjskie psy gończe z rasy, którą Kurdowie zowią tazi. Pies taki wysoki jest jak cielę, nie ma dobrego węchu, ale skoro wpadnie raz na ślad, już go nie straci, a tak jest tresowany, że tego, na kogo go puszczą, chwyta za gardziel i rozrywa ją. Niewiasta ta znajdowała się więc w jak największem niebezpieczeństwie. Gdyby ją psy dosięgnęły, nie byłoby dla niej ocalenia. Biegły, skacząc, jak pantera. Musiałem jej więc szybko przybyć z pomocą i popędziłem, co koń wyskoczy.
— Wstrzymaj się, wstrzymaj, na Ałłaha! Psy ściągną cię z konia i rozedrą! — wołał na mnie Kasem.
Nie zważając na głos jego, pędziłem coraz szybciej, ażeby stanąć w miejscu, skądby strzał nie chybił; następnie zatrzymałem spienionego rumaka, sięgnąłem po mój karabin, koń mój, kiedy przyłożyłem kolbę, stanął jak mur; wiedział on, że chcę strzelać i nie ruszył się. Karabin mój, dający kilka strzałów raz po razie, znany był już na Wschodzie, drżeli przed nim ci, co mieli sposobność poznać go. Mogłem się na niego spuścić. Dałem z niego trzy strzały, a psy, które mogłem wziąć na cel, padły na ziemię, tarzając się w trawie. Niewiasta pędziła mimo to naprzód. W towarzystwie Halefa podjechałem ku niej, i gdy się ku niej zbliżyłem tak, że mogła usłyszeć głos mój, rzekłem do niej:
— Stój, jesteś ocalona! Psy zabite!
Wymówiłem te słowa w mowie Kurmandżi, która była jej ojczystą, gdyż mnie zrozumiała; stanęła i obejrzała się po za siebie i zawołała, ujrzawszy, że psy leżą na ziemi:
— Gheine Chodeh kes nehkahne — Bóg jest wszechmocny! Ocalił mnie, Jemu dzięki i cześć!
Mówiła szybko, co tchu starczyło. Kładąc obydwie ręce na piersi, usiłowała uspokoić się. Nie była już młodą, miała może lat czterdzieści, widać było bruzdy na jej twarzy, wyorane więcej zapewne przez kłopoty życia, aniżeli przez wiek. Biedny jej ubiór stanowiła długa, na kształt koszuli zrobiona suknia z biało­‑niebieskiej materyi. Na głowie miała starą chustę w zawój skręconą.
— Czyś psy podrażniła, albo czy je na ciebie puszczono? — zapytałem ją.
— Puścili je na mnie, —odpowiedziała, nie mogąc dotąd tchu dostać; — miały mnie rozszarpać.
— Do kogo one należą?
— Do Szir Saleka, naczelnika Mir Mahmalli, do tego rabusia i mordercy, który nikogo nie oszczędza, nawet biednej niewiasty.
— Czem tego człowieka obraziłaś?
— Obraziłam? On morduje, kogo schwyci, gdyż morderstwo sprawia mu przyjemność. Zaginęła mi koza, moje kochane zwierzę, z której żyjemy, gdyż jesteśmy biedni i mamy tylko to jedno zwierzę. Szukałam jej i przyszłam do rzeki. Właśnie chciałam ją zabrać ze sobą, gdy wtem nadszedł Szir Saleki, ten człowiek bez litości, ten najokrutniejszy zbójca z gromadą wojowników Mir Mahmalli. Prosiłam go o litość, gdyż my jesteśmy w wojnie z jego szczepem; wyszydził on mą prośbę i przebił oszczepem moją ulubioną kozę. Następnie naradzano się, co zrobić ze mną. Te potwory nie chciały wprawdzie broni swej zmazać krwią niewieścią, ale mimo to miałam śmierć ponieść. Postanowili zatem puścić na mnie psy i zaszczuć mnie niemi. Miałam zatem pobiedz w najbliższe krzewy; tyle bowiem pozwolili mi ubiedz naprzód drogi. Pobiegłam więc, a potem pędziłam coraz dalej, a dalej, wołając na głos o pomoc Boską. Usłyszał On mą prośbę i ocalił mnie przez ciebie, o panie. Imię Jego niechaj będzie błogosławione po wieki!
— Zdążają więc za tobą wojownicy?
— Tak jest, pędzą za mną, ażeby widzieć rozszarpane me ciało.
Przestała mówić, patrząc mimowoli poza siebie; dostrzegła gromadę jeźdźców, jadącą ku nam przez najbliższe krzaki, którzy, dostrzegłszy nas, stanęli na chwilkę.
— Tam są, tam! — krzyknęła z przestrachem. — Uciekaj, inaczej zginiesz.
Pobiegła w jak największym pędzie ku rzece, ażeby dostać się na drugi brzeg i w ten sposób życie ocalić. Kasem pozostawał zawsze zdala za nami, a teraz zaryczał formalnie ku nam:
— Ałłah niechaj się zlituje nad wami! Cofnijcie się, musimy uciekać, czemprędzej uciekać!
Kurdowie ujrzeli leżące psy na ziemi i popędzili ku nam, straszliwy podnosząc krzyk i bronią wywijając. Mój mały Halef zdjął z pleców swój dwururny karabin i odezwał się do mnie:
— Przecież uciekać nie będziemy, Sidhi?
— Nie! Odstąp tylko nieco odemnie i pal, jeżeli nie staną, ale strzelaj tylko do koni. Nie możemy pozwolić się otoczyć!
Włożyłem trzy nowe naboje do mego karabina w miejsce wystrzelonych i trzymałem go w pogotowiu. Kiedy zbliżyli się do nas na sto kroków, zawołałem na nich gromkim głosem:
— Stój! Ani krok dalej, bo strzelać będziemy!
— Dwunastu przeciw dwom! — zawołali, śmiejąc się szyderczo i popędzili ku nam. Siedmiu z nich, jak uważałem, mieli broń palną. Tych nie obawiałem się tak bardzo jak długich lanc, które miało pięciu i które ku nam skierowali.
— Pal do koni dwóch przodkowych jeźdźców z lancami! — zawołałem na Halefa.
Usłuchał on mego rozkazu, ja dałem trzy strzały. Pięć koni runęło na ziemię, jeźdźcy pospadali; dwa albo trzy następne konie obaliły się przez leżące na ziemi konie; cała gromada zatamowała się w swym biegu. Pozostali w siodle zatrzymali się na trzydzieści kroków od nas, podczas, gdy reszta to łatwiej, to trudniej stawała na nogi, klnąc i wyzywając.
Widok tych zbójów nie budził zaufania, ale uzbrojenie ich nie mogło mnie przestraszać. Lance ich nie mogły nam teraz szkodzić, a uzbrojeni w broń palną mieli stare flinty ze skałką, dwóch z nich nawet flintę z lontami bardzo dawnej konstrukcji. Co się tyczy ich ubioru, świecili wszystkiemi kolorami; Kurdowie lubią się stroić w wszelkie możliwe barwy. Jeden z nich, który trzymał w ręku pistolet, miał na głowie turban, mający w średnicy najmniej trzy stopy. Był to dowódzca, podjechał kilka jeszcze kroków ku nam i grzmiącym odezwał się do nas głosem:
— Ałłah niech gromy spuści na was! Czyście rozum postradali, iż ośmielacie się strzelać do nas? Coście za jedni? — psy!
— Jesteśmy cudzoziemcy, — odpowiedziałem, udając, że nie dosłyszałem ostatniego słowa.
— Rozumie się to samo przez się. Gdybyście byli tutejsi, tobyście nie byli się odważyli narażać się na widoczną śmierć. Dusze wasze pochłonie piekło. Gińcie przeklęte psy!
To rzekłszy, podniósł pistolet; ja wziąłem go na cel, wołając:
— Spuść broń na dół, bo inaczej kula moja roztrzaska ci łeb.
— „Głupi gaduło!“ zaśmiał się. — Toć wasze naboje wystrzelane!
— Mój karabin strzela zawsze; uważaj jeno!
To rzekłszy, dałem kilka strzałów, celując do jego konia. Biedne zwierzę runęło na ziemię, i naczelnik padł i stracił swą flintę.
— Ałłaha, Ałłaha, — zaryczał w wściekłości, podnoszą się z ziemi. — Skąd ty masz taką broń? Czy ukuł ci ją djabeł? Jak się nazywasz?
— Jestem chrześcijaninem z dalekiego kraju i nazywają mnie Kara Ben Nemsi effendi.
— Psie chrześcijański! Niechaj Ałłah spuści na cię gromy! Giń z mej ręki!
Porwał za karabin, aby zmierzyć do mnie, gdy wtem chwycił go za ramię jeden z mających lancę i zawołał do niego w jak największym przestrachu:
— Wstrzymaj się! Sprowadzisz na nas wszystkich śmierć! Broń tego chrześcianina daje sto, tysiąc kul jednę po drugiej, a nie potrzeba jej nabijać. Wystrzela on nas wszystkich, zanim my dotkniemy się naszej broni.
— Co, co mówisz? — zapytał naczelnik, spuszczając broń ku ziemi i patrząc jakby skamieniały i z otwartemi ustami na tego, co wyrzekł te słowa.
Ten opowiadał mu coś po cichu, iż nie mogłem go zrozumieć. Mówił on przez pewien czas do naczelnika i innych w wielkim zapale, wskutek czego mógł Halef włożyć do dwóch luf swego karabina nowe naboje. Kurdowie spoglądali na mówcę w zdumieniu, śledząc bacznie mą twarz i ruchy ciała, jakobym był ósmym nowo odkrytym cudem świata. Sam byłem ciekawy, gdzie ten człowiek mógł mnie poznać. Gdy przestał mówić, poczęli się Kurdowie naradzać po cichu, a potem odezwał się do mnie naczelnik:
— Panie, czyś nie przebywał niegdyś pomiędzy szczepem Zibar­‑Kurdami?
— Byłem pomiędzy nimi — odrzekłem.
— Byłeś gościem naczelnika tego szczepu?
— Zwykłem tylko stawać gościną u naczelników, — odrzekłem dumnie.
— Jesteś tym samym cudzoziemcem, który ocalił od zguby szczep Hoddedihin przez to, żeś zdołał zwabić podstępem do doliny Deradż trzy szczepy, które poddać się i broń złożyć musiały?
— Jestem tym samym cudzoziemcem.
— A ten mały człowiek, który ci towarzyszy, nie zowież się on Hadżi Halef Omar, który to wszystko wraz z tobą przebył?
— Jest on tym samym.
— Ponieważ jesteście tymi samymi, jesteśmy gotowi przebaczyć wam winy wasze, jeżeli uczynisz to, czego od ciebie żądamy.
— Powiedz, czego żądasz!
— Zapłacisz nam nasamprzód konie, któreś pozabijał.
— A może i psy? — rzekłem.
— Naturalnie! Powtóre dacie nam w upominku całą broń, którą macie z sobą.
— A po trzecie?
— Więcej nie żądamy. Jak widzisz, bardzo mało od was żądamy. Jeżeli zgodzisz się na te warunki, to będziesz mym gościem i przyjacielem i możecie pomiędzy nami tak długo żyć, jak wam się będzie podobało i tak bezpiecznie mieszkać, jakbyście do naszego szczepu należeli.
— A jeżeli nie przyjmę waszych warunków?
— To uważać będziemy was za wrogów śmiertelnych, a słońce dnia tego będzie ostatniem, które wam świeci w oczy. Radzę ci przyjąć me warunki.
— Nie wystarczają mi one, odrzekłem. — Dowiodę wam, że otrzymam od was jeszcze lepsze.
— Nie wierz w to, — odrzekł. — Kto dal ci prawo do zabijania psów moich?
— A czyż miały one rozszarpać biedną kobietę?
— Tak jest. Panuje zemsta za krew pomiędzy jej a naszym szczepem. Nadto jest ona przeklętą szyitką, która nawet mówi o Zbawicielu chrześcijan. Krew jej należy się psom. Nazywa się ona Fatima Marryah i wyć będzie w najgłębszej otchłani piekła.
A więc szyitką była ta niewiasta. Sunici nienawidzą szyitów, obchodzą się oni z nimi daleko gorzej, aniżeli z „niewiernymi“ (chrześcijanami). Mówi ona nawet o Zbawicielu. Mogłem się zatem podwójnie z tego cieszyć, że ocaliłem jej życie. Odpowiedziałem też naczelnikowi:
— Jestem chrześcijaninem; ona mówi o mym Zbawicielu, dlatego cieszę się bardzo, żem twe bestye zastrzelił. Gdybyś nie był ich puścił na tę biedną niewiastę, byłyby dotąd żyły. Sameś więc winien swej stracie. A czyż konie mam zapłacić? Czyż nie kazałem wam stanąć? Czyż nie groziłem wam, że strzelać będę? Nie usłuchaliście, dlatego strzelaliśmy. Któż więc sprawcą śmierci waszych koni?
— Ty, a nie my, — odrzekł zapalczywie. — Kto dał wam prawo do strzelania?
— Dałem je sam sobie, — odpowiedziałem. — Podziękujcie Ałłahowi, żem jest chrześcijaninem. Gdybym był mahometaninem, to strzelalibyśmy nie do koni waszych, jeno do was. Broń naszą mieć chcecie? Ażebyście potem mogli nas pozabijać! Ani mi w głowie postało by gościem i przyjacielem człowieka, który każe psom rozszarpywać bezbronną niewiastę; niechaj hańba i zguba padnie na głowę twoją!
— Milcz! — zaryczał naczelnik. — Rzekniesz słowo jeszcze, a gryźć cię będą jutro robaki.
— Niemoc twoja nie pozwala ci wykonać groźby. Moja broń zabiła trzy psy i trzy konie, i twój koń otrzymał pięć strzałów. A czyś widział, abym tę broń nabijał? Czyż mam dwanaście razy jeszcze pociągnąć za cyngiel i porozbijać wam wszystkim czaszki!
— Sam dyabeł te broń ci zrobił! — zgrzytał zębami naczelnik, hamując wściekłość. — Któryż wyznawca Mahometa oprzeć się może dyabłu! A więc nie chcesz nam nic zapłacić?
— Ani grosza!
— I nie chcesz z nami iść?
— Ani myślę o tem.
— A dokąd chcesz jechać?
— Dokąd nam się podoba; nie potrzebujesz o tem wiedzieć. Nasamprzód zostaniemy tu jeszcze pięć minut. Bezpieczeństwo nasze wymaga tego, ażebyście się oddalili. Kto po upływie tego czasu nie oddali się, ten kulą w łeb dostanie.
— Żartujesz.
— Wcale nie żartuje, mówię prawdę!
— Musimy zabite konie odciągnąć, przynajmniej zdjąć z nich uprząż.
— W tym celu możecie przyjść później. Daję ci słowo, że ani jednej zgłoski do was nie przemówię. Co rozkażę, musi być spełnione. A więc precz z wami, bo strzelać będę!
Skierowałem lufę mego karabinu ku naczelnikowi, a Hadżi poszedł za mym przykładem. Strach przed mym karabinem poskutkował. Kurdowie rzucili na mnie dzikim wzrokiem, nie śmieli się jednak oprzeć. Poszeptali pomiędzy sobą i poszli ku domowi, jedni pieszo, drudzy na koniach. Gdy przybyli do krzewiny, z której nadbiegli, obrócił się ku nam naczelnik, podniósł groźnie w górę swa flintę i zawołał:
— Krew jest czerwona; strzeż się wężów!
Była to nieostrożność z jego strony, gdyż zdradził się z swym zamiarem; wypowiedział dość otwarcie, że ścigać nas będzie tajemnie, by pomścić się. Musieliśmy więc mieć się na baczności.


Rozdział 2.
Jussuf Ali.

Gdy się Arabowie oddalili, puścił wodze wesołości Hadżi Halef Omar i rzekł do mnie, śmiejąc się:
— Otóż dwunastu zuchów, pierzchających przed dwoma mężami! Czyż nie muszą oni, Sihdi, wstydzić się samych siebie, a na przyszłość i dzieci ich! Myśmy ani o jednę piędź ziemi nie ustąpili. Pokonaliśmy ich jednak strachem przed twą bronią. Człowiek, który cię znał, musiał być z nami u szczepu Kurdów Zibarskich. Bylibyśmy źle wyszli na tem, gdyby on nie był zwrócił uwagi naczelnika na twój karabin.
— Nie bylibyśmy gorzej na tem wyszli, kosztowałoby tylko więcej krwi ludzkiej, ale nie naszej. Dopóty stali przed nami, nie byli dla nas wcale niebezpiecznymi. Ale teraz będą oni jak węże czyhać na nas, jak to wyrzekł ich naczelnik, a to jest dla nas daleko niebezpieczniejsze.
— Sądzę raczej, — rzekł Hadżi, — wypadną na nas z zasadzki, gdy teraz ruszymy w dalszą drogę. Zdaje się, że będziemy musieli przejeżdżać przez ich obszary.
— Czy mniemasz rzeczywiście, — odrzekłem, — iż tą drogą będziemy mogli dalej jechać? Sądziłem, że znasz mnie lepiej. Tutaj mieszkają Mir Mahmallowie, z tamtej strony Mir Yussufowie, do których szczepu ta Fatima Marryah, jak się zdaje, należy. Ponieważ wyrządziliśmy jej tak wielką przysługę, to spodziewać się należy na pewno, że ziomkowie jej szczepu przyjmą nas przyjaznie, a w każdym razie bronić nas będą przed Mir Mahmallami. A więc przebędziemy teraz rzekę.
To rzekłszy, obejrzałem się za naszym sługą. Nie było go; cofnęliśmy się więc, szukając śladów na trawie, by go znaleźć. Tchórz ten wprowadził konia swego w krzewinę, tam go przywiązał i ukrył się w gęstwinie, ażeby nie spostrzegli go Kurdowie.
— Czy już odeszli? — zapytał się, gdy go ciągnąłem z krza za nogi. — Żyjesz effendi! Czy ciebie nie zabili?
— Tak, zabili mnie.
— Ale przecież stoisz tu przedemną.
— Jest to duch mój, który cię ścigać będzie dzień i noc za twe męstwo, z jakiem nas osłaniasz.
— I duch mój będzie cię straszył i na plecy właził co godzinę dziesięć, dwanaście razy, ty dziadzie i pradziadzie trwogi, — odezwał się do niego głośno Hadżi. — Czemuż pozostałeś w tyle, czemu się ukryłeś!
— Tylko ze względu na wasze dobro, Kurdowie nienawidzą żołnierzy sułtańskich; gdyby byli mnie ujrzeli, nie bylibyście uszli ze zdrową skórą.
— Więc na to daje nam ciebie mutessarif do obrony? Niechaj cię Ałłah przemieni w jeża z kolcami na wewnątrz, ażeby żgały twą duszę i niepokoiły ją przez całe twe życie.
Rzekłszy to, machnął Halef pogardliwie ręką i podążył ku rzece, do której skierowałem i ja swego konia. Była ona w tem miejscu zaledwie na półtorej stopy głęboka; mogła więc ją łatwo przejść kurdyjka, która nam znikła z oczu.
Przybyliśmy na drugi brzeg, jechaliśmy w górę, ale strzegliśmy się, by nie zostać w pobliżu wody. Kurdowie mogli się byli ukryć na przeciwległej stronie i do nas strzelać. Jechaliśmy zatem brzegiem doliny, skrajem boru pod drzewami, których gałęzie zasłaniały nas.
Że konieczną była ta ostrożność, przekonaliśmy się niebawem. Nie ujechaliśmy jeszcze daleko, a już z tamtej strony padł strzał z krzewów, chybiwszy celu. Kilka minut później usłyszałem drugi strzał; padł on za mną. Obejrzałem się w tył, i ujrzałem Kasema, który, ażeby pewniej celować, zeszedł z konia i wystrzeloną flintę spuścił ku ziemi. Z tamtej strony rzeki podnieśli Kurdowie wściekły krzyk. Kasem, ażeby mnie uprzedzić, prędko zawołał:
— Ubiłem im jednego, effendi! Stał on między krzami i strzelał do nas; wtedy to posłałem mu kulkę, która go na tamten świat przeniosła.
— A któż to z nich padł? Czy czasem nie naczelnik?
— Nie, inny. Przekonujesz się teraz, że mam odwagę i dzielnym jestem wojownikiem.
— Nie jesteś nim. Nie jest to sztuka do kogoś strzelać z zasadzki. Twój pośpiech może nam największą szkodę wyrządzić. Z krzyku Kurdów wnosić można, żeś trafił. Czy nie pomyślałeś o zemście za krew?
— Zemsta za krew! Ałłahu! zapomniałem rzeczywiście o niej. Czy sądzisz, że przyjdą, ażeby wziąć zemstę za tę krew?
— Nietylko sądzę, ale wierzę w to. Żaden lud nie przestrzega tak mocno tego prawa zemsty krwi, jak Kurdowie. Gdy ci będą chcieli przerznąć gardło, nic nie będę miał przeciwko temu.
Nie myślałem wprawdzie tak, jak mówiłem, ale gniewałem się rzeczywiście na niego. Zagrażało nam już i tak niebezpieczeństwo, a jego krok nierozważny ściągnąć mógł na nas jeszcze większe, zwłaszcza, że rzeka w tem miejscu skręcała się i tak blizko płynęła około stoku góry, iż oba brzegi przedzielał bardzo wązki pas trawy, na którym posuwaliśmy się naprzód. To właśnie miejsce mogło stać się dla nas zgubnem, gdyż byliśmy tu wystawieni na kule ukrytych w krzakach Kurdów. Dlatego wolałem szukać osłony w lesie, ciągnącym się na stokach góry, choć przez czas krótki. Byliśmy zatem zmuszeni zwrócić się ku górze, i z tego powodu byliśmy zniewoleni zsiąść z koni, gdyż droga była skalista i stroma. Prowadząc konie za uzdy, wdrapywaliśmy się ku górze i ku memu wielkiemu zdziwieniu napotkaliśmy ścieżkę, która zdawała się ciągnąć wzdłuż przełęczy górskiej. Szliśmy więc tą ścieżką, nie uważając na spotkanie się tu z nieprzyjacielem, gdyż na tym tu brzegu mieszkali Mir Yussufowie, o których sądziłem, że nie wystąpią przeciw nam jako nieprzyjaciele.
Doszliśmy do skały, która w miejscu, gdzie kończyła się ścieżka, zdawała tworzyć bramę. Nie można było w żadną zboczyć stronę, gdyż po lewej spadała stromo skała, a po prawej szła tak w górę, że nie było można jej przebyć. Otwór ten, który nazwałem bramą, zamknięty był bardzo silnie utkaną plecionką z ciernia. Zapytałem tedy silnym głosem, czy niema tam kogo na drugiej stronie, na co odpowiedziano mi:
— Jest tu ktoś. Co wy za jedni jesteście?
— Jesteśmy cudzoziemcami i przybywamy z Rewandis.
— Dokąd chcecie się udać?
— Chcemy przebyć granicę.
— Jakiej jesteście wiary? Czy szyici, czy sunici?
— Jestem chrześcijaninem: moi towarzysze są sunitami mahometańskimi. Czy możemy tej nocy być waszymi gośćmi?
— Otworzę, przywiążcie tam konie wasze.
Usunięto drzwi cierniowe, i przed nami stanął mąż olbrzymiej wielkości ciała, jakiego nigdy w życiu nie widziałem. Był daleko wyższy i szerszy odemnie; miał na głowie długie, cienkie warkocze, spadające na plecy. Szerokie jego spodnie były czarne z czerwonemi paskami i u góry rzemieniem spięte. Bose jego nogi większych były rozmiarów, aniżeli potężne jego ręce, których mógłby mu pozazdrościć irlandzki majtek. Około ramion wisiał skórzany rzemień, pokrajany tak w długie pasy, że górną jego część ciała mocno kosmatą było można tak samo dobrze widzieć, jak uderzająco silne muskularne ramiona. Trzymał nóż w ręku, którym był właśnie zajęty. Zmierzył nas ponurym wzrokiem i rzekł:
— Chodźcie tu i zaczekajcie. Doniosę o waszem przybyciu najstarszemu we wsi.
Zniknął nam potem z przed oczu po za drugiemi drzwiami cierniowemi, które z tamtej strony zatknął, a my weszliśmy, pozostawiając konie na wolności. Ujrzeliśmy się w czworokątnym, nieregularnie zbudowanym budynku, w którym mogło się dobrze pomieścić dwudziestu ludzi i którego cztery ściany tworzyły takie same plecionki cierniowe. Do czego używano tych kolczastych pokryć? o tem dowiemy się niebawem. Za stoły służyło kilka wielkich kamieni. Usiedliśmy na nich. Zresztą nic tam nie było można dojrzeć, tylko trzonki lanc, nad któremi pracował właśnie Kurd, gdyśmy przybyli.
Miałem ochotę wedle mego zwyczaju rozpatrzeć się dokładnie w tej miejscowości, ale ze względu na ostrożność, nie uczyniłem tego, mogli tu być ukryci szpiedzy i nie chciałem dać znaku mego podejrzenia i zmusić ich do czujności. Jedno tylko zrobiłem, ażeby być na wszelki wypadek uzbrojonym. Napełniłem mój magazynowy karabin nowemi nabojami w miejsce wystrzelonych.
Skończyłem właśnie mą robotę, gdy tylne drzwi otworzyły się i wszedł Kurd nasz z człowiekiem, którego przedstawił mi jako najstarszego we wsi. Wyglądał on na zuchwałego i przebiegłego, był średniego wzrostu. Na głowie miał olbrzymi turban, ciało jego okrywał ubiór turecki, zrobiony z czerwonej materyi przeszywanej niebieską. Za pasem miał nóż i pistolet. Tę ostatnią broń posiadają zwykle tylko naczelnicy. Spojrzał na nas badawczo, i o ile mogłem dostrzedz, uśmiechnął się i zapytał potem:
— Dwaj ci mężowie są sunitami?
— Tak jest.
— My wyznajemy święty szyizm i świecimy uroczystość Husseina, męczennika. Ty jesteś chrześcijaninem, a nosisz przecież hamail!
Hamail jest to w Mecce napisany koran, który mogą sobie kupić przybyli do Mekki pielgrzymi, jeżeli są majętni i nosić na szyi jako pamiątkę. Dlatego odpowiedziałem:
— Kupiłem go sobie w Mecce.
Rzucił na mnie wzrokiem, którego znaczenia nie mogłem odgadnąć, obejrzał mnie raz jeszcze i poszedł do wyjścia, ażeby zobaczyć nasze konie. Jak tylko padło oko jego na konia mego, zajaśniało mu ono z radości i wyrzekł głośno:
— Na Hassana, na Huseina! Jest to koń najczystszej krwi! Jak go zowiesz?
— Rih, — odrzekłem.
— Rih? Od kogo masz go?
— Darował mi go Mohamed Emin, naczelnik Haddedihnów ze szczepu Szammar.
— Znam Haddedihnów i wszystkie ich losy. To zapewne jesteś chrześcijaninem, któremu on tego konia darował za to, żeś szczep jego ocalił od zguby przed nieprzyjaznemi mu szczepami?
— Tak jest.
— Przebiegłeś potem Kurdystan i walczyłeś z wyznawcami dyabła?
— Pomagałem im, gdyż mieli po swej stronie słuszność.
— Ale walczyłeś przeciw wyznawcom proroka! — zawołał prawie z gniewem.
— Dzięki mej obronie zapobieżono wielkiemu krwi rozlewowi, tak odrzekłem w mej obronie.
— Słyszałem, iż o tobie opowiadają, — mówił głosem umiarkowanym, — że posiadasz broń, która strzela, choć nie nabita?
— Tak jest, oto ona, — rzekłem, wskazując na karabin.
— Daj mi ją. Chcę ją sobie obejrzeć.
— Wydaję ją wtedy tylko z ręki, gdy wiem, że ją chce widzieć przyjaciel. Chcesz nas przyjąć jako gości?
Broń ta z swemi dwudziestopięciu strzałami była mą najlepszą obroną, ale i niebezpieczeństwem, gdyż każdy chciał ją mieć.
— Pokaż mi ją, — wtedy odpowiem.
— Odpowiedz wprzód, a pokażę ci ją wtedy.
— Nie ufasz mi, — mówił dalej rozgniewany, klaszcząc w obie ręce. — Dowiedz się więc, jakie ta nieufność pociąga za sobą następstwo.
Klaśnięcie było hasłem; usłyszałem niebawem po za sobą szelest, jakoby wejście cierniowe usuwano. Obejrzałem się prędko. Bramy nie było już, a przez nie wchodziło szybko dziesięciu do dwudziestu zbrojnych Kurdów. Ci, co weszli najpierw, stanęli odrazu blizko nas. Chciałem odskoczyć i przyłożyć mój karabin, ale było już za późno, gdyż Kurd ten, który nas wpuścił i do którego stałem tyłem, uchwycił trzon lancy i tak mię nim w głowę uderzył, ze padłem bez zmysłów na ziemię. Co teraz się stało, nie mogłem ani wiedzieć, ani widzieć, ani słyszeć, gdyż cios olbrzyma obezwładnił mnie.
Gdy przyszedłem do przytomności, nie znajdowałem się już tam, gdzie mnie powalono na ziemię, ale leżałem, mając ręce i nogi skrępowane w koszuli i spodniach na dworze. Obok mnie leżeli tak samo skrępowani Halef i Kasem i obrani z rzeczy, jak ja. Wszystko nam odebrano.
Był jeszcze dzień, mogłem więc dobrze obejrzeć moje otoczenie. W środku lasu było wolne miejsce czworokątne. Wycięte w niem drzewa z wierzchołkami i korą pokładziono przy brzegu tego wytrzebionego miejsca tak obok siebie i jedno na drugie, że powstało stąd ogrodzenie nie do przejścia, w którem pozostawiono jako wejście taki tylko otwór, że jeden tylko jeździec mógł przezeń wjechać. Ten to otwór zamykano na noc i w czasie niebezpieczeństwa. Później dowiedziałem się, że jedno jeszcze było wejście, to jest owa brama, przez którą weszliśmy. Tę osłoniono ową wspomniana plecionka cierniową, prowadzącą do izby, a otwierającą się w stronę lasu; było to powodem, że i mnie oszukano. Brama ta otwierała się ku trzem stronom. Jedną stroną my weszliśmy, drugą starszy gromady, a trzecią ci, co nas uderzyli.
W tem przetrzebionem miejscu stały chaty Kurdów, zbudowane z pni i gałęzi. Wnętrze ich było można na tyle podzielić miejsc przez posuwanie plecionki, na ile się tylko chciało. Wewnątrz tego ogrodzenia było około trzydziestu mężczyzn, z których dziesięciu nas otaczało. Dzieci i okryte zasłoną na twarzy kobiety kręciły się naokół w większej liczbie, ciekawe gapiąc się na nas i okazywały nam swą nieprzyjaźń. Konie nasze przywiązane były do pali. Pomiędzy owymi dziesięcioma znajdował się starszy we wsi i Kurd, który nas wpuscił. Ten ostatni, sądząc z jego ubrania i uzbrojenia, miał tylko nóż za pasem, zdawał się być najbiedniejszym. Gdy pierwszy, którego nazywam dla krótkości naczelnikiem, dostrzegł, iż mam oczy otwarte, natychmiast przemówił do mnie i to w stanie nieprzyjaznym:
— Przekonujesz się, jak daleko doprowadziła cię twa nieufność. Musicie umrzeć.
— Chociażbym był ci i zaufał, leżelibyśmy także tutaj — odrzekłem. — Chcieliście odebrać nam naszą własność, zwłaszcza mego konia i broń: więc zarówno było, czyśmy wam ufali, czy też nie. W żadnym jednak razie nie umrzemy.
— Mylisz się. Skoro tylko nadejdzie wieczór, nastąpi wasza śmierć. Jesteście chrześcijanami i sunitami, którzy nie mogą spodziewać się łaski. Kto was zabija, temu Ałłah stokroć wynagradza.
— A ja mówię ci, że nikt z was nie będzie miał odwagi położyć na nas swą rękę.
— A ja przysięgam ci na Ałłaha, na Hassana i Husseina...
— Stój! nie przysięgaj, bo przysiągłbyś krzywo — przerwałem mu szybko. — Jeżeliś rzeczywiście słyszał o mnie, to wiesz, że znajdowałem się już w większych niebezpieczeństwach, aniżeli teraz. Mnie nie można tak prędko zgładzić z tego świata. Na cóż ci się przyda broń ma, którą odebraliście nam. Koń mój nie będzie ci posłuszny, a z bronią moją nie umiesz się obchodzić. Ręka twa ani jednego nie da z niej strzału.
Miał on przed sobą mój karabin. Na nim oparłem mą nadzieję i plan. Chciałem wolność sobie samemu zawdzięczać; spotkanie się nasze z Kurdyjką chciałem jako ostatni użyć środek. Halef, który leżał związany po mej prawej stronie, rzekł do mnie w swym arabskim języku, którego nie rozumieli Kurdowie:
— Sihidi, kiedyś ty leżał bez zmysłów, próbował on ciągle, czy może strzelić, ale nie powiodło się mu. Bądź mądry, i udaj, że chcesz mu pokazać; przez to ocalisz nas!
— Jest to właśnie mój plan — odrzekłem mu w tej samej mowie.
— Milcz! — zawołał naczelnik. — Nie możecie nie mówić, czego my nie rozumiemy. Co się tyczy karabinu, to musisz mi powiedzieć, jak trzeba palcami nacisnąć.
— A jak ci nie powiem.
— To ukaranym zostaniesz dziewięcioraką karą. Macie być rozstrzelani, a jeżeli mnie nie pouczysz, jak się strzela, to przywiążemy cię do drzewa i od dołu ku górze zwolna cię będziemy palić.
Kurdowie zdolni byli dopuścić się takich okrucieństw. Udałem, jakobym bardzo się przestraszył, ale pozornie wzbraniałem się zadość uczynić jego żądaniu, dopóki nie powtórzył swej groźby; wreszcie postanowiłem pokazać mu tę sztukę strzelania, ale zrobiłem uwagę, że z zawiązanemi rękoma nie mogę mu pokazać, jak trzeba uchwycić za karabin.
— Rozwiążę ci ręce, — odpowiedział uradowany — rozetnę rzemień.
Nadszedł pośpiesznie i uwolnił mi ręce i podał mi karabin. Teraz wygrałem. Powstałem na nogi, zmierzyłem i rzekłem:
— Baczność! uważaj, jak strzelam. Czy widzisz tę tam najdłuższą gałęź dębowa przy drugim drzewie. Są na niej cztery dębianki (robi się z nich atrament). Zestrzelę je; uważaj!
Dąb ten stał o siedmdziesiąt kroków od nas. Siedzący przy nas Kurdowie powstali na nogi i pobiegli ku dębowi. Tylko naczelnik pozostał przy mnie. Mogłem z radości głośno się zaśmiać. W tem oddaleniu miały dębionki wielkość ziarnek pieprzu. Zdawało się niemożliwem zestrzelić je. Strzeliłem czterykroć. Okrzyk radości oznajmił trafny cel. Ja lotem błyskawicy odłożyłem na bok karabin, pochwyciłem naczelnika, przyciągnąłem go do siebie, uchwyciłem za gardziel ręką, wyrwałem mu prawą ręką nóż z za pasa, oderżnąłem rzemień, który krepował me nogi, potem rzemień, który krępował ręce Halefa, i odezwałem się do niego:
— Bierz nóż ten i przerznij pęta swoje i Kasema, potem odwiąż konie od pala.
Halef wziął ode mnie nóż. Miałem teraz wolne ręce, powstałem z miejsca, podniosłem do góry naczelnika, puściłem go następnie, schwyciłem za karabin, zmierzyłem i odezwałem się do niego:
— Złóż ręce do ciała i nie ruszaj się, gdyż inaczej dostaniesz sto kul z tej dyabelskiej flinty!
Usłuchał mego rozkazu, trzęsąc się cały. Działo się to w przeciągu jednej minuty. Kurdowie patrzeli na to z daleka; nadbiegli ku nam, wrzeszcząc; ja odezwałem się do nich:
— Stójcie, bo inaczej strzelę do waszego naczelnika, a kto z was skieruje broń swą ku nam, temu puszczę kulkę przez mózg.
I oni usłuchali; stanęli, tak wielki był ich przestrach przed naszym karabinem. W tem przyprowadzili konie Hadżi Halef i Kasem.
— Przekonujesz się teraz, — rzekłem do naczelnika — że byłbyś krzywo przysiągł. Nie jesteśmy tymi ludźmi, z którymi można robić, co się podoba. Teraz każesz nam przynieść wszystko, coście nam odebrali, a potem...
— Boże, o Boże, co się tu robi, — przerwał mą mowę głos niewieści po za mną.
Obejrzałem się i ujrzałem Fatimę Marryah, która właśnie przybiegła przez bramę ciernistą.
— Wzięto nas do niewoli i obrabowano, ażeby nas potem zamordować — odrzekłem. — Aleśmy się oswobodzili i zastrzelimy wszystkich, gdyby nas na wolność nie puszczono.
— Wzięto was do niewoli i obrabowano — chciano was zabić, was, mych oswobodzicieli i zbawców, którym życie moje zawdzięczam? Ani włos z głowy waszej nie spadnie; zapewniam was o tem!
Nadeszła jak najbliżej i mówiła z takim zapałem i tak prędko do naczelnika i ludzi jego, iż nie mogłem myślą podążyć za jej słowami, chociaż dość dobrze znam język Kurmandżi. Mowa płynęła jej formalnie z ust. Jeszcze nie skończyła i jeszcze mówiła, gdy nadszedł Kurd, który mnie na ziemię powalił i rzekł do mnie:
— Panie, tyś ją ocalił, nazywam się Yussuf Ali, a ona jest mną żoną. Pozwól, że stanę przy twym boku i będę waszym obrońcą. Na Hassana i Husseina, ręczę mem życiem za was i waszą własność.
Że to była najuroczystsza przysięga szyity, pozwoliłem więc mu na to, aby stanął obok mnie. Kiedy żona jego przestała mówić, zaczął i on za nami przemawiać i to w sposób, że przekonałem się, że dotrzyma swej przysięgi. Sadziłem, ze mowa jego będzie miała ten skutek, iż Kurdowie poczną naradzać się, ale się omyliłem i to szczęśliwie, gdyż gdy Yussuf skończył, zwrócił się do mnie naczelnik i rzekł:
— Panie, tego nie wiedziałem; dlatego musicie nam przebaczyć. Ocaliliście życie jednej z naszych niewiast, dwóch was pokonało dwunastu tych przeklętych Mir Mahmalli, jakżeż więc moglibyśmy być waszymi nieprzyjaciółmi! Nie, wy jesteście naszymi, a my waszymi; jesteśmy braćmi, przysięgam na Mahometa, na Hassana i Husseina, którzy padli pod nożami sunitów. Chodźcie z nami do domu, tam znajdziecie wszystko, co do was należy.
— Nie! — zawołał Yussuf Ali. — Ocalili oni moją żonę, dlatego muszą być mymi gośćmi, a nie waszymi. Mam największe prawo do nich.
Mieli nas naprzód zabić, a teraz sprzeczali się ci ludzie o zaszczyt, ażeby mieć nas u siebie. Gdy się zgodzić nie mogli, poprosili mnie, ażebym spór rozstrzygnął, i ja zawyrokowałem, że Hadżi i nasz towarzysz będą w gościnie u naczelnika, a ja u Yussufa, wyrok ten podobał się obydwom stronom.
Tymczasem począł zmrok zapadać i pasterze przypędzili trzody. Nie były one liczne. Mir Yussufowie koczują raz na tureckim, drugi raz na perskim obszarze, a że Persowie są szyitami, tem się tłómaczy, że kilka rodzin szczepu wyznają także szyityzm i oddzieliło się od szczepu. Szyickim był właśnie ten oddział, u którego się znajdujemy. Żył on z małych trzód, ze zbierania owych dębionek, które stanowią znaczny wywóz i poszukiwane są w handlu, żył on nadto z rabunku, co u Kurdów jest rzeczą naturalną, gdyż rabunek uważają za rzecz rycerską.
Gdy pasterze dowiedzieli się, co tu zaszło, obsypywali nas pochwałami, przyczem puszczali wodze swej wściekłości przeciw szczepowi Mahmalli, wznosząc dziki okrzyk, który oni słyszeć musieli, jako zamieszkujący takie samo ogrodzenie z tamtej strony rzeki na wysokości przeciwległej góry. Kiedy był jeszcze dzień, widziałem, jak ci Mahmallowie tam leżeli i mogłem wyraźnie widzieć palące się ich ognie.
I u nas rozniecono przed każdym domem stos drzewa, u którego zebrali się mieszkańcy, ażeby przy ogniu sporządzić wieczerzę. Dom Yussufa Aliego był najmniejszy, nazwać go było można tylko chatą, rozdzieloną na dwie części przez posuwającą się plecionkę z cierni, z których jedna stanowiła konieczną izbę dla niewiast, tak zwany harem, a którą dzisiaj dano mi za mieszkanie. Gospodarz mój miał jedną tylko kozę, która mu zabili Mahmallowie. Żywił się on jej mlekiem i dębionkami. Otrzymywał nadto mała cząstkę z rabunku, za stróżowanie bramy ciernistej.
Cóż miał więc dać do jedzenia tak dostojnemu gościowi, za jakiego mnie uważał? Rzecz ta nie wprawiała go jednak w kłopot. Jeżeli biedny koczownik bądź to Beduin, Kurd, czy Kirgis, ma gościa, a nic mu jeść dać nie może, to idzie po prostu do pierwszego lepszego sąsiada, albo raczej do najbogatszego i dostaje natychmiast to, czego potrzebuje. Yussuf udał się do naczelnika i przyniósł mąki, ryżu i ubitego tłustego barana, przez co zapobiegł jak najzupełniej głodowi.


Rozdział 3.
Hussein Iza.

Podczas gdy my dwaj rozmawialiśmy, paląc wonny tytoń, Fatima Marryah przyrządzała wieczerzę, mając twarz mocno zasłoniętą. Trzeba było upiec placek, rozprażyć ryż i na rożnie upiec baraninę. Patrzyłem uważnie, w jaki sposób potrawy te przyprawiała. Na szczęście przekonałem się, że Fatima była niewiastą daleko czyściejszą, aniżeli to bywa zwykle u Kurdyjek. Mogłem jeść z apetytem. Podczas gdy spokojnie i nic nie mówiąc, przyrządzała jedzenie, rozmawiałem z jej mężem o najrozmaitszych rzeczach, które mnie i jego zajmowały i zapytałem go, czy Ałłah nie obdarzył go dzieckiem. Po tem zapytaniu oblicze jego dotąd uśmiechnięte zasępiło się; patrzył przed siebie zamyślony, a potem rzekł:
— Nie, panie, nie odmówiono mi tego szczęścia, którebym prędzej nazwał nieszczęściem.
— Nieszczęściem? Przebacz mi, że cię o to pytałem. Jeżeli ci dziecko umarło, to wiesz, że jest u Ałłaha. Ale nie mówmy już o tem.
— Mówmy jednak o tem. Ty wiesz i znasz tu wszystko. Udzielić mi możesz rady, któraby ulżyła memu stroskanemu sercu. Mam syna, nie umarł on, a jednak nie żyje.
— Czy poszedł w obce kraje i nie powrócił?
— Jest on na obczyźnie i przybywa do nas często, gdyż kocha nas bardzo i przynosi nam wszystko, co sobie zaoszczędzi. Żyje on, a może już umarł dla nas.
— Jak to mam rozumieć?
— Opowiem ci. Gdy napróżno spodziewaliśmy się dziecięcia, zrobiliśmy ślub, że gdyby Kismet (Bóg) zmiłował się nad nami, to syn nasz będzie żył i pracował dla Ałłaha i islamu. Ulitował się Ałłah i dał nam syna, prawdziwie rozkoszne dziecię! Chłopiec pełen miłości ku nam, rozumny był, och, rozumny bardzo. Posłaliśmy go do Diarbekiru do sławnego uczonego. Cierpieliśmy głód, ażeby tylko módz tego męża opłacić. Po trzech latach syn powrócił. Znał koran i wszystkie jego objawienia, wszystkie książki święte miał w głowie, a historję kalifów znał tak dobrze, jakoby żył z nimi. Byliśmy ucieszeni, na klęczkach dziękowaliśmy Ałłahowi i błagaliśmy go o dalsze błogosławieństwo. Syn nasz, któremu daliśmy imię Hussein Iza, miał....
— Hussein Iza? — przerwałem mu zdumiony tem imieniem, gdyż Iza znaczy tyle, co Jezus.
— Tak, Husseinem nazwaliśmy go wedle imienia naszego największego Kalifa, którego sunici zamordowali pod Kerbelą. Imię Iza otrzymał wedle imienia założyciela chrześcijaństwa, którego my uważamy także za proroka i który był wielkim mówcą. Słowa jego były jakoby promienie słoneczne, serce oświecające i jakoby miecz, przeszywający duszę. Takim mówcą, takim prorokiem nawet mahdim, którego wszyscy oczekujemy, miał zostać syn nasz i dlatego obok imienia Hussein otrzymał imię Iza.
— Rzecz to szczególna. Czy ma to być znakiem, iż ma zostać Kismetem?
— Jak to rozumiesz, panie?
— Trzy wasze imiona są: Yussuf Ali, Fatima Marryah i Hussein Iza. Każda z tych trzech osób ma imię muzułmańskie (mahomtańskie) i chrześcijańskie. Ali i Fatima są rodzicami Husseina, którego zabili przeciwnicy. Yussuf (Józef) i Marryah (Marya) byli rodzicami Izy (Jezusa), którego nieprzyjaciele na krzyż przybili. Czy to rzecz nie szczególna?
— Panie, to mi nie przyszło na myśl; i to zasmuca jeszcze bardziej mą duszę. Przerwałeś mi mowę, a chciałem ci powiedzieć, że syn nasz miał iść teraz do Meszed Aliego, ażeby tam wyuczyć się głębszych jeszcze nauk szyitów. Zaopatrzyliśmy go w potrzebne rzeczy i wysłaliśmy ze znajomymi, którzy jechali do Mossulu z odstawą dębionek. „Powrócili oni i donieśli nam, że syn nasz przybył tam z nimi szczęśliwie. Później byli tam inni jeszcze ludzie, którzy twierdzili, iż go tam widzieli. Nie chcieliśmy w to wierzyć, ale otrzymaliśmy wkrótce od niego samego wiadomość, że nie udał się do Meszed-Aliego, że jest chizmikarem (sługą) Patrika (patryarchy) El Kosza w Mossulu. Czy nie znasz tego męża czasem?
— Tak jest, znam go dobrze i mówiłem z nim. Jest to mąż bardzo pobożny i ja szanuję go bardzo. El Kosz jest sławnym; opowiadają, że prorok Nahum tam się urodził.
— Jeżeliś był u Patrika, to możeś widział syna naszego?
— Być może. Patrik ma kilku sług, z których dwóch tylko widziałem. Opowiadaj mi dalej; ta historya bardzo mnie zajmuje.
— Dałby Ałłah, iżby ona nie była tak smutna. Syn mój, który miał się udać do Meszeda Aliego, ażeby zostać wielkim nauczycielem szyityzmu, nawet mahdim (mesyaszem), jest teraz u chrześcijańskiego patryarchy w Mossulu! Otóż to rzecz okropna! Wybrałem się sam do niego. Zastałem go tam. Prosiłem go, błagałem, gniewałem się, ale wszystko napróżno. Syn mój wyświadczył Patrikowi przypadkowo jakąś usługę i dlatego musiał go odwiedzić. Ten sędziwy mąż, ten giaur (pies chrześcijański) — oby go Ałłah pogromił — taki wywarł na nim wpływ, że nie mogłem go stamtąd wydobyć. Zmartwił mnie on jeszcze bardziej przez to, iż powiedział, że poczyna mu wschodzić światło, którego dotąd napróżno szukał. Nic nie wskórawszy, powróciłem do domu, on tam pozostał. Czasami odwiedzał nas i przynosił nam różne dary. Prosiłem go, ażeby u nas pozostał. Groziłem mu, czem tylko grozić mogłem, ale nic to nie pomogło. Odpowiadał mi w długich mowach, których rozumieć nie powinienem. Wysyłałem nieraz do niego mą żonę, gdyż sądziłem, że matki prędzej usłucha, aniżeli ojca, ale nie ona go, lecz on ją ujął za serce, gdyż i żona moja poczęła mówić o świetle, które weszło, ażeby oświecić wszystkie ludy i pogan, poczęła mówić o gwieździe, którą ujrzeli królowie wschodu. Jeżeli tak dalej pójdzie, to syn mój umrze dla nas i...
— Dla mnie on nie umrze! — przerwała mu żona, głośno płacząc. — Jest on mojem dzieckiem, jedynem, drogiem dziecięciem i takiem pozostanie, dopóki żyć będę!
— Niewiasto, milcz! — zawołał na nią rozkazująco. — I ciebie on uwiódł. Czy chcesz zostać chrześcijanką i modlić się do krzyża? Ten Iza był, jak mówią, prorokiem wielkim, ale czem on jest wobec Mahometa, wobec świętego Aliego, Hassana i Husseina! Czy chcesz bronić syna wiarołomnego; biada mu, jeżeli jeszcze raz przybędzie! Opuścił on mnie, a teraz chce mi jeszcze wziąć z serca niewiastę moją! Wiem, w co mam wierzyć, i...
Nie pozwolił dokończyć mu zdania głos, który zabrzmiał od najdalej położonego ogniska. Było to jego nazwisko, zawołano go po imieniu, ażeby przybył; powstał więc z miejsca i udał się, dokąd go wołano.
— Panie, — płacząc, rzekła do mnie Marryah, — rzecz się ma tak zupełnie, jak ci mąż opowiadał, a jednak nie jest tak, jak ci mówił. Wiele, wiele łez wylałam z powodu Hassana i Husseina, których zamordowano, gdyż myślałam o Fatimie, matce zabitych. Teraz płaczę z powodu Izy Ukrzyżowanego, który umarł za wszystkich ludzi i myślę o Maryi, Matce Boleściwej, która stała pod krzyżem Syna. Syn mój wiele mi opowiadał, a co mi mówił, w to wierzę, gdyż kocham go. Opowiadałam to memu mężowi często, bardzo często. Zachował on to w głębi serca, wiem o tem; uważałam to, gdyż sam począł czasami mówić o Jezusie i Maryi. Powstał niepokój w jego duszy, ale więcej u niego znaczy Mahomet, aniżeli Zbawiciel świata. Ale modlę się cicho do Boga, ażeby pokonał Mahometa i dopomógł ojcu mego syna do poznania światłości, którą uważam za wieczną prawdę. O Boże, Boże, kogoż on tu prowadzi?
Zwróciłem wzrok w stronę, w którą ona patrzała. Stała, jakby osłupiała z przestrachu, czy też z radości? — trudno było odgadnąć. Mąż jej wracał, ale przy boku jego kroczył ktoś, którego nie mogłem poznać; płomienie ognia zanadto migotały. Kurdowie i Kurdyjki szły za nimi. Wtedy Marryah krzyknęła:
— Syn mój, syn mój! On to, on!
Pobiegła ku niemu, objęła szyję jego ramionami i przycisnęła go do serca. Teraz poznałem tego młodzieńca. Widziałem go u patryarchy El Kosza i wówczas nie myślałem, że w czasie moich późniejszych przygód tak wielką odegra rolę. Widzowie tej sceny cofnęli się nieco w tył, gdyż matka i syn całowali się publicznie, co u mahometan uchodzi za grzech. Yussuf Ali oderwał ich w gniewie od siebie i zawołał:
— Co robicie? Ca wam przyszło do głowy. Czyście już tak daleko zapomnieli o przykazaniach i artykułach wiary naszej, że dajecie ludziom tak gorszące widowisko. Idź i powitaj tego cudzoziemca, który dzisiaj ocalił życie twej matce. Chcę potem poważnie, bardzo poważnie z tobą pomówić.
Popchnął syna ku mnie. Ten poznał mnie i rzekł, wyciągając ku mnie rękę:
— Jakaż to niespodzianka i jaka ma radość, że cię tu widzę, effendi! Ojcze, ten effendi był gościem u Patrika i tak był czczonym przez niego, że możesz być dumnym, bardzo dumnym z tego, iż siedzisz z nim przy jednem ognisku. A cóż się stało z matką, czyż znajdowała się w niebezpieczeństwie?
— Tak jest, miały ją rozszarpać psy Mir Mahmallów. Ale o tem później się dowiesz. Teraz odpowiedz mi na pytanie: Czy pozostaniesz u Patrika, czy wrócisz do nas?
— Ojcze, wróciłbym chętnie do was, ale teraz już nie mogę!
— Nie możesz, a to dlaczego?
— Gdyż wy macie do nas przyjść.
— My...? Czy czasem nie do Patrika!
— Tak jest. Przysłał on mnie do was. Jesteście ubodzy i żyjecie biednie w tych lasach. Starałem się z wszystkich sił, ażebym mógł dać wam utrzymanie życia i to mi się powiodło. Patrik mianował mnie tymczasowo swoim katibem (pisarzem); mam więc piękne, wielkie mieszkanie i wszystko, co do życia potrzebujecie; później będzie jeszcze lepiej.
— Jeszcze lepiej? — rzekł olbrzym szyderczo. — I jak to lepiej?
— Gdyż później nie będę już pisarzem, jeno Kha... Khassisem.
Nie dopowiedział do końca tego wyrazu, gdyż Khassis znaczy kapłan.
— Khassis! — zakrzyknął ojciec. — Chrześcijańskim kapłanem chcesz zostać! Masz być najwyższą głową psów niewiernych. Czy chcesz wyprzeć się islamu?
— Ojcze, nie gniewaj się; przebacz mi! Nie mogłem inaczej. Już to uczyniłem. Jestem chrześcijaninem, otrzymałem już Sakrament Chrztu św.
— Tak... więc... rzeczywiście zostałeś przeklętym giaurem? — wyjąkał stary, wymawiając w gniewie wyrazy te rozciągłemi zgłoskami.
— Musiałem ojcze, musiałem! Stałem pomiędzy Mahometem, a Izą Ben Marryam (Jezusem, synem Maryi); walczyłem po całych dniach i nocach pomiędzy jednem a drugiem. Mahomed opuścił mnie; Iza przyjął mnie na łono jedynie prawdziwej wiary, do światłości wiecznej nadziei, która nigdy nie zawodzi. Ja...
— Stój! — przerwał mu ojciec, rycząc prawie z wściekłości. Jesteś chrześcijaninem i już cofnąć się nie możesz? Czyż nieprawda?
— Tak jest, jestem chrześcijaninem i nim pozostanę na zawsze!
— A więc bądź przeklęty, przeklęty na wieki!
— Ojcze, — zawołał na cały głos syn, rzucając mu się do nóg. — Wstrzymaj się, nie wymawiaj tego straszliwego słowa! Jesteś w gniewie. Skoro się uspokoisz, będziesz inaczej myślał i mówił. Nie chciałem ci tego wszystkiego w ten sposób, tak prędko i nieprzygotowanie powiedzieć. Tyś mnie zmusił do tego swemi pytaniami. Opanuj się! Nie myśl tylko o mnie, ale i o matce, która ci u nóg leży!
Fatima Marryah rzuciła się mężowi do nóg i objęła je. Odepchnął ją, podniósł ramię, rzucił się na syna, krzycząc:
— Ja mam się opanować, ja! Ty to mi mówisz, syn ojcu, ty ropucho, ty psie. Natychmiast mi przysięgnij, że porzucisz Izę ukrzyżowanego, bo inaczej...
Wstałem od ogniska. Rozwścieczony ten człowiek chciał bić syna. Chciałem temu przeszkodzić, dlatego wszedłem pomiędzy nich i rzekłem w spokojnym tonie:
— Yussufie Ali, czy chcesz tę sprawę, która powinna być załagodzoną pomiędzy między czterema ścianami, wśród rodziny, tutaj, i w ten sposób na widok publiczny wystawiać? Usłuchaj mej rady i...
— Milcz! — zawołał do mnie grzmiącym głosem. — Tyś tak samo takim giaurem, takim psem, którego ścierwa jeść nie chce sęp nawet. Słowa twoje to smród. Powiesz jeszcze słówko, a zapomnę, że jesteś moim gościem!
— Jużeś o tem zapomniał, — odpowiedziałem.
— Tak, zapomniałem. A więc i ja mogę dokończyć, tutaj, bierz! — i uderzył mnie.
Przestraszony zamilkł na chwilę. Dopuścił się rzeczy niesłychanej, ale nie on, jeno dyabeł gniewu jego — uderzył mnie. Ponieważ uważałem to za niemożliwe, nie miałem się na baczności, i uderzył mnie całą swą olbrzymią ręką tak silnie w twarz, że potoczyłem się i chwyciłem za oko. Uderzył mnie w nos płaską ręką; wielki jej palec wśliznął mi się w jamę oczną; krew puściła mi się nosem; prawem okiem patrzeć nie mogłem; wyszło mi ono na wierzch tak, że je uchwycić mogłem.
Jeden, jednogłośny krzyk powstał naokół. Przyjmujący w gościnę wyzywał naprzód swego gościa, a potem go uderzył! Nigdy się to dotąd nie zdarzyło. Yussuf Ali był sam wściekły na siebie. Opuścił ramiona; patrzał na mnie w osłupieniu, pochwycił potem za ramię syna i rzekł, ciągnąc go za sobą:
— Chodź! Ma on słuszność. Sprawa ta nie należy do innych. Ja sam winienem mówić z tobą.
Zniknęli obydwaj. Fatima Marryah położyła mi obiedwie ręce na barki i szlochając, odezwała się:
— Panie, przebacz mu; nie wiedział, co czyni! Jest on zwykle dobrym człowiekiem, ale gdy się gniewa, nie trzeba mu przeczyć. Czy cię mocno uderzył, czy boli cię?
— Chodź do domu i daj mi wody!
Poszedłem z nią do domu, ażeby się usunąć z przed oczu ciekawych widzów i ze względu na jej męża i siebie samego. Hadżi Halef wszedł za nami do izby.. Włożył mi nasamprzód ostrożnie i zgrabnie wybite oko w swe miejsce, potem zatamował mi krew i owiązał oko zmoczoną opaska. Podczas tej roboty słyszeliśmy długo brzmiący krzyk, ale nie zważaliśmy na niego. Później nadszedł naczelnik, ażeby mnie prosić, iżbym stanął u niego gościną. Przyjąłem zaprosiny, gdy nie mogłem być dłużej gościem Yussufa. Gdy wyszliśmy z domu, siedział on sam jeden przy ognisku. Przeszliśmy obok, nie zważając na niego.
Naczelnik prosił mnie, ażebym usiadł przy jego ognisku i jadł, ale odeszła mnie ochota do jedzenia. Nos i oko bolało mnie, a na wspomnienie o Husseinie Izy i biednej jego matce nie mogłem ani kęska wziąć do ust. Dlatego wszedłem do mieszkania i to do tej izby, która mi wskazano: usiadłem, a troskliwy Halef obwiązywał mi ustawicznie nos i oko zimnemi okładami.
Upłynęło dość dużo czasu, aż nagle usłyszeliśmy zdala nadchodzący hałas, który rozlegał się jakby z głębi wychodzący śmiech szyderczy. Na dworze przed domem podnosiły się krzykliwe głosy. Zdawało się, że wywiązała się jakaś kłótnia. W tem wszedł do izby naczelnik i rzekł:
— Panie, Yussuf Ali chce z tobą mówić, dałem mu odprawę, ale on obstaje przy swojem. I znowu prosi mię usilnie, ażebym spełnił jego życzenie.
— Wyjdę natychmiast.
— Panie, dopomóż nam, syna naszego wzięto do niewoli, — zawołała Fatima, padając przedemną na kolana i podnosząc ku mnie błagalne dłonie.
— Wzięto do niewoli? — zapytałem, podnosząc ją z ziemi. — Przez kogo?
— Ujęli go ci tam Mahmallowie.
— Skad to wiesz?
— Oznajmili nam to oni swemi radosnemi krzykami.
— A jakże wpadł on im w ręce? Czyż opuścił on waszą chatę?
— Musiał to zrobić. Po owem uderzeniu ciebie, wyprowadził go ojciec za bramę i zakazał mu wracać. Syn odszedł spokojnie. Mahmallowie musieli być w pobliżu, gdyż usłyszałam długi, pełen trwogi krzyk!
— Oni to ze względu na mnie przyczołgali się pod wasz obóz. I ja słyszałem ten krzyk, ale nie miałem przeczucia, co on może znaczyć.
— I ja nie przeczuwałam niczego, gdyż dowiedziałam się dopiero od męża, że syn nasz odszedł. Pochwycili go oni i poprowadzili, gdy krzyczał. Potem wołali ku nam z tamtej strony, że go wzięli do niewoli. Pomóż nam, panie, tyś jest jedyny, który nam możesz pomódz.
— Ja, czemuż ja jeden? Tutaj stoi przecież pięćdziesięciu uzbrojonych mężów. Więc naprzód! — odezwałem się do naczelnika. — Musimy prędko dostać się na tamtą stronę, ażeby go ocalić, gdyż Mahmallowie po tem, co zaszło, nie będą ociągali się zabić go.
Naczelnik potrząsnął głową i odrzekł:
— Jeżeli go zabiją, będzie to dla nas przyjemnem. Został on chrześcijaninem, nie dbamy o niego więcej.
— A więc wypieracie go się zupełnie?
— Jak najzupełniej!
— To pomnijcie na to, że jestem waszym gościem! Ja go uważam za brata, jest więc on i waszym, i wy macie obowiązek oswobodzenia go.
— Odstępca nie może być naszym bratem. Opuścił on Mahometa, niechaj go teraz Iza, w którego wierzy, ocali!
Na to powtórzył Yussuf Ali, który dotąd milczał, słowa te ponurym głosem:
— Opuścił Mahometa, niechaj go ocali Iza. Iza tego nie może uczynić. Mahmallowie są krwi łaknący i za silni.
— Ale Iza jest silniejszy od wszystkich ludzi, odrzekłem. — Halefie, czy pójdziesz ze mną?
— Tak jest, pójdę — odrzekł z gotowością mały dzielny Hadżi.
Ponieważ całą naszą własność odebraliśmy napowrót, więc miałem także swoje rewolwery. Weszliśmy do izby; wziąłem swój karabin. Gdyśmy już wyszli, stał Yussuf z swą długą lancą i rzekł:
— Panie, i ja idę. Muszę mieć syna napowrót.
— Zostań w domu. Na nic nam się nie przydasz.
Nie chciał usłuchać, ale gdy mu oświadczyłem, z jakiego powodu będzie nam tylko przeszkadzał, usłuchał. Towarzyszył nam tylko z żoną aż do wyjścia, którem nas wypuścił. Gdyśmy już byli po za bramą, ścisnął mi, płacząc, rękę i prosił:

— Uczyń wszystko, co możesz, panie, ale oszczędzaj swe życie. Bóg ci towarzyszyć będzie, gdyż będę za ciebie i za niego się modlił, dopóki nie wrócicie.

Rozdział 4.
Es Salib.

Widziałem już we dnie owo jasne miejsce na lesistej górze i wieczorem palące się na niej ognie, znałem więc przynajmniej kierunek, w którym iść należało. Trzeba było, pomijając niebezpieczeństwo śmierci, przedzierać się przez gęsty las kurdyjski, wdrapywać się na stromy skalisty brzeg rzeki, i to jak najpośpieszniej i jak najciszej.
Szliśmy dobre pół godziny, zanim dostaliśmy się na miejsce. Stanęliśmy przy ogrodzeniu, po za którem znajdowało się koczowisko Mahmallów. Ale jak przebyć to gęste ogrodzenie?
— Czy musimy koniecznie je przebyć, Sihdi? — zapytał mnie Halef, który mnie od dawna nazywał sihdim (panem).
— Musimy wdrapać się na nie, — odrzekłem, — a jak będziemy już u góry, to zobaczymy, co dalej robić.
Staliśmy przy drzewie klonowem, które nie było zbyt grube, ale zawsze tak wysokie, że można było z niego mieć pogląd na cały plac ogrodzony. Zdjąłem z ramienia karabin i wdrapaliśmy się na drzewo. Stanąwszy u szczytu jego, mogliśmy dobrze sobie obejrzeć całe obozowisko, które było daleko większe od obozowiska Mir Yussufów, ale miało ten sam kształt. Na prawo od nas leżały wzdłuż jednej strony trzody; tam więc była brama z cierni. Przed nami, wzdłuż zwróconej ku nam strony, stały domy i chaty, tak samo i po lewej stronie. Czwarta, leżąca naprzeciw nas strona była wolna, z wyjątkiem wysmukłego o wysokim pniu drzewa, zwanego po łacinie Pistacia vera, które stało tuż przy ogrodzeniu. W środku obszernego placu widzieliśmy także domki letnie i chaty. Miejsce przy Pistacyi służyło do zebrań ludowych. Tam też stali Mir Mahmallowie, mężczyźni, niewiasty i dzieci, około trzysta głów i robili wrzask, który dochodził do moich uszu. Kogo to szkaradne widowisko dotyczyło, o tem prędko dowiedzieliśmy się; do pnia drzewa przywiązany był nasz biedny Hussein Iza.
— Tam go trzymają, — rzekł Halef. — Ale jakżeż tam się dostaniemy, jakżeż go stamtąd wydobędziemy, sihdi, przy tylu ludziach?
— Nasamprzód musimy się tam dostać, ale ostrożnie, — odpowiedziałem.
Spuściliśmy się więc z naszego klonu i chyłkiem skradaliśmy się ku ogrodzeniu około pierwszego kąta, potem drugiego i tak dalej, aż doszliśmy do miejsca, w którem wewnątrz wznosiła pistacya swój wierzchołek.
Słyszeliśmy z tamtej strony ogrodzenia hałasujących Kurdów, nie mogliśmy ich jednak widzieć, gdyż i tu zewnątrz obozu jasne miejsce, w którem stały także drzewa tak nizkie i o cienkich pniach, że chociażbyśmy mogli i chcieli wnijść na nie, nicby one nam nie pomogły. Była tylko jedna droga, i to przez ogrodzenie, które w tym celu musieliśmy przebyć.
Pnie były tak samo położone wraz z gałęziami, jak i Mir Yussufów. Ponieważ nie mogliśmy przejść przez nie, więc musieliśmy szukać gęstego wierzchołka. Szczęście sprzyjało nam. Właśnie pomiędzy nami a pistacyą leżała bardzo gęsta korona topoli, a więc drzewo, które z powodu jego miękości mogliśmy rżnąć dobrze naszemi nożami. Odłożyłem znów karabin; potem uklękliśmy, wydobyliśmy nasze noże i poczęliśmy odcinać konary i gałęzie tak, że zrobiliśmy sobie wejście dwa łokcie szerokie i przeszło łokieć wysokie.
W kwadrans byliśmy tak daleko, że nie chcąc być widzianymi przez tych, co byli wewnątrz, musieliśmy pozostawić resztę gałęzi. Musieliśmy, jak się samo przez się rozumie, usunąć nietylko odnośną koronę topoli, ale i wszelkie zielsko, które tu bujnie rosło. Mogliśmy teraz, dzięki naszej robocie, nietylko słyszeć, ale i widzieć, co się wewnątrz działo. Co do mnie, to nie mogłem dobrze widzieć, bo okład mój znów usechł, ból w oku był do niewytrzymania, i obejmował zdrowe oko tak, że ledwo na połowę mogłem je otwierać.
Pistacya stała może o dwanaście metrów od nas. Z tamtej strony drzewa odbywało się zebranie ludu, z tej naradzał się naczelnik z czterema Kurdami, którzy stanowili jego radę przyboczną. Lud był teraz spokojny, za to tem głośniej mówili radcy. Ustąpili na bok, ażeby rozstrzygnąć o losie jeńca. Skorośmy zajęli miejsce w ukryciu, usłyszeliśmy tak mówiącego naczelnika:
— Jest on dumnym z tego, że jest ochrzczonym i wyznaje Salib Izę (krzyż Chrystusa). Przyznał on się, że zna tego obcego effendiego, który zastrzelił nasze psy i konie. Jeniec jest oprócz tego zatwardziałym szyitą i synem szczepu Mir Yussufi, których krew pić musimy. Nadto zowie on niewiastę, która tyle nieszczęść na nas sprowadziła, matką swoją. Musi umrzeć, a że tak wysoko ceni i czci Salib Izę, to niechaj skosztuje jego słodkości na krzyżu. Kto ma coś przeciwko temu, niech się zgłosi.
Zgłosili się, ale nie na to, ażeby mieć coś przeciw zdaniu naczelnika, ale żeby przyklasnąć radośnie tej nieludzkiej myśli.
— Na krzyż z nim, zróbcie krzyż, musi być ukrzyżowany, — tak odzywały się całe setki głosów.
— Nie potrzeba krzyża robić! — zagrzmiał głos naczelnika. — Jeden silny pal w poprzek pnia drzewa, przy którym stoi, a krzyż jest gotów.
Wzniósł się nowy okrzyk radości i tryumfu, podczas którego zapytał mnie Halef:
— Czy to nie jest po dyabelsku, sihdi? Przynieś jeno swój karabin, musimy natychmiast wejść do wnętrza, natychmiast!
— Nie, — odpowiedziałem, — byłoby to naszą zgubą. Jest ich za wielu przeciw nam dwóm. Nie moglibyśmy go ocalić, a postradalibyśmy jeszcze życie z nim razem.
— Ależ co zrobimy?
— Pobiegnę do Mir Yussufów, którzy muszą nam pomódz. Spodziewam się, że przybędziemy w czas. Ty pozostaniesz tu, ażeby w razie potrzeby opowiedzieć nam, co w tym czasie zaszło; wdrapiesz się na klon, na którym poprzednio siedzieliśmy i będziesz tam tak długo, aż ja powrócę.
Pobiegliśmy do wspomnianego drzewa, na które wszedł Halef. Podałem mu swój karabin, gdyż bez niego mogłem łatwiej i prędzej biedz.
Jak mogłem w pięciu minutach dotrzeć do rzeki, do dziś jeszcze jest dla mnie zagadką. Nasamprzód zanurzyłem głowę w wodzie, ażeby oczy ochłodzić, potem biegłem, co sił starczyło. Po upływie pięciu minut byłem już przy wejściu; było ono zamknięte; zawołałem głośno; otworzono mi; stał tam Yussuf Ali ze swą żoną.
— A gdzież jest mój syn? — zapytała — czy nie wraca on także?
— Dotąd nie. Potrzebuję pomocy waszych wojowników.
— O Boże, Boże! Źle stoi jego sprawa! Modliłam się ustawicznie, żegnałam się Krzyżem św. i wzywałam pomocy Matki Boleściwej, jak on mnie tego nauczył. Nic nie pomogło, nic zgoła nie pomogło.
— Módl się tylko dalej, bezustannie, już pomoże.
Popędziłem dalej, rodzice szli za mną. Podczas biegu jęczał Yussuf, i mówił:
— Modlę się także do Boga i chcę zrobić znak krzyża, jak to mi pokazywała żona, zanim tu przyszedłeś. Jestem wszystkiemu winien. O Boże, jakże mocno cierpię za to!
Mir Yussufowie siedzieli dotąd przy ogniskach. Przywołałem ich i odezwałem się do nich:
— Słuchajcie, wojownicy. Jeżeli odważnymi jesteście mężami i nie mam wami pogardzać, to musicie teraz iść za mną, inaczej pełna mąk śmierć brata waszego przyjdzie na dusze wasze. Chcą oni go ukrzyżować. Czy słyszycie? Na krzyżu ma on umrzeć. Jest to najokrutniejsza ze wszystkich rodzajów śmierci i...
Przerwał mi mowę krzyk Yussufa. On sam pobiegł naprzód, za nim popędziła i Fatima. Nie mogłem im w tem przeszkodzić, gdyż chociażbym pobiegł za nimi, ażeby ich powstrzymać, to straciłbym wiele drogiego czasu, któregobym już nie mógł powetować. Mówiłem dalej wszystko, co mi obawa o Husseina Izę nasuwała na myśl, ale nie zmiękczyłem twardych serc słuchaczów. W końcu doprowadziłem przynajmniej do tego, że zwołano naradę, której wynik tak mi naczelnik oznajmił:
— Panie, jesteś naszym gościem i wszyscy gotowiśmy okazać ci przyjaźń i grzeczność naszą, ale ten Hussein Iza przeszedł do Salib Izy, i jeżeli go teraz ukrzyżują, to widzieć będziemy w tem słuszną karę Mahometa, który stoi przy tronie Ałłaha. Dopuścilibyśmy się największego grzechu, gdybyśmy dopomódz mieli odstępcy. Ty nie jesteś naszej wiary, jeżeli chcesz go ocalić, to uczyń to, ale oszczędzaj nas twemi prośbami.
Nie było więc żadnej nadziei i znikąd pomocy. Skazany byłem na własną pomoc i Halefa, i popędziłem napowrót. Przybycie moje nie było bezskuteczne, ale pogorszyło tylko położenie, gdyż przypuszczać musiałem, że Yussuf i żona nie tak, jak my, ostrożnymi będą. Nie troszczyłem się o to, że wyjście stało otworem, kiedym z niego wypadł; pędziłem jak mogłem, natężając myśli i rozważając gorączkowo, w jaki sposób można Husseina Izę ocalić. Nie zważałem na to, że po kilkakroć upadłem na ziemię i podarłem sobie ubiór i skórę na ciele. Przybywszy do rzeki, zanurzyłem znów głowę w wodzie, gdyż oczy paliły mnie, jak ogień... Ogień, ogień, to było słowo ocalenia! Tak jest, tylko ogniem można było Husseina Izę ocalić, a ja zabrałem z sobą zapałki z Rewandis i miałem je przy sobie w kieszeni.
Gdy przechodziłem przez wodę, zabrzmiał u Mir Mahmallów okrzyk radości.
— Czy czasem nie pochwycili rodziców Husseina? — rzekłem do siebie i popędziłem dalej naprzód, nagle usłyszałem mocne szczekanie psów. Teraz mogło być łatwo wszystko stracone, usiłowania nasze nadaremne. Ponieważ Mahmallowie odkryli Yussufa Aliego i Marryhę, sądzili, że w pobliżu znajdują się także Mir Yussufowie i puścili na nich swe ogary. A gdyby te odkryły Halefa? Musiałem się więc śpieszyć, a miałem tylko przy sobie nóż. Chodziło teraz o to, ile jest psów; z jednym lub z dwoma byłbym mógł dać sobie radę i bez ołowiu i kuli. Naturalnie nie było można nawet strzelać, gdyż to byłoby zdradziło naszą obecność przed czasem.
— Halefie, siedzisz tam jeszcze? — zapytałem.
— Tak jest, mów ciszej, i wejdź prędko z powodu psów.
W kilku sekundach byłem już na drzewie obok niego.
— Wszystko stracone, sihdi, — rzekł. — Spojrzyj jeno w tamtą stronę.
Przejął mnie strach, jakiego dotąd nigdy nie czułem. Hussein Iza wisiał na krzyżu, a rodzice jego byli u dołu przywiązani do pnia.
— Czy on długo w tem położeniu żyć może? — zapytał Halef. — Wisi on już od kwadransa. Przed chwilą prosili rodzice jego o wstęp do ogrodzenia.
— O nierozważni! — W jaki sposób przymocowano go do krzyża?
Rzemieniami.
— Czy go wprzód bito?
— Nie.
— To może on żyć jeszcze dzień cały. Mnie Yussufowie odmówili pomocy; ale my obaj oswobodzimy go i rodziców jego. Jak tam z psami? Ile ich jest i gdzie są teraz?
— Jest ich trzy. Puszczono je po przybyciu rodziców Husseina Izy. Zaszczekały mocno, potem zamilkły, biegnąc około ogrodzenia, ale nie wpadły na mój trop. Mają zły węch.
— Słuchaj teraz mego planu! — rzekłem dalej. — Przedewszystkiem musimy uwinąć się z psami. Zejdziemy na dół, strzelać nie możemy. Staniesz za mną, pochwycę każdego, który nadbiegnie, przytrzymam go mocno, a ty przeszyjesz mu serce.
— Nie, effendi! Wyrwą ci gardziel z szyi!
— Nie bój się o mnie. Psy te mi nic nie zrobią. Gdybym tylko mógł patrzeć obydwoma oczami! Skoro usuniemy psy, wtedy przystąpimy do dzieła i to przy pomocy ognia. Zapalimy suche ogrodzenie i to w tem tu miejscu, ażeby odwrócić uwagę Mahmallów z tej strony, gdzie wisi Hussein Iza.
— Kiedy będziesz w tem miejscu?
— Wejdę do dziury, którą wycięliśmy. Ażeby nam się wszystko dobrze powiodło, muszę pójść tam do tej dziury, a ty tu zostaniesz. Uzbierasz suchego drzewa i zapalisz je, gdy ja jak szakal po trzykroć zaszczekam, i starać się będziesz, ażeby jak najszerzej rozpalił się ogień i przyjdziesz prędko ku mnie do tej dziury.
 Rozpalę kilka ognisk, trzy, cztery, pięć!
— Masz tu zapałki. A teraz schodź!
Zeszliśmy. Zdjąłem surdut, zawinąłem rękawy i owiązałem je mocno około szyi. Halef wydobył nóż. Wkrótce usłyszeliśmy po lewej stronie mocne sapanie.
— Baczność! biegnie jeden! — przestrzegłem Halefa, który trzęsąc się z obawy o mnie, stanął za memi plecami.
Palące się ognie w obozie rzucały słaby blask ku nam, tak, że było można poznać zwierzę tej wielkości, co kurdyjskie wyżły. Sapanie coraz bardziej się zbliżało, pies pędził galopem, ujrzał mnie, stanął na chwilę, skoczył, nie wydając głosu jednym potężnym susem ku mej szyi. W tej samej chwili rozszerzyłem ramiona, pochyliłem się ku przodowi, ażeby mnie nie obalił w tył na ziemię i gdy otwartą, paszczę kierował ku mej szyi, objąłem ramionami jego szyję. Zęby psa uwikłały się w pęku zwiniętego żakietu i nie mogły mnie ugryźć; głowę i szyję jego tak silnie przyciągnąłem ściśniętemi ramionami ku mej piersi, że pies nie mógł tchu dostać i spuścił głowę na dół.
— Pchnij go nożem w serce, Halefie!
Halef utopił w piersiach bestyi nóż po cztery kroć; odrzuciłem ją od siebie, nie ruszała się już.
— Powiodło się, — odetchnął Halef, jakby mu kamień spadł z piersi. — Nie byłbym tego uważał za możliwe, sihdi! Ale te drugie bestye...
— Cicho! — przerwałem mu mowę. — Drugi nadbiega, ale z prawej strony.
Obróciliśmy się ku tej stronie. Nadskoczył drugi pies i uprzątnęliśmy go w ten sam sposób, z tą tylko różnicą, że kiedym mu kark ściskał, podrapał mi w trwodze śmiertelnej pazurami tylnych łap mocno uda. Po dłuższym czasie nadbiegi i trzeci, ostatni pies, którego tak samo sprzątnęliśmy bez poniesienia szkody. Teraz począłem dopomagać Halefowi w zbieraniu suchego materjału palnego, ażeby mógł kilka rozniecić ognisk i pożar jak najbardziej rozszerzyć; pobiegłem następnie co tchu starczyło z mym karabinem ku przeciwległej stronie obozu Kurdów. Tam przybywszy, wczołgałem się do znanej dziury; miałem teraz przed oczyma scenę ukrzyżowania.
Iza, który miał się stać światłem islamu, wisiał za swą katolicką wiarę na prędko sporządzonym krzyżu, ale nie tak, jak Zbawiciel świata, przybity gwoździami do krzyża, jeno przywiązany do niego rzemieniami. Mimo to na jego obliczu widzieć było można wielką boleść, rysy twarzy były wykrzywione, muszkuły ciała drgały od kurczu. Rodzice jego byli z rozmysłem tak przywiązani do pnia pistacyi, że mieli ku synowi twarze zwrócone. Zostawiono im wolne ręce, tak, że mogli niemi dotykać jego ciała, ale nic mu pomódz.
Wielu Kurdów, nasyciwszy się tym straszliwym widokiem, poodchodziło, inni stanąwszy w półkole z tamtej strony drzewa, cieszyli się z męczarni tych nieszczęśliwych istot, które boleści swych ukryć nie mogły.
— Wytrzymaj boleści! — mówiła matka do syna. — Przyjdzie on z pewnością, przyobiecał nam ocalić ciebie. Znasz Pana, co przyobiecuje, tego dotrzymuje.
Potem płakała, modliła się i robiła znaki Krzyża świętego. To samo czynił i Yussuf Ali. Przerwał on modlitwę, ażeby odezwać się do syna:
— Na mnie spada wina, na mnie samego. Chciałem pozostać wiernym Ałłahowi, który cię przecież nie ocali. Boleści moje są większe, aniżeli twoje: ale Pan przyjdzie z pomocą. Jeżeli to zrobi, wtedy wyryję sobie na piersiach imię Salib Iza na pamiątkę niewypowiedzianych męczarni.
— Nie płacz matko, — prosił Hussein Iza. — Bogarodzicielka znosiła tysiąckroć większe boleści, aniżeli ty znosisz. Nie płacz ojcze, gdyż można mi zazdrościć; śmierć za wiarę otwiera mi drogę do raju. Nie żal mi siebie, ale was. Przybyliście, ażeby mnie ocalić i sami popadliście w objęcia śmierci. Ale nadejdzie może Pan, który was przynajmniej ocali.
Podniósł głowę do góry, głośno modlił się do Boga i ustawicznie i pełen zaufania wzywał pomocy Matki boleściwej. Mir Mahmallowie szydercze w tym czasie robili uwagi. Nie mogłem i nie powinienem dłużej jeszcze zwlekać, chociaż nie wiedziałem, jak będę mógł z Halefem, albo nawet sam z potrzebną szybkością trzy osoby oswobodzić. Przyłożyłem rękę do ust i zaszczekałem bardzo głośno po trzykroć, jak szakal. Skierowawszy oko ku przeciwnej stronie, ujrzałem natychmiast płomyczek, po którym wzbiły zaraz w górę dwa, trzy, cztery i dalsze i zajęły niebawem ogrodzenie. Pół minuty później stanęła przestrzeń około dwudziestu łokci szeroka w jasnych płomieniach, które coraz dalej a dalej szerzyły się z niezwykłą szybkością.
Mahmallowie spostrzegli natychmiast pożar, który sprawił na nich straszne wrażenie. Wszyscy poczęli krzyczeć, wyć, ryczeć i biedz ku wodzie. Leżące na ziemi zwierzęta przestraszyły się także i powstawszy, pędziły jakby szalone pomiędzy chaty i ludzi. Kurdowie biegli w przestrachu do mieszkań, ażeby z nich ratować dobytek. Nikt nie uważał na pistacyę; ja byłem już przy niej, gdyż mogłem szybko poucinać te kilka gałązek topoli, które mi tamowały drogę do środka.
— Jestem przy was! — temi słowy pocieszyłem te trzy nieszczęśliwe osoby. — Nasamprzód was dwoje oswobodzę, a potem syna waszego zdejmiemy z krzyża.
— O święta Marryah, Matko boleści, jakżeż dziękuję Tobie! — zawołała Kurdyjka, kiedy spadły z niej pęta pod ostrym mym nożem. — Matką Boleściwą nazwał Cię syn mój; oddaję Ci go w służbę!
— O Salib Iza! — zawołał mąż jej. — Jesteś większym od Mahometa! Niewiasto, nie znam twej Matki Boleściwej tak, jak ty, ale od dzisiaj cześć Jej będę oddawał.
Oboje byli wolni. Jedno cięcie ku górze, a nogi syna były oswobodzone. Wziąwszy nóż w zęby, wdrapałem się tyłem pnia pistacyi ku górze i wskoczyłem na lewe ramię poprzecznej belki. W tej chwili nadbiegł Halef, przebywszy otwór dziury.
— Szybko do góry wskocz na prawe ramię krzyża! — zawołałem na Halefa. — Musimy razem odciąć Husseina Izę, gdyż inaczej złamie sobie z pewnością ramię. Ojciec jego jest dość silny, ażeby go spadającego na dół uchwycić w ramiona.
Mały, dzielny Hadżi jak wiewiórka wskoczył do góry. Yussuf z rozpostartemi ramionami stał na dole. Dwa daliśmy cięcia — a Hussein padł w ramiona ojca, który go przycisnął do piersi i podniósł okrzyk radości. Matka objęła ich obydwóch ramionami, wespół z nami radując się. Kilku Mahmallow porzuciło wszystko i nadbiegło, inni szli za nimi. Zeskoczyłem z drzewa, tak samo Halef; podniosłem karabin, który pozostawiłem ziemi.
— Uciekajcie wszyscy w ciemny bór, a potem do waszego obozu! — tak brzmiał mój rozkaz. Nie troszczcie się o mnie, zasłonię wam odwrót. Mnie nic się nie stanie!
Usłuchali. Hussein Iza iść nie mógł, musiał go ojciec wziąć na plecy. Nie mogłem patrzeć, jak przechodzili przez otwór, gdyż Kurdowie byli już blizko. Na szczęście nie mieli przy sobie broni. Zmierzyłem do nich i gromkim zawołałem głosem, ażeby stanęli. Gdy jednak biegli dalej, dałem trzy strzały, mierząc w nogi. Zastrzelić nie chciałem żadnego. Trafieni runęli na ziemię, wszyscy zaryczeli z wściekłości. Że stanęli, cieszyłem się mocno, gdyż nie widząc na prawe oko, strzelałem z lewej ręki, do czego nie byłem przyzwyczajony. Począłem się cofać ku dziurze; przebyłem ją, przez nikogo nie ścigany.
Teraz paliły się dwie całe strony ogrodzenia. Jak daleko blask ognia padał, bór i znaczna przestrzeń ziemi były oświecone, jak w dzień. Ponieważ nie potrzebowałem obawiać się Kurdów, nie szedłem manowcami, tylko prostą drogą, zmierzając ku rzece. Przybyłem właśnie w chwili, w której Halef i troje ocalonych wchodziło do obozu.
Mir Yussufowie stali jakby osłupieli, przypatrując się pożarowi, nie mogąc go zrozumieć. Yussuf Ali, niosąc na rękach syna, przeszedł pomiędzy nimi, nie mówiąc ani słowa. Halef opowiedział mu, że nie chcieli wziąć udziału w ich ocaleniu. Ja szedłem za nim z żoną jego: Hadżi Halef nie mógł się jednak powstrzymać i opowiedział Mir Yussufom, co się stało.
Poszliśmy do chaty Aliego, gdzie natychmiast zapalono dwie lampy olejne, ażebym mógł dobrze zbadać stan zdrowia Husseina Izy. Nie wisiał on na szczęście długo na krzyżu, a muszkuły i żyły jego były mocne. Miał boleści i był jakby rozbity, ale uszkodzenia na ciele nie było widać.
Co się mnie tyczy, to przestraszyłem się siebie samego, gdy spojrzałem w naczynie z wodą, które mi służyło za zwierciadło. Oczy i nos tworzyły jedną czerwono­‑niebieską wypukłość na mej twarzy, ale nie wątpiłem, że zimne okłady i spokój usuną nabrzmienie i gorączkę, i wnet znów wyzdrowieję. Yussuf Ali dotąd jeszcze nie prosił o darowanie mu winy; uczynił on to teraz i to w ten sposób, że podwójnie przebaczyłem mu to uderzenie. Rodzice nie mogli słów dobrać, ażeby okazać mi swą wdzięczność, tak samo i syn, ale już spokojniej, bo był tak słaby, że ledwo mógł mówić.
Gdy Halef nadszedł, wyszła Fatima Marryah, ażeby rozniecić ognień i dopiec do reszty barana. Przerwana wieczerza stać się teraz miała prawdziwą ucztą, którą odbyliśmy sami w domu Yussufa — na Mir Yussufów byliśmy zagniewani i żadnego z nich nie wpuściliśmy.
Po wieczerzy musiał iść spać Hussein Iza, my nie położyliśmy się, ażeby przypomnieć sobie wszystkie zdarzenia. Gdyśmy każdą przygodę dobrze roztrząsnęli, musiałem im opowiadać o Przenajświętszej Rodzinie, o cieśli Józefie, o Błogosławionej Dziewicy Maryi i o Izie (Jezusie), Synu Bożym. Opowiedziałem historyę aż do Jego śmierci na krzyżu w sposób, jak się to dzieciom ją wykłada, gdyż sposób ten odpowiadał ich zdolnościom umysłowym.
Takie godziny są świętemi, opisywać je trudno. Moi słuchacze z taką pobożnością i z takiem przejęciem słuchali mnie, że mogłem się tylko cieszyć; sądzę też, że żaden misyonarz nie mógł nigdy piękniejszych zebrać owoców, jak ja wówczas. Yussuf uważał się podobnym do cieśli Józefa i był formalnie dumny, że był ojcem tak pobożnego i ukrzyżowanego chrześcijanina. Oświadczył stanowczo gotowość pójścia z synem do Mossulu. W końcu wyrzekł w natchnieniu:
— Panie, dzień dzisiejszy położył na zawsze nieprzyjaźń między mną a Mahometem. Zostanę chrześcijaninem i uważam to za największe szczęście, że syn mój będzie kapłanem. Amen.
Fatima Marryah, płacząc, rzuciła mu się na szyję i całowała go wobec mnie i Halefa. Syn opowiadał jej już dawniej o Matce Boleściwej i to utkwiło jej wiernie w pamięci. Ze wszystkich osób świętych, o których jej opowiadałem, najgłębiej obok Jezusa, zamknęła ona w sercu swem obraz Matki Boleściwej. Płacząc, ściskała mi ręce i mówiła:
— Dziś czuję, co wycierpieć musiała ta Boleściwa Matka; Najświętsza Panna odwróciła odemnie boleść, do Niej ma syn nasz jedynie należeć, i ja nie będę niczem innem, jak tylko Jej służebnicą. To ślubuję i ślub ten spełnię.
Ponieważ nie mogliśmy w dalszą, puścić się podróż, musieliśmy zawrzeć raczej ugodę z Mir Yussufami. Halef pozostał z walecznym Kasemem w gościnie u naczelnika, ja u Yussufa Aliego. Nasi Kurdowie byli z nas nieskończenie dumni, gdyż nie posiadali się z radości, że tak wielkie ich wrogom zadaliśmy straty; bór ich palił się przez dni kilka, postradali wiele bydła, zboże całe zgorzało od pożaru, a ponieważ musieli szukać sobie innych mieszkań, stąd Mir Mahmallowie nie mogli już napadać na sąsiadów. Mieli więc Mir Yussufowie dla nas wielką wdzięczność i okazywali nam ją, jak tylko mogli. Mnie, jak mówili, nie zapomną nigdy Mir Mahmallowie.
Przychodziłem szybciej do zdrowia, niż Hussein Iza. Kiedy oko moje prawie całkiem wyzdrowiało i nos pierwotny kształt swój odzyskał, Hussein Iza był jeszcze bardzo słaby. Musiał dłużej od nas w domu pozostać. Stanęło na tem, że weźmie on do siebie rodziców, a ja prosiłem go, ażeby do Kerkuk zabrał z sobą odważnego Kasema. Cieszył się on wielce z tego, bo stracił zupełnie ochotę do dalszej podróży.
W końcu odjechałem pewnego poranku z Halefem. Wszyscy Mir Yussufowie odprowadzili mnie gromadnie dość daleko. Gdyśmy się żegnali, Marryah płacząc, całowała mnie w ręce, i mówiła:
— Pamiętaj, panie, o mnie, jak ja pamiętać będę całe życie o tobie. Na masz żony, ale masz matkę. Pozdrów ją odemnie; będę się zawsze modliła za nią i za ciebie.
Yussuf Ali wydobył z zanadrza z worka rzemiennego nóż, wyrznął dwie w poprzek linie na piersiach i rzekł:
— Ślubowałem to; to jest mój znak: Es Salib, krzyż Chrystusa, z nim chcę żyć, z nim umierać. Dziękuję ci, jedź z Bogiem i bądź tak szczęśliwy, jak ja nim jestem.
Hussein Iza pożegnał się ze mną, jak kochany, drogi brat. Przyrzekł mi przesłać o sobie wiadomość i dotrzymał słowa. Gdy po pożegnaniu jechałem sam na sam z Halefem, rzekł tenże do mnie:
— Sihdi, kiedyś chciałem zrobić z ciebie mahometanina, stało się przeciwnie. I ja wierzę, że krzyż mocniejszy od półksiężyca. Pomówię o tem z moją Hanneh (Anna). Chociaż nie zostanę kapłanem, ale będę innej, jak dzisiaj wiary.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.