Marzenie (Zola, 1935)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Marzenie
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Rêve
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII

Wieczorem tego dnia Anielka źle się czuła i zaraz po posiłku poszła na górę. Wzruszenia zmęczyły ją. Położyła się natychmiast i, płacząc, ukryła twarz pod kołdrą, jakby pragnąc zniknąć, nie istnieć więcej.
Godziny upływały; nadeszła duszna, gorąca noc lipcowa; przez otwarte okno wpadało rozgrzane powietrze. Widać było rój gwiazd na ciemnem niebie. Musiała być jedenasta, księżyc wschodził dopiero o północy, była to ostatnia kwadra.
W ciemnym pokoju Anielka wciąż płakała, gdy nagle usłyszała przy drzwiach cichy, łagodny głos Hubertyny,.
— Anielko, dziecko... kochanie...
Widocznie Hubertyna usłyszała jej płacz i niespokojna o nią, weszła na górę.
— Anielko, czyś nie chora?
Anielka wstrzymała oddech i nie odpowiedziała ani słowa. Chciała być sama, samotność była dla niej ulgą w cierpieniu. Nie zniosłaby teraz ani pociechy, ani pieszczoty. Czuła, że Hubertyna stoi za drzwiami boso i nasłuchuje z niepokojem.
Minęła chwila. Hubertyna bała się widocznie zawołać znowu. Może dziecko usnęło już, zmęczone płaczem. Słyszała jęk i zasmuciła się tem ukrywanem cierpieniem, które odgadywała wrażliwą duszą. Po chwili zeszła nadół cicho, jak przyszła, zostawiając za sobą lekki odgłos stąpania bosych nóg.
Anielka usiadła na łóżku i wsłuchała się w cichy odgłos. Na dole otworzyły się drzwi i zamknęły. Doszedł jej uszu szept; widocznie rodzice rozmawiali o niej po zgaszeniu światła, leżąc w łóżkach. Zazwyczaj Anielka usypiała natychmiast i żadne szmery nie dochodziły do jej uszu; dzisiaj, w tą bezsenną noc zdawało jej się, że dom cały kocha i płacze. Może to Hubertowie rozpaczali nad swoją bezpłodnością; Anielka nie znała ich tajemnicy, ale odczuwała ich wielką miłość, pełną tkliwości i cichego smutku.
Łzy Anielki popłynęły spokojniej; nie mogła się powstrzymać; toczyły się ciche, milczące i ciepłe, jak krew, z żył wypływająca. Czy miała prawo pogrążyć w rozpaczy Felicjana? Kochał ją i cierpiał. Poco ten ból? Czy święte pragnęły ich cierpień? Czy św. Agnieszka gniewa się, że Anielka jest szczęśliwa? Wątpiła, a serce rwało się w niej w strzępy! Niegdyś, w marzeniu, inaczej układało się ich życie. Przyszedł, pokochali się i szli razem w nieznaną dal. A teraz, gdy poznali się, płaczą i rozpaczają, rozdzieleni!... Cóż się stało? Kto wymógł na niej przysięgę, że będzie go kochać w wiecznej tajemnicy?
Teraz owładnął nią żal, że była złą dla niego. Więc wrócił jej dawny, gwałtowny, zły charakter! Przypomniała sobie, jak udawała obojętną, jak uśmiechała się drwiąco na widok jego zmieszania, jak starała mu się przedstawić w fałszywem świetle.
Ogarnęła ją litość nad nim. Widziała go, jak odchodził: rozpacz malowała się na jego twarzy, oczy miał błędne, usta mu drżały. Widziała go oczami duszy, jak szedł do domu, chwiejąc się na nogach, zraniony śmiertelnie. Gdzie był teraz? Ręce drżały jej z rozpaczy, że nie może uśmierzyć bólu, jaki mu sprawiła. Chciała być dobrą, roztoczyć wokoło siebie szczęście!
Północ dochodziła. Księżyc ukrył się za wierzchołkami wielkich dębów, w pokoju było ciemno. Anielka położyła głowę na poduszce, chciała zasnąć, ale nie mogła, łzy ciągle płynęły z jej oczu. Myślała teraz o fijołkach, które znajdowała przed oknem balkonu. Felicjan pamiętał widocznie, że tylko fijołki uspokajały ją, a inne kwiaty wywoływały ból głowy. Teraz wzięła bukiecik, leżący obok łóżka, i, oparłszy policzek o niego, wdychała upajający zapach. Uspokoiła się powoli, łzy przestały płynąć; leżała teraz z zamkniętemi oczami, cicha i spokojna, owiana zapachem fijołków.
Nagle drżenie ją przeszło. Wybiła północ. Otworzyła oczy i ujrzała swój pokój, oblany światłem. Ponad dębami płynął księżyc, gasząc gwiazdy na bladem niebie. Przez okno widać było katedrę, tonącą w mlecznej białości. I zdawało się, że to odblask tej bieli oblewa pokój jasnem, łagodnem światłem, rozszerza i oddala białe mury i białe sklepienie. Stare, rzeźbione meble miały jakiś bajeczny wygląd, a wielkie łoże w powodzi światła wydawało się chmurą, unoszoną ku niebu na niewidzialnych, cichych skrzydłach. Po chwili oczy jej przyzwyczaiły się i leżała znowu spokojnie, skąpana w promieniach księżyca, z bukiecikiem fijołków przy ustach.
Czemu nie mogła zasnąć? Czy oczekiwała kogoś? Tak, oczekiwała!... Przestała płakać, on przyjdzie! Ta jasność, która wygnała ciemne, złe widma, zwiastowała jego nadejście. Księżyc poprzedził go, by mu drogę oświetlić. Pokój był wybity jakby białym aksamitem. Anielka wstała i ubrała się; włożyła białą muślinową sukienkę, którą miała na sobie podczas wycieczki do ruin. Nie związała włosów — jasną kaskadą spływały na jej ramiona. Włożyła pantofelki na bose nóżki. Czekała.
Którędy wejdzie? Nie dostanie się przecież na górę? Stanie na polu, a ona wyjdzie na balkon. Nie zbliżała się jednak do okna. Czemu nie ma przejść przez mury, jak święci z Legendy? Oczekiwała. Nie była sama, — czuła wokoło siebie obecność świętych dziewic, które od dzieciństwa otaczały ją swą opieką. Po księżycowych promieniach przybiegły z wierzchołków wielkich dębów, z zakątków katedry. Anielka słyszała, jak strumyk, brzozy, trawa, całe ukochane otoczenie, marzy, pragnie, kocha; usłyszała głosy z zaświata — cichy szelest skrzydeł Agnieszki, swej opiekunki; marzenia i pragnienia swe, jakby wcielone w cudny krajobraz, z którym się zżyła i który pokochała. Ucieszyła się, że święta Agnieszka jest z nią razem. Oczekiwała.
Czas mijał. Anielka nie zdawała sobie sprawy, jak długo czekała. Nagle Felicjan ukazał się na balkonie. W jasnem świetle wyraźnie odznaczała się jego wysoka postać. Nie wszedł, pozostał w obramowaniu okna.
— Proszę się nie bać!... To ja, przyszedłem...
Nie bała się. Oczekiwała go.
— Czekałam na pana. Proszę, niech pan wejdzie.
Felicjan, który przychodził wzburzony, gotów do najszaleńszych czynów, nie poruszył się nawet, oszołomiony niespodziewanem szczęściem. A Anielka nie wątpiła już, że święte pozwalają jej kochać; czuła, że razem z nią przyjmują go radośnie, z tkliwym uśmiechem, lekkim, jak powiew nocy. Czemu przypuszczała, że Agnieszka gniewa się na nią za tę miłość? Wszak święta Agnieszka cieszyła się teraz jej radością, otulała ją niemą pieszczotą swych wielkich, niewidzialnych skrzydeł. Wszystkie dziewice, umączone za miłość, przychodziły na ziemię, by ją otoczyć swą opieką.
— Proszę pana, czekałam na pana.
Chwiejąc się, Felicjan wszedł do pokoju. Powiedział sobie, że jej pragnie, że schwyci ją w objęcia, mimo jej krzyku. I oto wchodził teraz do tego białego, niewinnego pokoju słaby i nieśmiały jak dziecko.
Przeszedł parę kroków i upadł na kolana, zdaleka od Anielki.
— Gdyby pani wiedziała, ile wycierpiałem! Nie być kochanym, to największy ból! Wolę żyć w nędzy, z głodu umierać, niż dzień dłużej przebyć ze straszną męką, z myślą, że mnie pani nie kocha... Przez litość!...
Słuchała, wzruszona i szczęśliwa.
— Dziś rano odeszłem zrozpaczony. Już myślałem, że mnie pani zrozumiała, gdy znowu stała się pani zimną i obojętną, jak w dzień poznania. Byłem tylko klijentem, który płaci. Na schodach potykałem się. Na ulicy bałem się, że wybuchnę płaczem. Pobiegłem za miasto, błądziłem po drogach. Noc zapadła. Cierpiałem coraz więcej. Gdy się kocha, nie można uciec od swej męki. Miałem nóż w sercu, a ostrze zagłębiało się coraz bardziej.
Cichy jęk wyrwał się z jego piersi:
— Jak wyrwane drzewo leżałem wśród trawy, przygnieciony ogromem bólu. Nic nie istniało dla mnie prócz pani. Myśl, że pani nie będzie moją, była śmiertelną udręką. Szaleństwo mnie ogarnęło... Przyszedłem... Nie wiem, jakim sposobem dostałem się aż tutaj, do tego pokoju... Chciałem drzwi wyważyć... Proszę mi przebaczyć!...
Anielka, wzruszona, nie mogła słowa wymówić. Felicjan klęczał. Nie widział jej twarzy. Może go słucha obojętnie?... Złożył błagalnie ręce:
— Dawno już kocham panią... W tem oknie ujrzałem panią po raz pierwszy; marzyłem o pani, jak o niedoścignionej, której nigdy zbliska nie ujrzę. Bałem się spotkania z panią... A później, kiedy dowiedziałem się, kto pani jest, ogarnęła mnie gorączka, zapragnąłem panią poznać. A później, pamięta pani, jaki onieśmielony byłem wtedy na polu; śmiała się pani ze mnie... Chodziłem za panią do biedaków, dziwna siła popychała mnie; przestałem być panem swej woli. Bałem się pani niechęci i jednak przyszedłem zamówić ten haft. Jestem nieszczęśliwy! Wiem, że mnie pani nie kocha, ale niech się pani pozwoli kochać. Pragnę tylko widzieć panią, choć zdaleka, na kolanach, jak teraz!...
Przerwał, zrozpaczony. Zdawało mu się, że nic nie wzruszy jej serca. Nie czuł, nie widział, że się uśmiechała. Kochany! ile miłości i uwielbienia było w jego błagalnej prośbie! A ona postanowiła nie widywać go więcej! chciała go kochać bez jego wiedzy. Teraz święte dziewice nie zabraniały jej kochać, wzruszone ogromem tej miłości. Niewidzialny paluszek, pewno paluszek świętej Agnieszki, jej opiekunki, spoczął na jej ustach, by ją zwolnić z przysięgi. Mówiła teraz, pobudzona, wzruszona tkliwością i czułością, unoszącą się wokoło.
— Pamiętam, o, tak, pamiętam...
Czar jej głosu działał na niego upajająco.
— Pamiętam, jak pan przyszedł wtedy w nocy. Ledwie słyszałam odgłos pana kroków, nie byłam pewna. Później zobaczyłam cień, a wreszcie w świetle księżyca ujrzałam pana dokładnie. Takim sobie pana wyobrażałam, czekałam na pana od lat. Pamiętam mój śmiech, gdy pan gonił wtedy mój kaftanik, uniesiony przez wodę. Pamiętam, jak się gniewałam, gdy mi pan pozabierał moich biedaków. A jak uciekałam wtedy boso przez łąkę!
Głos jej zadrżał, przypomnienie słowa: „kocham“, które padło z jego ust, zmieszało ją na chwilę. On słuchał z zachwytem.
— Byłam zła, to prawda. Ale tak się bałam, że źle robię, słuchając głosu serca. I ja cierpiałam i czyniłam sobie wyrzuty, że sprawiam ból... Szczęśliwa byłam, że mogę pracować dla pana, wiedziałam, że pan będzie przychodził, ale udawałam obojętną, gdy pan przyniósł rysunek. Nie wiem, nie umiem wyjaśnić, czemu dręczyłam pana, jakaś bojaźń, brak zaufania, budziły się we mnie i nie pozwalały mi powitać pana z taką radością, jaką czułam w głębi serca. Ale najgorsze było, kiedy zaczęłam mówić o pieniądzach, ja, która uznaję pieniądze tylko, by je rozdać! Poco udawałam złą? — Nie wiem — Proszę, niech mi pan przebaczy!...
Na kolanach przywlókł się do jej stóp. Był oszołomiony niespodzianem szczęściem.
— Ukochana, już zapomniałem o swoich cierpieniach. To ja proszę teraz o przebaczenie, ja także zawiniłem.
Strach go przejmował na myśl, że nie może dłużej ukrywać swego nazwiska, kiedy ona tak szczerze spowiadała się ze swych myśli. Taić coś teraz byłoby nieuczciwie. Ale wahał się, bał się ją stracić. Ona czekała, by zaczął mówić, uśmiechając się figlarnie.
Cichym głosem mówił dalej.
— Kłamałem przed rodzicami pani.
— Wiem o tem.
— Nie, pani nie wie, nie może pani wiedzieć... Maluję na szkle tylko dla własnej przyjemności, muszę pani powiedzieć, że...
Szybkim ruchem położyła mu rękę na ustach, by wstrzymać zwierzenie.
— Nie chcę wiedzieć. Czekałam na pana, przyszedłeś. To wystarcza.
Nic nie mówił, uszczęśliwiony dotknięciem małej rączki.
— Później dowiem się... A zresztą wiem już. W mojem marzeniu jest pan najpiękniejszy, najbogatszy, najszlachetniejszy w świecie. Spokojna jestem, marzenie musi się spełnić.
Po raz drugi zatrzymała się chwilę. Słowa przychodziły jej na usta z głębi nocy, z jasnego nieba, ze starych drzew i kamieni, marzących w nocnej ciszy. Za nią drgał szept przyjaciółek z Legendy. Wreszcie zerwało się i uleciało z jej ust, jak ptak ku jasnemu niebu, ostatnie słowo, łączące w sobie wszystko: długie oczekiwanie, słodki dreszcz pierwszych spotkań, powolny rozkwit miłości.
— Kocham cię.
Anielka osunęła się na kolana. Wyciągnęła ręce, oddawała się cała. Felicjan przypomniał sobie wieczór, kiedy biegła boso przez łąkę tak urocza, że pobiegł za nią, by wyszeptać słowo: „kocham“. Czuł, że odpowiedziała mu teraz: „Kocham cię“, wielki krzyk, wyrywający się z otwartego serca.
— Kocham cię. Weź mnie, zabierz, twoja jestem.
Oddawała mu się w nagłym porywie. Wybuchł w niej dziedziczny płomień. Drżała i chyliła się ku niemu. Gdyby wyciągnął ramiona, upadłaby w nie, nieświadoma, pod naporem krwi w namiętnej żądzy. On przyszedł, by ją posiąść, a teraz, drżący przed jej niewinnością, wziął ją za ręce, odsunął od siebie i długo patrzał na nią.
— Kocham cię.
Z zachwycenia wyrwały ich jakieś zmiany wokoło. Wstawał dzień, czerwienią znacząc wierzchołki dębów. Co to? czy to możliwe? przeszło już tyle godzin?... A jeszcze tyle mają sobie do powiedzenia!
— Jeszcze chwilę!
Świtało. Gwiazdy pogasły, unosząc ze swoim blaskiem wizje zaświatowych zjawisk. Biały wielki pokój występował wyraźnie w świetle dnia. Stare rzeźbione meble i rozrzucone łóżko ostro odcinały się na tle białych ścian.
— Jeszcze chwilkę, jedną chwilkę!...
Anielka podniosła się. Odmawiała, kręcąc głową, zawstydzona teraz i onieśmielona. Włosy jej falowały, choć nie było żadnego przewiewu. Może to odchodziła święta Agnieszka, wygnana przez słoneczne promienie...
— Nie, nie, już jasno, boję się, proszę odejść.
Felicjan oddalił się posłusznie. Był kochany! To przechodziło jego marzenia! Jeszcze raz odwrócił się i patrzał na nią, jakby chciał unieść jej obraz ze sobą. Uśmiechali się do siebie w długiej pieszczocie spojrzenia.
Powiedział ostatni raz:
— Kocham cię.
Odpowiedziała:
— Kocham cię.
Odszedł. Zręcznie spuszczał się nadół. Anielka, oparta o balkon, patrzyła. Trzymała w ręku bukiecik fijołków i wąchała go. Gdy Felicjan przeszedł przez pole i podniósł głowę, widział, że całowała kwiaty.
Nagle Anielka usłyszała otwierające się drzwi. Była dopiero czwarta; dom budził się zwykle o parę godzin później. Zdziwiła się, gdy zobaczyła przechadzającą się po alejkach Hubertynę. Blada, z opuszczonemi rękami, szła, jakby znękana. W jasnem świetle poranka była jeszcze bardzo piękna, choć smutna, pełna cichej melancholji.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.