Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

już tyle godzin?... A jeszcze tyle mają sobie do powiedzenia!
— Jeszcze chwilę!
Świtało. Gwiazdy pogasły, unosząc ze swoim blaskiem wizje zaświatowych zjawisk. Biały wielki pokój występował wyraźnie w świetle dnia. Stare rzeźbione meble i rozrzucone łóżko ostro odcinały się na tle białych ścian.
— Jeszcze chwilkę, jedną chwilkę!...
Anielka podniosła się. Odmawiała, kręcąc głową, zawstydzona teraz i onieśmielona. Włosy jej falowały, choć nie było żadnego przewiewu. Może to odchodziła święta Agnieszka, wygnana przez słoneczne promienie...
— Nie, nie, już jasno, boję się, proszę odejść.
Felicjan oddalił się posłusznie. Był kochany! To przechodziło jego marzenia! Jeszcze raz odwrócił się i patrzał na nią, jakby chciał unieść jej obraz ze sobą. Uśmiechali się do siebie w długiej pieszczocie spojrzenia.
Powiedział ostatni raz:
— Kocham cię.
Odpowiedziała:
— Kocham cię.
Odszedł. Zręcznie spuszczał się nadół. Anielka, oparta o balkon, patrzyła. Trzymała w ręku bukiecik fijołków i wąchała go. Gdy Felicjan przeszedł przez pole i podniósł głowę, widział, że całowała kwiaty.
Nagle Anielka usłyszała otwierające się drzwi. Była dopiero czwarta; dom budził się zwykle o parę godzin później. Zdziwiła się, gdy zobaczyła przechadzającą się po alejkach Hubertynę. Blada, z opuszczonemi rękami, szła, jakby znękana. W jasnem świetle poranka była jeszcze bardzo piękna, choć smutna, pełna cichej melancholji.