Marysieńka Sobieska/Krucjata Marysieńki
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marysieńka Sobieska |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakłady graficzne Książnica-Atlas |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W samych początkach panowania, w r. 1675, w momencie układów z Turkami, Sobieski pisze do żony z obozu tak:
„U tych pogan nic nie jest, tylko żeby całe posiąść chrześcijaństwo. Żal się Boże, że Murowski, jeden gnojek, oszukał nas. Ja się tym w sobie kontentuję, żem temu nigdy nie dał wiary; alem musiał na wszystko pozwolić, boś Waszmość moja Panno poczęła być zła na mnie; gdy na mnie składano, że się mnie nie chciało pokoju“.
Te słowa listu niech posłużą, za motto do niniejszego rozdziału. Jest w nich jakby streszczenie sytuacji, a raczej stanu ducha. Bohater nasz wierzy, że tu idzie o całe chrześcijaństwo; ręka go świerzbi aby bić; polityka każe mu się układać z wrogiem, który jest przyjacielem jego sojusznika, mimo iż w rzetelność tego wroga nie wierzy. W tej rozterce rozstrzygająco działa strach, aby jego „Panna“ nie była na niego zła. I jeżeli po układzie żórawińskim król Jan pisze Ludwikowi XIV, że zawarł pokój z Turcją z miłości ku niemu, „wbrew interesom swoim i swego kraju“, chwali się; w istocie, zawarł pokój — ze strachu przed żoną.
Bo ten zwrot w liście króla Jana to nie jest galanteria ani frazes. Dostarczyliśmy już dosyć dowodów — a można by je mnożyć — na to, jak w każdej okoliczności najważniejsze decyzje bohater nasz składał — często in blanco — w ręce ukochanej. W tym momencie świeża królowa — jeszcze nie rozczarowana do swego francuskiego „brata“, Ludwika XIV — była najgorliwszą, popleczniczką, Francji, tym samym popierając zgodę z Turkiem z taką samą pasją, z jaką za kilka lat będzie parła do sojuszu z Austrią i do wojny tureckiej. I jakiekolwiek byłyby konfiguracje europejskie i jakiekolwiek wołania zagrożonego chrześcijaństwa, nie do pomyślenia jest aby Sobieski zdobył się na decyzję, która by nie zyskała aprobaty Marysieńki. Mimo całej żarliwości jaką włożył papież Inocenty XI w organizowanie akcji przeciw Turkom, mimo całego zapału z jakim nasz koronowany kawalerzysta gotów był dosiąść konia, to pewna że wystarczyłoby zmarszczenia jej brwi, aby go z konia zsadzić. I jeżeli, po szeregu lat niezdecydowanej i dość małodusznej gry politycznej, bucha nagle od tronu płomień entuzjazmu, który udziela się całemu krajowi, to dlatego, że w tym płomieniu zestrzeliły się szczęśliwie nakaz polityki, duch religijny, poryw rycerski i życzenia żony.
Odsiecz wiedeńska miewała — okresami — złą, lub dobrą „prasę“. U wielu zyskała naszemu bohaterowi opinię tęgiej szabli a słabej głowy. Niejeden pozytywny historyk ocenił tę wyprawę jako junacki ale bezpłodny gest, uczyniony w chwili, gdy już się rysowały na horyzoncie istotne przyszłe niebezpieczeństwa dla Polski. Pozwolić urastać Prusom, ratować niewdzięczną Austrię, odstępować Moskwie Smoleńsk i Kijów, po to aby się gdzieś tam uganiać za mitycznym Turkiem — ładna polityka!
Ale inni odpowiadają: hola! łatwo jest wydawać takie sądy po dwustu latach, gdy już znamy wypadki, gdy unicestwiona Turcja siedzi gdzieś sobie w kącie, a rozbiór Polski wyjaśnił, kto miał być dla niej groźny. Ale Sobieski był tylko Sobieskim, a nie Ossowieckim. Widział rzeczy tak jak je mógł widzieć w danej chwili. Za jego czasu układ sił był inny. Aby to ocenić, wystarczy spojrzeć na ówczesną mapę. Odkąd zwłaszcza Węgry oddały się pod protektorat Turcji, potęga turecka znalazła się tuż u bram Wiednia, a zarazem o kilkanaście mil od Krakowa, całą długą granicą dążąc do okrążenia Polski. Spojrzenie na mapę tłumaczy paradoksalne na pozór słowa Jana III, cytowane przez nuncjusza, że „mniej by go bolał upadek Krakowa niż Wiednia“.
Na to znów inni odpowiadają: austriackie gadanie! Turcja była w owym czasie tak degenerowana, że nie miała już żadnej siły ekspansji. Militarnie też nie musiała być zbyt straszna, skoro jedna szarża kawalerii wystarczyła, aby w ciągu godziny rozbić tę potęgę. Można przypuszczać, że nawet zdobycie Wiednia byłoby przejściowym i niegroźnym dla Polski sukcesem... Itd. itd.
Tak sobie Historia gwarzy. Nie my to będziemy rozstrzygali, prawda? Bo nawet wojskowa strona walnej bitwy pod Wiedniem daleka jest do ustalenia, a zwłaszcza liczba nieprzyjaciół, wahająca się od tradycyjnych nieprzeliczonych kroci pohańców aż do wielokrotnie szczuplejszej cyfry jakichś 50 000, do której chcą. zredukować tę armię niektórzy dzisiejsi sceptycy. Sam Sobieski, mający w tym szeroką rękę, oceniał „na oko“ nieprzyjaciela na 300 000, co nie przeszkodziło genialnemu cywilowi Szujskiemu zaokrąglić tej cyfry w swoim wojennym zapale do 500 000. Nas tu, w zakreślonych nam przez temat ramach, obchodzi raczej domowa strona tej wielkiej dziejowej sprawy.
Tego bodaj można być pewnym, że nasz bohater, który zawsze tęsknił do sytuacji prostych i jasnych, z uczuciem ulgi musiał się rzucić w tę decyzję. Powołany na tron jako rycerz, od początku prawie sparaliżowany był w tym rycerskim dziele. Sojusz z Francją — z arcychrześcijańskim królem Ludwikiem, najściślej znowuż związanym z Turcją — trzymał Sobieskiego na uwięzi, nie pozwalał mu bić pohańców, od czego był specjalistą, ku czemu parły go tradycje rodu i temperament wojenny. Niechęć szlachty nie dopuszczała aktywnej polityki w stronę Zachodu. Sobieski trawił się w nudzie gabinetowych matactw, w roli nie dość cenionego i leniwie opłacanego najemnika Francji, ciężejąc, tyjąc i tracąc z każdym dniem popularność w kraju. Bo nie ma co ukrywać: po pierwszych chwilach zapału, niepopularność króla-szlachcica, a bardziej jeszcze królowej, była wielka. I raczej byłoby dziwne gdyby było inaczej. Wykładnikiem tej niepopularności i nieufności są, obiegające plotki: to że król porozumiewa się z Turkami i Kozakami, aby zostać samowładnym panem; to — kiedy królowa wybierała się za granicę do kąpiel — że chcą wywieźć z Polski złoto i uciec; to znów że król chce zrabować skarb i abdykować... Pełno u francuskich ambasadorów relacji z tych nastrojów, aż do poważniejszych symptomów, jak spiski a nawet próby otrucia królewskiej pary (arszenik w kawie), o czym donosi swemu dworowi margrabia de Béthune. Sobieski poznał już parę razy w życiu tę falę niepopularności, i zawsze zażegnywał ją, wspaniały czyn orężny: jakieś Podhajce czy Chocim...
W pierwotnej swej filofrancuskiej polityce miał też Sobieski zdecydowanego wroga: — duchowieństwo, oddane Austrii, wrogie gallikańskiej Francji. Nie było w Polsce znaczniejszego człowieka, który by nie otrzymał papieskiego breve, wyzywającego do akcji antytureckiej. Ująwszy tę akcję w ręce, król miał widoki stanąć na czele armii, o jakiej marzyć nie mógłby w innych okolicznościach, jakiej nie przyznanoby mu nigdy, choćby dla najpilniejszych potrzeb kraju. Wyzwalając utajony heroizm swego narodu, ten poeta, jaki tkwił zawsze w Sobieskim, mógł krwią napisać swój najefektowniejszy poemat. Ale na to trzeba było, aby się nastręczyła tak romantyczna sposobność. Łatwiej było porwać naród ideą wyprawy wiedeńskiej, niż wydobyć z niego wysiłek bodaj dla odzyskania Kamieńca.
Ukazaliśmy w poprzednim rozdziale rolę, jaką w tych wielkich decyzjach dziejowych odegrała drobna na pozór sprawa królewskiego teścia, pana d’Arquien. Nie była ona oczywiście jedyną. Jeżeli król miał teścia, miał także i synów. Pamiętamy, jak Ludwik XIV, aby osłodzić swoją odmowę, proponował diukostwo nie ojcu Marysieńki, ale jej synowi. Też arcygaffa arcychrześcijańskiego króla, przykład ciężkiego braku orientacji. Bo to co było zaszczytem dla jego poddanego, prostego kapitana gwardii, nie było z pewnością zaszczytem dla polskiego królewicza. Inne marzenia miał dla niego ojciec. Już w roku wstąpienia na tron, donosi Béthune swemu ministrowi: „Król polski mówił mi wielkie rzeczy, i może pan upewnić króla, że on myśli o tym, aby uczynić to królestwo dziedzicznym“... Ale Ludwik XIV nie raczył tego zauważyć, nie interesowały go te osobiste sprawy sojusznika. Za to Austria umiała zawczasu kusić Sobieskich nadzieją chlubnego małżeństwa dla królewicza Jakuba.
I inne imponderabilia odegrały z pewnością niemałą, rolę, właśnie dlatego że pozycja króla elekcyjnego — w przód zwykłego szlachcica — dawała powód do wielu drażliwości. Zabawne jest śledzić w aktach dyplomatycznych wytrwałą a bezskuteczną walkę, jaką toczył Sobieski z Ludwikiem o przyznanie mu w korespondencji tytułu Majesté. Daremnie Sobieski powołuje się na to, że wszyscy monarchowie Europy z cesarzem na czele dają mu ten tytuł. Daremnie w obszernej nocie dyplomatycznej posuwa się do naiwnej groźby, że w razie dalszej odmowy tytułu Majesté, i on, który Ludwikowi, po tytule „bardzo chrześcijański“, dodaje z własnej pilności: „bardzo potężny (très puissant), byłby zmuszony, na żądanie obrażonej Rzeczypospolitej, ten epitet cofnąć. Nic nie pomogło; tytułu Majesté nie uzyskał. I można przypuszczać, że nad tym bolała bardziej ona, Marysieńka, niż on sam.
Bo też wiemy, że Ludwik XIV znał tę parę z czasów gdy niewiele mieli majestatu; kiedy pani Zamoyska, a później Sobieska, tylnymi schodami próbowała się dostać do Wersalu; kiedy daremnie marzyła o „taburecie“; kiedy się targowała ząb za ząb o drobne korzyści, puszczając na handel wpływy swego męża. Zerwanie z Francją dyktowała może królowej polskiej psychologiczna potrzeba odcięcia się od własnej przeszłości.
Znów bardziej u niej niż u niego. Pisze gdzieś Marysieńka, że jej mąż jest „lepszym Francuzem od niej“. Ambasador Béthune wystawia mu świadectwo, że „zna Francję lepiej niż my sami“. Cała kariera polityczna Sobieskiego wyrosła z idei franko-polskiego przymierza, jak cała kultura umysłu a zwłaszcza serca kształciła się na francuskiej książce. Wiele lat Astrea była dla niego biblią a oddychający miłością Wersal był dla niego istotnie palais enchanté. I gdy on był naprawdę urzeczony blaskiem Ludwika XIV, ona jedna może w Europie — oparła się tej fascynacji. Godne uwagi jest, jak ta „Junona“ — jak ją wpółironicznie nazywają ambasadorowie — traktuje sobie z tym Ludwikiem jak równa z równym, w tej niezłomnej wierze — a taka wiara to siła — że jej się należy wszystko i że wszystko powinno ustąpić przed jej wolą. „Pycha jej przewyższa wszystko co byśmy mogli powiedzieć“ — komunikuje ambasador Ludwikowi XIV. I jeżeli chciała najczęściej małych rzeczy, umiała chcieć ich bardzo mocno. I zawsze była zwrotniejsza w swoich orientacjach. To tłumaczy, że tej Francuzce łatwiej przyszło zerwać sojusze ze swoim rodzinnym krajem, niż jemu, dla którego Francja zawsze pozostała bliska jako ojczyzna — jej.
W tym splocie wielkich i małych spraw, uderza nas swoim cierpko filozoficznym posmakiem — kwestia węgierska. W jednym z listów do swego ambasadora w Polsce, Ludwik XIV pisze: „Nie potrzebuję mówić, do jakiego stopnia alians z królem polskim może mi być użyteczny. Może podsycać zamieszki na Węgrzech, podnosić swoje dawne prawa, jakie Polska ma w tym kraju“... Typowa polityka dywersyjna (skierowana tu przeciw Austrii), w której mniejsze narody nie zawsze wiedzą, do jakiego stopnia ich najświętsze uczucia bywają kartą w grze bardzo dalekich interesów cudzych. I nikt z patriotów węgierskich nie domyślał się zapewne tego, co dziś można wyraźnie czytać w ówczesnej polsko-francuskiej korespondencji dyplomatycznej: mianowicie jak większe lub mniejsze szanse papy d'Arquien do tytułu duc et pair odbijały się na stosunku Polski do niepodległościowych dążeń Węgier. Kiedy pertraktacje z Wersalem były w lepszej fazie, rząd polski objawiał sympatie węgierskie, organizując lub pozwalając organizować pomoc zbrojną; kiedy chodziło o to, aby Francji puścić pod nos finfę, odbywało się to kosztem Węgier. Bywały chwile, że król Jan miał w tym swoją politykę a królowa (przez oddanego sobie Jabłonowskiego) swoją. W pewnym momencie, gdy Ludwik XIV, z upoważnienia króla Jana, werbuje w Polsce Kozaków dla Węgier, królowa bije ich i rozpędza, a hetman na żądanie Marysieńki każe uciąć głowę oficerowi francuskiemu, który przybył w celach werbunkowych do sojuszniczej Polski. I ten oficer też nie wiedział, że daje głowę za papę d’Arquien.
Te sprawy personalne wysuwają się na pierwszy plan choćby dlatego, że stronnictwo francuskie w Polsce, niegdyś tak potężne, skurczyło się, zdegenerowało. To już nie te czasy, kiedy Maria Ludwika snuła wielkie koncepcje Polski sprzymierzonej z Francją, z dziedziczną i rycerską dynastią Kondeuszów na tronie. Wobec dwuznacznej postawy króla a zwłaszcza królowej, dawna idea zmieniła się w sojusz „za wypowiedzeniem“, opłacany mniej lub więcej hojnymi pensjami przez króla francuskiego, począwszy od Marysieńki, figurującej przede wszystkim na liście pensjonariuszek. Ale już ambasador Béthune przestrzega swego monarchę, że „nie radziłby sypać zbyt obficie w tym kraju pieniędzmi; niebezpiecznie nawet jest przyzwyczajać do tego Polaków, od dawna nawykłych brać ze wszystkich stron“. Cała polityka Francji w Polsce opiera się wreszcie tylko na tych pensjach, a słabo orientujący się w obcej psychice Francuzi uczą się tłumaczyć sobie pieniędzmi całą Polskę, począwszy od jej króla. W początkach panowania, gdy chodzi o doręczenie Sobieskiemu umówionych subsydiów, ambasador uspokaja Ludwika, że „nie ma obawy, aby Sobieski użył ich na wojnę; raczej zawrze szybki pokój, aby móc oszczędzić i część schować do kieszeni. Jest bardzo interesowny, aby nie rzec chciwy, i zawsze skieruje się tam, gdzie jest mniej wydatku a więcej do zarobienia“. Te relacje o przywiązaniu Sobieskiego do pieniędzy powtarzają się ciągle; toteż największą niespodzianką było, gdy osławiony „kutwa“ Sobieski szeroko otworzył własne szkatuły na wyprawę wiedeńską, porywając swoją ofiarnością naród do powszechnej ofiary.
Bo też może owa sławna chciwość Sobieskiego wymagałaby pewnej korektury. Inaczej przedstawia się ona w kraju, gdzie hetman musiał często własnym przemysłem i własnym kosztem prowadzić wojnę i karmić żołnierza; gdzie królowi pacta conventa nakładały obowiązek zaopatrzenia twierdz z własnych funduszów, gdzie wreszcie elekt, nie mający prestige’u pomazańca, musiał go nadrabiać prestigem pieniężnym, zwłaszcza gdy marzył o utrwaleniu dynastii i tym samym o odpowiednich koligacjach dla dzieci. Tak, wydając później córkę za mąż za elektora bawarskiego, Sobieski musiał dać jej posag więcej niż królewski...
„Król otworzył swoje szkatuły — notuje mówiąc o wojnie dworzanin króla, Francuz Daleyrac — rzecz, której nikt by się nie spodziewał po tym monarsze i w którą ci, co go znali, nie wyjmując rodziny i bliskich, zaledwie mogli uwierzyć. To może poniekąd usprawiedliwić ambasadorów rezydujących przy dworze, których potępiano za brak przenikliwości lub ścisłości, bo ich relacje bardzo się okazały różne od istotnego biegu rzeczy. Takie sprzeczności częstsze są na dworze polskim niż na jakimkolwiek innym. Nie ma równie trudnego dworu do poznania, ani trudniejszego do powodowania“...
Musiał być w istocie trudny — jeżeli sądzić z relacyj ambasadorów francuskich, tak słabo orientujących się w tym polskim bigosie małostek i wielkości, gnuśności i tężyzny. Gdyby im wierzyć, widziałoby się w Sobieskim leniwego i ociężałego inwalidę („żyje z dnia na dzień, ze wszystkim odsyła do żony“), o ciasnych horyzontach, a zwłaszcza wciąż bliskiego śmierci. Tymczasem on jak gdyby brał na kawał ich wszystkich, doił z Ludwika pieniędzy ile mógł, a gdy przyszła pora, dosiadł konia i przejechał mu przez całą jego politykę tak aż się kurzyło. Jeszcze w r. 1682 ambasador Vitry donosi swemu monarsze, że król polski myśli tylko o gromadzeniu pieniędzy i wcale nie chce wojny. A Sobieski podśmiechuje się z tego Vitry'ego, nazywając go tak subtelnym, że z nim rozmawia tylko o pogodzie... I nie ulega kwestii, że ten szlachcic był bardziej szczwanym dyplomatą (o ile dyplomacja polega na wystrychnięciu kogoś na dudka) od wszelkich tych, których mu Ludwik do Polski wysyłał...
Nie tylko w psychice, ale w fizyce króla nie bardzo się orientowali ci spece od informacji. Niezmiernie otyły, ciężki, ze spuchniętymi nogami, astmatyk który miał już trzy ataki apoplektyczne, ledwo może chodzić, tylko na koniu się jakoś trzyma, ale jedynie stępa — oto wizerunek Sobieskiego z r. 1679. Ale w trzy lata później (znów wedle relacji) ten sam Sobieski poluje niestrudzenie dwa dni z rzędu, zabija osiemnaście niedźwiedzi, nie licząc mnogich dzików i rogaczy...
Musiał w istocie ten dwór polski być trudny do powodowania, skoro nie wystarczyła w tym królowi Ludwikowi pomoc równie oddanego jak inteligentnego stronnika, jakiego zachował z dawnej gwardii przyjaciół Francji, stworzonej przez Marię Ludwikę. Był nim Andrzej Morstin lub Morsztyn, ów przymilny poeta dworski, który wniósł w poezję polską tyle zmysłowego wdzięku i kunsztu rymotwórstwa. Ten dawny ulubieniec dam zrobił od tego czasu kawał drogi. Został podskarbim, a godność ta, która była ulegalizowanym przez obyczaj łupiestwem, dawała jej posiadaczom więcej niż pół miliona rocznej intraty. Najzwyklejszą operacją podskarbich było wyłudzać z oficerów część żołdu w zamian za wypłacenie im reszty gotówką. Morstin, zręczny, wykształcony, bywały w całej Europie, używany często do poselstw i negocjacyj, był niedawno jednym z filarów „francuskiej“ opozycji przeciw dworowi, jaką wspólnie z Sobieskim i z prymasem Prażmowskim uprawiali za króla Michała; obecnie, człowiek ten — wedle określenia ambasadora Béthune — „najzdolniejszy, najbardziej oświecony i najbardziej zdatny służyć“, posunął swoje frankofilstwo tak daleko, że postarał się dla siebie i dla swojej rodziny o patent naturalizacji we Francji, kupił tam olbrzymie dobra a z nimi tytuł sekretarza króla Francji; wciąż pozostając dygnitarzem koronnym w Polsce, pełnił po prostu funkcje francuskiego agenta.
Można przypuszczać, że król Jan nie miał złudzeń co do swego dawnego przyjaciela politycznego. Ale tolerował go; dygnitarz w Polsce był nietykalny, łatwiej było ruszyć króla z tronu niż dygnitarza z urzędu. Krzyczano na sejmie, ale bogacz Morstin miał czym zatkać gębę tym co krzyczeli; proponował łapówki samemu królowi i królowej. Bo bardziej się zawzięła na Morsztyna opiewana nigdyś przez niego Marysieńka, urażona podobno o to, że pan podskarbi odmówił córki jej bratu, hr. de Maligny, i podejrzewając go że złe oddaje usługi jej ojcu na dworze francuskim. Ale mimo tumultów przeciw niemu na sejmie w r. 1680, Morstin wyszedł cało, dopiero na kilka miesięcy przed wyprawą wiedeńską król, przejąwszy szyfrowane listy Morstina, uznał za potrzebne skompromitować go doszczętnie, postawił go w obliczu gardlanego procesu, pozwalając mu zresztą uciec. Morsztyn wyniósł się do Francji, gdzie żył odtąd pod nazwiskiem hrabiego de Château-Vilain, gdy chorągiew jego nazwiska, którą zobowiązał się pod naciskiem wystawić, pociągnęła z królem Janem pod Wiedeń.
Nie samego Morstina skompromitowały owe przejęte listy. Wyszedł na jaw spisek organizowany przez dwór francuski, w którym na następcę Sobieskiego na tronie upatrzony był hetman Jabłonowski. Ten Jabłonowski, któremu długo towarzyszyły same panegiryki dziejopisów, przedstawia się nowszym spojrzeniom w dość dwuznacznym świetle. Dwustu lat trzeba było aby się ujawniło, że ten tęgi żołnierz, mający opinię nieskazitelnego człowieka, był równocześnie na dwóch żołdach, francuskim i austriackim. Przyjaciel Sobieskiego, dzielny towarzysz broni i oddany mu w wielu okolicznościach, oddany był jeszcze bardziej Marysieńce, którą co najmniej o flirt z nim nieraz pomawiano. Faktem jest, że zawsze kojarzono ich nazwiska, i że na wypadek, gdyby, broń Boże, król Jan zamknął oczy — Jabłonowski zawsze wydawał się gotów zająć jego miejsce w charakterze nowego króla-Piasta i małżonka jego wdowy, która jeszcze w wiele lat później, po śmierci męża, bardzo jest skłonna wydać się za starego hetmana. Rola tego Diablonowskiego, jak go Marysieńka w dawnych listach swoich nazywała, warta byłaby intymniejszego oświetlenia. Ci siedemnastowieczni Sarmaci z sercem na dłoni bardziej byli skomplikowani niżby się wydawało. Przedsmak tych komplikacji daje choćby taka relacja ambasadora Francji do swego dworu: „Zaczynam się spostrzegać, że złe postępowanie królowej polskiej pochodzi nie tylko z gwałtownych namiętności, jakie nią ustawicznie miotają, ale że wojewoda ruski posługuje się nią zręcznie, aby utrzymać jej męża w gnuśności i przyprawić go o stratę przyjaźni i protekcji Francji, podczas gdy on sam sobie pozyskuje tajemnie wszystkich, utrzymując intrygi w Wiedniu i podsycając opozycję przeciwko królowi i pragnie wynieść swoją fortunę przez zgubę króla polskiego i jego rodziny“.
Ta sylweta „demonicznego wojewody“ — czyż to nie jest gotowy scenariusz do kina?
Nie trzeba dodawać, że Jabłonowskiemu uszło wszystko na sucho. Przemówił w sejmie, trzaskał w szablę, sapał, zaklinał się o swojej poczciwości i pozostał nadal wiernym przyjacielem króla. I był nim zapewne na swój sposób.
Nie był zresztą już czas na dochodzenie takich drobnostek jak spiski i zdrady stanu. Trzeba było jedności, zgody, entuzjazmu. I entuzjazm buchnął w istocie. Z długich targów, intryg, szacherek i matactw, w pewnym momencie wyłonił się cud świętego szału. Król ożył, odmłodniał; naród rwał się do czynu. Z ambon głoszono wojnę przeciw Półksiężycowi, przyrzekano odpusty, odprawiano nabożeństwa, procesje. Gotowały się wielkie rzeczy, kości były rzucone. Dnia 1 kwietnia r. 1683 podpisano polsko-austriacki traktat wzajemnej pomocy, antydatując go na 31 marca, aby odjąć okazję łatwych konceptów o „prima aprilis“. To się nazywa pamiętać o wszystkim! Wychodzą ostre zarządzenia przeciwko Francuzom. „Z pokoiu, kuchni y od inych posług Francuzów alienować kazano“. Ambasador francuski de Vitry ledwo uchodzi z życiem; strzelano do niego. Któryś poseł na sejmie domagał się dla ambasadora „trzysta w sempiternę“.
A król nie dość że otworzył szkatuły, ale zdobył się na energię, na jaką, od dawna król w Polsce się nie zdobył. Kiedy dotąd sejmy rwano i rwano bezkarnie, teraz skłopotany ambasador donosi swemu dworowi, że za żadną sumę nie byłby w stanie znaleźć ochotnika do zerwania sejmu, bo król zapowiedział, że siądzie na koń, ogłosi pospolite ruszenie i gardłem będzie karał każdą próbę zerwania. Nie wiedział jeszcze świat, do czego zdolny jest Polak, kiedy mu się uda pogodzić w sercu wołania szabli, chwały, papieża i żony. I może dosiadłszy konia, czuje w tej chwili nasz bohater, że znów się podoba swojej Marysieńce w tym akcie męskości, on co niedawno jeszcze z jakiegoś popasu na jej niby to skromne wdzięczenia się odpisywał, że „czuję to do siebie, że tak dziś kocham jako i pierwszego mego kochania momentu. Nie widzę w Waszmości s. m. jesiennego jeszcze czasu, lubo i ten przechodzi pod czas i piękną wiosnę, ale widzę najśliczniejsze i najwdzięczniejsze lato“... I może znów w tej chwili czuje, że ona jest z niego kontenta, ona która go do rozpaczy przywodziła wiecznym niezadowoleniem.
Czuje to może, ale nie na długo; bo jeszcze nie odsapnie po zwycięstwie wiedeńskim, a już biedny bohater będzie się skarżył z obozu, że „cokolwiek zrobię, wszystko źle!“ I znów będzie tęsknił i pisał do niej, i te listy, przez osobliwą ciasnotę naszej historii literatury nie włączone dotąd do klejnotów naszego piśmiennictwa, pozostaną bodaj że najpozytywniejszą zdobyczą wyprawy wiedeńskiej.