Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom III/PM część I/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


6.
Miłość Bambocha.

Kiedy Bamboche wymawiał te słowa: „powiém ci kogo kocham,“ jego wielkie siwe oczy ognistym blaskiem zajaśniały; blada cera lekko się zarumieniła, a twarz dotąd surowa i szydercza, przybrała wyraz namiętnéj łagodności, tak, że był prawie piękny.
— W czasie mojego tutaj przybycia — rzekł mi, trupa nasza składała się z pajaca i Albinosa, który połykał klingi pałaszów, oraz małéj dziesięcioletniéj dziewczynki, bardzo brzydkiéj, chudéj jak gwóźdź a czarnéj jak żaba, która tańczyła, grała na gitarze i nieźle już pokazywała sztuki wraz z matką Major; ale że ta mała podczas ćwiczeń zawsze miała obnażoną szyję, ramiona i nogi, a słabego była zdrowia, ciągle więc dzwoniła zębami i sucho kasłała. Bez względu na jéj wiek i słabość za nadto często kazano jéj śpiewać, wyginać się, i to ją powoli zabijało. Zresztą łagodna była jak baranek i ile możności usłużna. Zawsze po skończonych ćwiczeniach siadała w kącie i prawie do nikogo nie mówiła, prawie nigdy się nie śmiała; miała małe niebieskie oczki, miłe i smutne, a mimo jéj brzydoty, przyjemnie było spojrzeć na nią. Matka Major, która, jak sądzę, zazdrościła jéj z obawy o mnie, od czasu jak wszedłem do trupy, jeszcze się gorzéj z nią obchodziła, tak że mała na prawdę zachorowała i umarła w ciągu jednéj naszej podróży. Niewiém skąd pochodziła i jakim sposobem dostała się do trupy la Levrasa.
— Biédna dziewczynka! — rzekłem do Bambocha, sądziłem że jéj kochankiem byłeś.
— Nie, nie, zaraz się dowiesz. La Levrasse nadał jéj imię Baskina, podobnie jak mnie nazwał Bamboche. Kiedy umarła powiedział do matki Major: — „Musimy wyszukać inną Baskinę, ale ładniejszą; dziewczynka w tym wieku zawsze wielce korzystna dla trupy, osobliwie kiedy ładna i kiedy śpiewa drażniące śpiewki. — Masz słuszność — odparła matka Major — musimy znaleźć inną Baskinę.“ Dwa miesiące temu, przy końcu pory naszych ćwiczeń, trupa nasza zupełnie się rozwiązała. Albinos niezgrabnie połknął szablę, i poszedł do szpitala, a nasz pajaco opuścił nas i wstąpił do seminaryum.
— Do seminaryum?
— Tak jest, tam uczą się młodzi księża, szkoda bo nikt lepiéj paplać nie umiał jak Giroflée[1].
— Co to za jeden, ten Giroflée?
— Nasz pajaco, przecież. W trupie pozostała tylko matka Major, ja i la Leyrasse. Nadchodziły słoty, kończyły się zatem na ten rok nasze przedstawienia, wracaliśmy tutaj, gdzie la Levrasse zwykle zimą przebywa. Wtem jednego wieczora, po całodziennéj podróży, zatrzymaliśmy się na noc w pewném mieście; potrzeba było coś naprawić około powozu; la Levrasse zaprowadził go do stelmacha i wnet uradowany wrócił do oberży. — Mam już nasz interes, rzekł do matki Major; znalazłem nową Baskinę. — Bah? i gdzież to? — U stelmacha, który ma jedenaścioro dzieci, a między niemi sześć dziewcząt; najstarszy z tych bębnów jestto czternastoletni chłopak; wszyscy mrą z głodu, z prawdziwego głodu, nie licząc choréj matki; ale czy wiesz com widział wśród tego mnóstwa dzieci? — małą dziesięcioletnią dziewczynkę, istnego aniołka!... prawdziwy skarb!... Wystaw sobie piękne, jasne i wijące się włoski, oczy czarne, długie jak palec, usta jak wiśnie, figurka mała, szczupła i prosta jak trzcina, a przytém minka przebiegła i tak milutka... że aż zazdrość bierze. Prawda, że trochę blada, bo ginie z głodu podobnie jak reszta jéj rodziny; ale dawszy jéj kawałek mięsa i trochę mléka, to wybieleje i dostanie rumieńców. Widzę ją już jak w pąsowéj spódniczce srebrem wyszywanéj, wdzięczy się z wysokości ludzkiéj piramidy, albo swoim ładnym dziecinnym głosikiem śpiewa: Mój przyjaciel Wincenty albo Matka Arsouille[2]; obaczysz że ta dziewczyna zasypie nas tylą sztukami białéj monety, ile piérwsza nasza Baskina zarabiała szelągów swojém maurytańskiém i suchotniczém mruczeniem. — Ale jak ją dostać, tę małą? — spytało matka Major. — Czekajże. Powiedziałem stelmachowi: mój poczciwcze, widzę że ty i twoja rodzina cierpicie głód, pragnienie i zimno. — Prawda — smutnie odpowiedział mi biédak, — mam jedenaścioro drobnych dziatek i chorą żonę, to więcéj niż człowiek znieść może; mam tylko dwie ręce a te dwanaście ust żywić muszą. — Czy chcesz mój poczciwcze, żebyś miał tylko jedenaście ust do żywienia? — Biédak spojrzał na mnie osłupiały. — Tak jest, wezmę na opiekę twoję starszą córkę, tę blondynkę, która patrzy na nas swojemi wielkiemi oczami; niech jedzie ze mną, niech u mnie będzie do lat ośmnastu, a dam jéj dobry sposób do życia. — Ja, miałbym oddać moję Joasię! ze łzami w oczach zawołał stelmach; miałbym rozstać się z moim skarbem, z całą moją pociechą, o! nie! nigdy! — No, mój poczciwcze, miéjże rozum, wszak tym sposobem ubędą ci jedne usta, które żywić musisz. — Niewiém czybym dał panu nawet które inne z moich dzieci, bo to zbyt byłoby bolesne dla mnie. Jednak jesteśmy tak biedni... możeby mu to na lepsze wyszło; ale Joasię! Joasię!! o! nigdy! — Drugiego dziecka w miejscu blondynki wziąć nie chciałem, mówił la Levrasse do matki Major — dziękuję za taki prezent; wystaw sobie plemię małych puszczyków; niewiém jak u djabła tak ładna ptaszyna mogła się Wylęgnąć w tak brzydkiém gnieździe. To téż, Joasię albo żadne, rzekłem do stelmacha, albo wiesz co, mój kochany, dam ci gotówką sto franków bitych, ale mi Joasię odstąpisz aż do jéj dwudziestego roku. — Sto franków! powtórzył biédny stelmach. — Sto franków dla niego, był to skarb... Sądząc pojęto zgłupiałéj twarzy, spodziewałem się, że mi wyda Joasię, bo przywołał ją, wziął na ręce, wycałował na wszystkie strony jéj jasną główkę, pożerał swojemi pieszczotami, ryczał jak wół... ale, bah! wiész co to bydlę mi powiedziało łkając: — Idź pan sobie z Bogiem, mój panie, idź pan, Joasia przy mnie zostanie... jeżeli pomrzemy z głodu, no! to pomrzemy, ale ona mię nie opuści. — A więc nie masz téj małéj Baskiny? spytała matka Major la Levrassa; — przez zazdrość niebardzo tém rozgniewana, — nawiasowo dodał Bamboche. — Czekajże końca, odpowiedział la Levrasse; powiedziałem stelmachowi: Mój kochany ja nie chcę nadużywać twojego położenia; namyśl się, zostawiam ci czas do jutrzejszego południa; już nie sto ale trzysta franków ofiaruję ci za twoję Joasię; znajdziesz mię jutro do południa w oberży pod Wielkim Jeleniem, a późniéj jeżeli się namyślisz, możesz pisać do mnie według adressu który ci pozostawiam. — To powiedziawszy pożegnałem stelmacha i pewny jestem że przyszłe mi swą blondynkę jutro rano skoro tylko kogut zapieje.“
— I jakże! przysłał? spytałem Bambocha.
— Nie, ale ja, który udając że śpię, wysłuchałem jak la Levrasse wszystko to opowiadał matce Major, zdjęty ciekawością widzenia nowej Baskiny, wstałem raniuteńko, wyszedłem z oberży, wypytałem się o mieszkanie stelmacha, pobiegłem tam, i...
Opowiadanie Bambocha przerwał gruby głos matki Major, stojącéj na wysokości schodów do piwnicy, która wołała:
— Hej! Marcin... Bamboche... chodźcie jeść!!
— Wołają nas, szybko powiedział nowy mój przyjaciel; innym razem opowiem ci resztę; ale skoro przybyłem do stelmacha, to, co tam widziałem, com słyszał o Joasi, taką obudziło we mnie miłość dla niéj... taką miłość, że od téj pory, nie wiem co mam myśléć. Wtenczas ojciec nie chciał jéj oddać... ale tydzień temu słyszałem jak la Levrasse mówił matce Major, że stelmach pisał do niego... i że skoro tu przybędzie człowiek-ryba na którego oczekujemy, wyjedziemy zaraz i udamy się do stelmacha, aby zabrać Joasię, tę nową Baskinę.
— Hej, do pioruna!... czyście pogłuchli? wołała znowu matka Major. — Czy mam zejść do was?... żaby..
— Idziemy! idziemy moja pani! — zawołałem, i rzuciwszy się na szyję Bambocha, rzekłem mu z wylaniem:
— Jesteśmy więc dozgonnymi przyjaciółmi... wszak prawda?
— Tak, jesteśmy przyjaciółmi... rzekł Bamboche serdecznie na mój uścisk odpowiadając, — przyjaciółmi... aż do zgonu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Od téj to pory poczyna się przyjaźń moja z Bambochem. W kilka tygodni późniéj poznałem i Baskinę; osoby dziwne, prawie niepojęte, którym jednak zawsze miłością za ich miłość odpłacałem, i które w rozmaitych kolejach ich życia pełnego przygód, nieraz napotykałem.





  1. Dosłownie: Lewkonia.
  2. Śpiewki te są tak sprośne iż nie śmiemy ich tu powtarzać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.