Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom II/14
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
— Nie, Klaudyuszu, mówił Marcia do coraz bardziej zapalającego się wykradacza,... ja nie wierzę w wszechwładztwo strasznych środków... ludzkość gani je...
— Gangreny leczą rozpaloném żelazem.. a twój ojciec i brat aż do szpiku przegnili...
Po chwili milczenia, Marcin mówił dalej:
— Pozwól mi Klaudyuszu, niech ci przytoczę fakt dziwny, fakt prawie cudowny, którego byłem świadkiem, a który ci wyjaśni myśl moję. Panem moim był wówczas wsławiony lekarz, znakomity mędrzec, głęboki myśliciel. Raz przywołano go do chorego bogacza; zastaje on tego człowieka konającym, wyczerpanym przez zbytek rozkoszy; wycieńczona i zepsuta krew zwolna krąży w prawie wyschłych żyłach jego, już nie jako płyn życia, ale jako płyn śmierci. Najsławniejsi lekarze opuścili chorego, przepowiadając mu bliski koniec... Mędrzec, głęboki myśliciel, przypomina sobie wówczas jednę z tajemniczych, przerażających historyj, które wspominają o wpuszczeniu młodéj i dobroczynnéj krwi W wyczerpane żyły starca rozwiozłością zniszczonego.
— A wszakże ci mówiłem że potrzeba krwi! z dzikim tryumfem zawołał wykradacz.
— Nie, Kiaudyuszu, krwi nie trzeba; ale ta krwawa i kłamliwa historya na przedziwny pomysł naprowadziła mojego mędrca... Jedwabne i złote obicia, przesiąkłe zgubną wonią, pokrywając ściany tego wspaniałego mieszkania, utrzymywały je w półcieniu. Obicia te zerwano, a dobroczynne słońce zewsząd przenikło i wnet, z rozkazu mędrca, ściany ustąpiły miejsca mnóstwu zielonych gałązek, świeżym szczątkom drzew żywicznych i balsamicznych, obficie wyziewających gaz, który jedynie oczyszcza i używotnia powietrze; potém młode i silne mamki kolejno niosły do konających ust chorego swe żyzne piersi. O cuda! zaledwie ten ożywczy pokarm zwilżył jego wyschłe usta, zaledwie odetchnął zdrowém i świcżém powietrzem, jakie wyziewały gałązki ocieniające jego łoże, wnet czuje chory że do życia wraca! jego wycieńczona, zepsuta krew, odnawia się; już ocalony, żyje... a ocalenie jego nic potrzebowało ani łez, ani krwi... Czyste i posilne mleko, kilka świeżych i zielonych gałązek, promienie dobroczynnego słońca, oto narzędzia téj cudownéj kuracj[1]. To samo stanie się, mój Klaudyuszu, z obu nieszczęśliwymi, którzy wzbudzają we mnie tak wielką litość; pogarda, duma, surowość wzdymają ich serca, dusze ich i umysły występkiem są zepsute. Otóż Klaudyuszu! ja pragnę odrodzić te zgangrenowane serca, ja pragnę ocalić one wyrywając je z zepsutéj atmosfery i przenosząc wpośród zdrowych i czystych pojęć, gdzie uczują ożywczy żar wzniosłych myśli; ja pragnę nakoniec nieść tym chorym duszom pokarm równie jak macierzyńskie mleko, zarazem słodki, zdrowy i silny... Wówczas powiedz Klaudyuszu, powiedz przyjacielu, czy widok tych nieszczęśliwych wracających do duchowego życia, nie przedstawi tkliwego i rozczulającego przykładu?.. Czy przejście do szlachetnych uczuć któremi niegdyś gardzili... słowem czy ta przemiana ludzi złych w ludzi dobrych, nie będzie daleko żyzniejszą nauką, aniżeli straszny lecz niepłodny przykład o którym marzysz?
— Zostaw mię.... zostaw... bym się nie stał tak słabym, tak nikczemnym, jak sam jesteś, — porywczo rzekł wykradacz.... Zapominasz więc że hrabiego Duriveau wiąże uroczysta przysięga, że na wszelkie moje usiłowanie w zamiarze moralnego odrodzenia go, samą mi tylko pogardą odpowiedział?
— Żelazny jego charakter oburza się na wszelki przymus.
— A jego przysięga?
— Wiém Klaudyuszu, że się z niéj naigrawa, że z niej szydzi niegodnie... ale mimo to wszystko nie rozpaczam jeszcze.
— O ty masz mocną wiarę! tybyś chciał góry poruszyć! — z gorzkiém szyderstwem rzekł wykradacz.
— Ufam sobie, Klaudyuszu, bo względem hrabiego wyłączne zajmuję stanowisko... bo jestem jego synem, a kiedy on się o tém dowie.
— Będzie miał jeszcze jeden powód więcej do brodzenia w złém; powiadasz, że duma niedozwoliła mu uledz przymusowi, bądź pewny że tém bardziéj nie ulegnie on synowi... bękartowi... jak powié... znam ja go... Dosyć więc... dosyć... kapryś sobie kiedy chcesz... ale ja, pragnę dać przykład... przykład straszny... i dam go niezawodnie.
— Ach! przyjacielu, — zawołał Marcin, — sprawa twoja jest zbyt czysta, zbyt piękna, nic kalaj jéj więc gwałtem, a Bóg sam spełni twoje zamiary, sam ukarze zbrodnię.
Mimo dzikie postanowienie swoje, wykradacz nie mógł ukryć wrażenia jakie na nim wywierały słodkie, wzruszające, i przekonywające słowa Marcina.
— Może ma słuszność, — szepnął — gwałtowność to zła doradczyni... życie człowieka jakkolwiek niegodziwego... zawsze ważną jest rzeczą. — A gdyby mię nienawiść oślepiała... gdybym,... mimo tylu dowodów zdających się uprawniać czyn mój... ulegał nienawiści, a nienawiści osobistéj... wreszcie... mamże być sędzią zarazem i katem... jakkolwiek wielka jest zbrodnia... o to okropne!
Lecz wkrótce oburzając się przeciw tak zbawiennym i wspaniałomyślnym uwagom, wykradacz zawołał:
— Nie! nie! dosyć téj podłéj słabości!... a ty! ty mi nakazujesz politowanie, — potém z okrutną ironią dodał zwracając mowę do Marcina, — z wysokości sfery twéj wspaniałomyślności i obłąkujących cię nadziei, czy widzisz twą matkę... szaloną?... czy widzisz twą siostrę zhańbioną... siostrę, która musi albo uchodzić za umarłą, albo haniebnie stawać przed sądem sprawiedliwości, obwiniona o dzieciobójstwo! Czy widzisz, mówię z téj wysokości, obok bladych i łzami zalanych postaci twojej matki i siostry, obojętne i nielitościwe postaci hrabiego i Scypiona, wznoszące się u stóp swych ofiar?
— Tak jest, Klaudyuszu.. widzę smutne i miłe postacie mojéj matki i siostry,... tak jest, Klaudyuszu, w ciągu długiéj rozmowy naszéj, te drogie postaci ciągle stały mi na oczach.
— Czy i wtedy nawet gdyś mówił że hrabiego i Scypiona sprowadzisz na drogę wspaniałomyślnych uczuć! — zawołał wykradacz.
— Mianowicie wtedy, przyjacielu, liczę bowiem na moję matkę... na moję siostrę... że mi z czasem dopomogą do przekształcenia hrabi i jego syna w ludzi godnych...
— Nie, ty nie myślisz o tém, — zawołał zdumiony wykradacz; — twoja matka... twoja matka...
— Moja nieszczęśliwa matka... szalona, — łagodnym i stałym głosem powiedział Marcin; — ale ja jej rozum przywrócę.
— A twojéj siostrze czy przywrócisz honor?
— Tak jest, przywrócę...
Marcin mówił tonem tak silnego, tak nakazującego przekonania, mówił z taką wyższością, że wykradacz przez chwilę podzielał jego nadzieje... ale nagle, wyrzucając sobie swą słabość: drwisz!.,. zawołał, — bywaj zdrów.
— Klaudyuszu!... tonem bolesnego wyrzutu żywo zawołał Marcin, — ja mówię o mojéj matce..
o mojéj siostrze... o jednéj, szalonéj... o drugiéj, zhańbionéj... a ty sądzisz że ja drwię?
— Przebacz, — podając rękę Marcinowi rzekł wykradacz, — przebacz mi... nie, nie, ty mój zacny i wspaniałomyślny przyjacielu... ty nie szydzisz; ale sam siebie zwodzisz... Osiągnienie skutków o jakich wspominasz... byłoby... ale nie... nie, to niepodobna; jeszcze raz powtarzam, ty się zwodzisz... Szanuję ja twoje złudzenie;... ale...
— Jeszcze słówko Klaudyuszu... Pozwól proszę, na moje złudzenie... przez miesiąc od dnia dzisiejszego...
— Cóż przez to rozumiesz?
— Przyrzeknij mi, że przez miesiąc nic przeciw hrabiemu nieprzedsięweźmiesz...
— A potém? Jeżeli poznasz że się zwodzisz, biedna i szlachetna duszo... jeżeli przekonasz się że choroba którą uleczyć pragniesz jest nieuleczoną; jeżeli ten człowiek na nieszczęście w złém trwać nieprzestanie, cóż uczynisz? bo, widzisz jeżeli przypuszczam twoje domniemania,... szanuj także moje!
Oblicze Marcina dotąd spokojne, miłe i smutne, przybrało wyraz ponury, złowrogi. Po krótkim namyśle zaczął on znowu:
— Masz słuszność, Klaudyuszu,... i twoje domniemania także szanować winienem... wyznaję, żem nieraz sam myślał... ze zgrozą... o przerażającém przeznaczeniu złego.
— I w tych chwilach rozpaczy, — z dzikiem zadowoleniem spytał wykradacz, — jakiż był twój cel?... Tak jest, myśląc o wszystkich cierpieniach jakie Duriveau zadał twojéj matce... o niegodziwym wpływie tego człowieka, którego ani przysięga, ani twoje, jéj syna, tak usilne błagania zachwiać nie mogły... powinieneś był jednak...
— Klaudyuszu, — uroczystym głosem rzekł Marcin przerywając wykradaczowi, — przysięgnij mi, że przez miesiąc nic nie przedsięweźmiesz względem pana Duriveau... a po upływie miesiąca...
— Żandarmi, naprzód! — nagle zawołał grzmiący głos.
I szybko jak słowo, Beaucadet od niejakiego czasu z pięciu żandarmami zaczajony za zwaliskami piekarni, pod które się podsunął, rzucił się na Bête-Puanta, podczas gdy żołnierze obstąpili Marcina, który przerażony niespodzianym napadem, żadnego nie stawił oporu.
Ale inaczéj rzecz się miała z wykradaczem, mężnie i zajadle walczył on z przeciwnikami, którzy tylko z wielkim trudem zdołali go obalić na ziemię i włożyć mu kajdanki.
— Ha! przeklęta gadzino, — zawołał tryumfujący Beaucadet — mówiłem że cię schwycę prędzéj lub późniéj... i ażebyś wiedział jak, to ci powiem: oto konnych wyprawiłem przez groblę, a sam przyszedłem przez step; łotrze! żeś otworzył śluzę, myślałeś rozbójniku żeś bezpieczny? hę!
Wykradacz nie odpowiedział.
Beaucadet zwracając mowę do Marcina dodał:
— A ty, mój zuchu, przyjacielu od serca tego łotra, który pmjmuje pokłony od moich ludzi... mówiłem panu hrabiemu: działajmy skrycie, podstępnie... jak gdybyśmy o niczém nie wiedzieli... Totéż udawaliśmy że o niczém nie wiemy i oto jesteś schwytany.
— A o cóż to obwiniają mię?... zimno zapytał Marcin.
— O co cię obwiniają, niewiniątko? o zmowę z tym łotrem, co przed trzema dniami strzelił do pana hrabiego...
— Ja? wzruszając ramionami, rzekł Marcin, — kiedy mnie zranił,... chociaż wprawdzie tylko lekko.
— Właśnie, mój ptaszku... chcesz mię omamić, mój ty figlarzu... O! wiedziałeś ty dobrze że ta gadzina, ten Bête-Puante ukrywa się w krzakach, bo chciałeś oddalić od okna pana hrabiego, żeby go przypadkiem nie postrzegł. Byłeś z nim w porozumieniu, boś go opisał naumyślnie inaczéj, tak jakby naprzykład na mnie kto powiedział żem brzydki...
I po małéj przerwie, dodał:
— Ale otóż i pan hrabia z synem, bom ich kazał uprzedzić... Chcieli się sami przekonać o twojém łajdactwie, mój zuchu.
W rzeczy saméj hrabia Duriveau i syn jego wysiedli z lekkiego myśliwskiego pojazdu, Mimo poważnej sceny, która niedawno między niemi miała miejsce, najserdeczniejsze porozumienie istniało między ojcem a synem; słowem zdawało się że ją hrabia zupełnie zapomniał; znowu przybrał wobec Scypiona rolę młodego ojca.
Uwiadomieni o tym ważnym wypadku, mówiono im bowiem że wystrzał był skutkiem morderczego zamachu na życie hrabiego, i że jeden z jego służących miewał nocne schadzki z winowajcą; wreszcie uprzedzeni przez Beaucadeta o blizkiém ich aresztowaniu, pan Duriveau i Scypio zapragnęli sami należeć do téj wyprawy i naocznie przekonać się o prawdzie.
Na widok hrabiego, Beaucadet zawołał:
— Zwycięztwo... mamy rozbójników. Panie hrabio, sługa pański poddał się.... jak łagodny baranek... oddaję mu tę sprawiedliwość... ale Bête-Puante szarpał się jak zwierz wściekły.
Księżyc ciągle przyświecał. Hrabia i Scypio przybliżyli się do żołnierzy otaczających Marcina i wykradacza.
— A więc, niegodziwcze — nimeś służbę objął u mnie, miałeś zapewne styczność z tym włóczęgą, który niedość że moję zwierzynę kradnie, dybie jeszcze, jak się zdaje, no moje życie... a ja cię przecie w zaufaniu przyjąłem... Jakże tu wierzyć świadectwom i najlepszej rekomendacyi...
— Czyś ty młodzik jaki?... wzruszając ramionami odezwał się Scypio do hrabiego; czy ty wierzysz w przymioty koni zachwalonych przez handlarzy?... konie i lokai dopiero w użyciu poznać można...
Spokojny, zamyślony Marcin, łagodnie się uśmiechnął i nic nie odpowiedział.
— A ty... rzekł hrabia podchodząc do wykradacza — ty łotrze, dla czego chciałeś...
— Nazywam się Klaudyusz Gerard, przerywając hrabiemu, uroczystym głosem rzekł wykradacz.
— Klaudyusz Gerard! zawołał hrabia, cofając się blady i przerażony.
Ale wnet żywo przybliżył się do wykradacza aby lepiéj przypatrzyć się jego twarzy i przekonać o tożsamości, w którą wierzyć nie mógł; po kilkochwilowém przyglądaniu się rzekł wzruszony:
— Tak to on... to on sam...
— Któż to jest... ten Klaudyusz Gérard? — zapalając cygaro spytał Scypio, podczas gdy Beaucadet i jego ludzie, mocno tym wypadkiem zdziwieni po sobie poglądali.
— Klaudyusz Gerard!... — machinalnie powtórzył hrabia przywalony ciężarem wspomnień, jakie w nim obudzało nazwisko wykradacza.
— Duriveau... czy rozumiesz teraz? — rzekł wykradacz do hrabiego, który zrazu oniemiały, pognębiony, wnet znowu podniósł głowę i z dumną miną, z pogardliwym i szyderczym uśmiechem, zakładając ręce na piersiach, zawołał:
— Ah! to ty, wspaniały dobroczyńco... to ty, zacny moralisto! Więc pod przybraném nazwiskiem, od tak dawna włóczyłeś się po moich lasach, prześladując mię twojemi morałami? Doprawdy, sądziłem żeś ztąd daleko! Pytasz, czy rozumiem! Do licha... rozumiem, a zresztą... twoja wymowa nie trafiła do mojego serca... chciałeś spróbować czy kula twego karabina lepszy wywrze skutek... Ah! stary łotrze, to ty z bronią w ręku opowiadasz miłosierdzie!
— Nie prawda... jam nie strzelał do ciebie; ale dawno już powinienem to był uczynić, — rzekł wykradacz. Duriveau... przypomnij sobie twoją przysięgę...
— Ah!... ów liścik w la Châtre!... — szyderczym śmiechem wybuchając zawołał hrabia.
Wykradacz zwracając się do Marcina, rzekł mu po cichu:
— Słyszysz go... słyszysz?
— Ale, ale, i ja przecież chciałbym wiedziéć o co wam idzie, — powiedział Scypio do ojca. — Co to wszystko znaczy?
— Dowiesz się późniéj — odrzekł hrabia rzucając na wykradacza pełne nienawiści i pogardy spojrzenie.
A potem tonem młodego ojca i z najwyuzdańszém lekceważeniem, dodał:
— Czy widzisz tego człowieka? był to wiejski bakałarz... szalenie kochał się w ładnéj dziewczynie... która go tyle kochała o ile kochać można takiego kloca, który razi gburowatością a nudzi pedanteryą, to jest kochała go jak brata... Jam mu zdmuchnął tę ładną dziewczynę...
— To się wié, — zimno i nic wyjmując z ust cygara, powiedział Scypio.
— W kilka lat późniéj, w czasie polowania, traf zrządził żem spotkał żonę tego wielkiego pedagoga, który dla pociechy ożenił się... Do licha! pan bakałarz wcale niezły miał gust, była to bardzo miła kobiécina... Nie było go w domu. Uznałem za rzecz zabawną zdmuchnąć mu żonę... podobnie jak mu zdmuchnąłem narzeczoną.
— Czy słyszysz ich...tego ojca i tego syna? — głuchym i przerywanym głosem rzekł wykradacz do Marcina, bo go wściekłość dusiła.
— Słyszę, — odpowiedział mocno zasmucony Marcin.
— Ale djabli nadali, — mówił znowu hrabia, — że raz Klaudyusz Gérard niespodzianie przybył, i zastał mię u pani Klaudyuszowéj.
— Żona bakałarza! — rzekł Scypio tonem wyrzutu, — zawsześ się z tém taił przedemną. I śmiesz mi wyrzucać tę biedną Chalumeau!
— Bądź wspaniałomyślny, Scypionie... Tak więc, Klaudyusz Gérard schodzi mnie na najwystępniejszéj rozmowie z jego żoną. Miał przy sobie dubeltówkę. Wiedziałem że łotr dziki jak wilk... i zeznaję, miałem się za umarłego... zgadnij jednak co zrobił Klaudyusz?
— Słuchaj go... słuchaj... rzekł wykradacz do Marcina.
— Słucham... odpowiedział Marcin.
— Cóżby u djabła mógł uczynić ten Klaudyusz? — namyślając się powiedział Scypio... Żądał zapewne twojego worka lub życia?...
Wykradacz okropny wydał krzyk i tak gwałtownie się poruszył, ii tylko co nie zerwał krępujących go więzów.
— Klaudyuszu!... przyjacielu!... rzekł mu Marcin tonem słodkiego wyrzutu... uspokój się!...
— Zgadłeś, mój chłopcze, — odpowiedział hrabia synowi, — Klaudyusz żądał mojego worka.... ale nie dla siebie... bo to bardzo zacny człowiek... lecz dla tak zwanych swoich braci w ludzkości.
— Nie rozumiem... — rzekł Scypio.
— Jesteś bogaty, — mówił mi Klaudyusz.. przysięgnij mi więc że przyjdziesz w pomoc cierpiącym bliźnim... a daruję ci życie;... jeżeli nie przysięgniesz... umrzesz...
— Ej, bah! z zimném szyderstwem rzekł Scypio, — to jakaś nowa piosnka... pan bakałarz widzę filantrop, — a obracając się do wykradacza dodał:
— Powiedz mi, kochanku, gdyby wszyscy... oszukani mężowie podobnie tobie myślili... toby nic było ubogich na świecie...
— Słysząc te wyrazy syna, hrabia głośnym wybuchnął śmiechem...
Ale nowy wypadek przerwał tę jego wesołość.
- ↑
Może czytelnik przebaczyć raczy synowskiéj dumie tego kto te wyrazy kreśli, jeżeli wyzna że téj cudownej kuracyi dokonał własny jego ojciec, zmarły doktór Sue. Przejęty wdzięcznością chory, na pamiątkę, jak powiadał, zmartwychwstania swojego wzniósł mu pomnik. Szczyt tego pomniku zakończa gruppa dwudziestu figur, których wzory wpół naturalnéj wielkości, oglądać można w bogatém muzeum anatomii, historyi naturalnéj, geologii, i t. d. który to rzadki zbiór rozpoczęty jeszcze przez swego pradziada, doktór Sue darował królewskiéj szkole sztuk pięknych w Paryżu.
Przypisek autora.