Macocha (de Montépin, 1931)/Tom II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Spojrzał w okno Teresy, lecz nie dostrzegł żadnego światła.
— Czy przyjdzie? — pytał siebie z niepokojem — lecz po chwili dodał: — przyjdzie.
Z alei Trudaine przez ulicę Rochiechouart i cały labirynt istniejących wówczas uliczek mniejszych udał się do dworca kolei północnej.
Wiele restauracji! i kawiarni było jeszcze otwartych, jak zwykle w okolicy dworców kolejowych. Gaston wszedł do jednej z kawiarni kazał podać sobie szklankę grogu, i wziąwszy ze stołu „Przewodnik kolejowy“, zaczął w nim szukać godziny odejścia pociągów w kierunku Chantilly i Senlis. Znalazłszy potrzebnie wiadomości, zapalił cygaro, i dla zabicia czasu, przeglądał dzienniki i ilustracje.
Zegar wybił w pół do trzeciej, zbliżał się czas nadejścia pociągu z Calais.
Gaston poszedł wtedy na stację dorożek, wybrał powóz, u którego konie wydawały mu się najlepszymi i obudził śpiącego woźnicę.
— Czy potrzebuje pan powozu? — zapytał rozespany.
— Tak — odrzekł Gaston, otwierając drzwiczki — na godziny i za dobry napiwek.
— Niech pan siada. Dokąd jedziemy?
— Aleja Trudaine, naprzeciwko kolegjum.
Powóz potoczył się, Gaston wychylił głowę i dodał:
— Zatrzymamy się tam dopóki nie nadejdzie pewna osoba.
— A potem?
— Potem do Saint-Denis.
— Nie pojadę tak późno do Saint-Denis! — zawołał woźnica.
— Nawet za dwadzieścia franków.
— Dobrze, ale z góry.
— Zgoda.
— Niech pan pokaże.
— Musisz być, obywatelu, krewnym świętego Tomasza — rzekł Gaston, śmiejąc się. — Ale mniejsza o to, nie znasz mię przecież.
I wyjąwszy pieniądze, wręczył woźnicy dwadzieścia pięć franków, który, uradowany zarobkiem i nie wiedząc, jak długo będzie oczekiwał, obwinął się płaszczem i na nowo zabrał się do spania.
Pozostawmy Gastona w powozie, z niecierpliwością liczącego minuty, i wejdźmy na chwilę do mieszkania Daumontów.
Pani Eugenja wróciła z Julją o godzinie w pół do siódmej, prawie równocześnie z mężem. Robert, który myślał że skoro tylko wejdzie do pokoju, siądzie zaraz do stołu, zdziwił się bardzo, nie widząc nakrycia.
— A obiad? — zapytał — umieram z głodu.
— Nie będziemy jeść dzisiaj w domu.
— A więc gdzie?
— Na mieście.
— U kogo?
— U nikogo. W restauracji.
— Dla czegóż to?
— Z przyczyny bardzo prostej. Wychodziłam po sprawunki wraz z Julją, a że przed chwilą dopiero powróciłam, więc zapóźno już brać się do gotowania. Zjemy więc obiad na mieście, a że czas jest ładny, przejdziemy się potem po bulwarach. Dosko- nałe się stało. W taki wieczór najlepiej można widzieć blask brylantów na wystawach sklepowych, my właśnie wkrótce będziemy musieli je kupować.
Robert Daumont, przywykły do posłuszeństwa żonie, nie zaoponował, zresztą do niczegoby to nie doprowadziło. Nałożył na głowę kapelusz i rzekł:
— Chodźmy więc.
W wigilję małżeństwa, które miało uczynić Daunontów miljonerami, nie chodziło już o drobne oszczędności. Można już było nie żałować sobie, więc pani Eugenia zaprowadziła męża i córkę do jednej z najpierwszych restauracji, zamówiła potrawy najwyszukańsze, i na deser kazała podać wino szampańskie. I czyniąc honory jakby pani domu, myślała:
— Dzięki zręczności, z jaką prowadziłam moją łódkę, będziemy mogli odtąd codziennie już tak obiadować.
Nareszcie około godziny jedenastej, po długim spacerze i zatrzymywaniu się niezliczoną ilość razy przed wystawami sklepowemi, rodzina cała wróciła do domu.
Ponieważ Julja miała polecenie nie oczekiwać na państwa, odeszła więc do sobie wcześniej, drzwi zaś przedpokoju zamknęła pani Eugenja i klucz zostawiła w zamku.
Teresa spostrzegłszy to, nabrała nadziei. Pożegnała rodziców i poszła do swego pokoju, w obawie zaś, by matka, jak czasem zdarzało się, nie przyszła jeszcze na gawędkę, rozebrała się natychmiast i poszła do łóżka. Obawa była zbyteczna, pani Eugenja bowiem, zmęczona wycieczką, chciała również prędzej znaleść się w łóżku i pomarzyć jeszcze o świetnej przyszłości.
O godzinie drugiej po północy, Teresa, która na chwilę nawet nie zasnęła, wstała po cichu i zaczęła przygotowania do ucieczki. Stosując się do zalecenia Gastona, ubrała się jak najskromniej, nałożyła na głowę kapelusz filcowy i okryła się futrem. Poczem wyjęła z szufladki list, podyktowany jej przez Gastona i schowała go za stanik. Pozostawało już tylko czekać godziny umówionej. Siadła i utkwiła wzrok w powolnie posuwającą się wskazówkę zegara.
Młoda dziewczyna, jakikolwiek miałaby żal, nie opuszcza bez wyrzutów sumienia i obawy domu rodzicielskiego. Teresa, choć nie wahała się już, cierpiała jednak. Tylko zdawało się jej, że ponieważ ofjara, jakiej od niej wymagano, przechodziła jej siły, więc ma zupełne prawo opuścić rodziców.
Zegar wybił w pół do trzeciej, czekała jeszcze, wkrótce brakowało już tylko dziesięć minut do oznaczonej godziny.
Nadeszła chwila stanowcza.
Teresa wstała.
— Jestem za młodą, by już umierać — rzekła do siebie — a to wstrętne małżeństwo byłoby dla mnie śmiercią. Wołałabym życie sobie odebrać, niż zostać jego żoną!...
I na palcach, tłumiąc oddech, i ręką powstrzymując bicie serca, podeszła do drzwi, otworzyła je ostrożnie, poczem zwróciła się po świecę i weszła na korytarzyk, który ciągnąc się wzdłuż pokoju rodziców, wychodził do salki stołowej. Tam zostawiła na stole list i zawróciła do przedpokoju.
Kluczem, pozostawionym w zamku, otworzyła drzwi, zgasiła świecę i opuściła mieszkanie.
Zabrakło jej oddechu w piersiach i zatrzymała się na wschodach.
Czyż ma się cofnąć, wrócić i uledz? Nie! nie!... Byłoby to niedołęstwem... wszak zdecydowała się... nie czas się wahać!
Prawie z gniewem otarła dwie łzy spływające z powiek, lekko, powoli pociągnęła sznurek od dzwonka i przymknęła drzwi, nie sprawiwszy najmniejszego szmeru.
Stało się!
Choćby już chciała powrócić, było już za późno!
Wolnym krokiem, wśród ciemności zaczęła zstępować ze wschodów. Doszedłszy do loży odźwiernej, doświadczyła niewysłowionego bólu.
Potrzeba otworzyć drzwi na ulicę, lecz w jaki sposób?
Zbudzić odźwiernę?... a jeśli ją pozna po głosie? Jej żądanie wyjścia wyda się napewno podejrzanem i dziwnem... A jeśli zacznie ją badać?... Jakąż odpowiedź dać jej może? Żadnej. Będzie podejrzewać ją o ucieczkę i odmówi otworzenia drzwi, by nie być posądzoną o współnictwo. Nie tylko jej nie otworzy, ale zmusi jeszcze powrócić do matki.
A wtedy?
Na samą, tę myśl nogi pod nią się zachwiały.
Musiała użyć całej siły woli, by zapanować nad wzruszeniem. Podstąpiła do okienka, zapukała lekko i powstrzymując oddech, z natężonym słuchem czekała...
W loży coś zaszemrało, dało się słyszeć poruszenie sprężyny i... drzwi ulicy otworzyły się.
Odźwierna, przyzwyczajona otwierać kochankom służących, przed godziną piątą rano, nie miała najmniejszego podejrzenia.
Teresa rzuciła się ku drzwiom, zamknęła je za sobą, i znalazła się na ulicy jasno oświetlonej gazem.
Tu znowu zabrakło jej oddechu. Parę chwil stała nieporuszona, nareszcie opanowawszy wzruszenie, spojrzała w dal, i w odległości pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu kroków, spostrzegła rysującą się sylwetkę powozu. Z początku niepewnym, później coraz szybszym krokiem skierowała się w tę stronę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.