Mały lord/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Cedryk zeskoczył żwawo z wysokiego swojego krzesła, zbliżył się do dziadka, popatrzał na jego nogę, spoczywającą na poduszce i rzekł uprzejmie:
— Może dziadunio oprze się na mnie? O, ja jestem bardzo silny. Kiedyś pan Hobbes nie mógł stąpić na nogę, bo beczułka z cukrem osunęła się i przygniotła mu palce; oparł się na mnie i chodził doskonale po całym sklepie.
Okazały kamerdyner hrabiego o mało nie nadwerężył swojej powagi, bo z trudnością zdołał uśmiech powstrzymać. Był to stary, wytrawny sługa, przebywał długie lata w najznakomitszych domach, nigdy mu się nie zdarzało uśmiechać w obec państwa. Uważałby to za ujmę swej godności, takie rzeczy uchodzą tylko lokajom niższego rzędu. Miał jednak dobry sposób uniknienia tego niebezpieczeństwa: odwracał śpiesznie oczy od wdzięcznej twarzyczki Cedryka i spoglądał na posępne, surowe oblicze swojego pana; wszelka ochota do uśmiechów natychmiast go opuszczała; odzyskywał powagę należytą.
Stary hrabia zmierzył chłopczynę od stóp do głowy.
— Czy naprawdę sądzisz, że potrafiłbyś mnie podtrzymać, gdybym się oparł na tobie całym ciężarem? — mruknął szyderskim głosem w odpowiedzi na uprzejme słowa wnuka.
— Potrafię z pewnością — odparł Cedryk — jestem silny, mam dziewięć lat skończonych. Niech tylko dziadunio oprze się jedną ręką na lasce, a drugą na mojem ramieniu. Dik zawsze mówił, że mam na swój wiek ogromną siłę w muskułach.
Zacisnął prawą pięść, a ramię podniósł i spuszczał kolejno, jakgdyby robił ćwiczenia gimnastyczne z hantlami; chciał dać wyobrażenie hrabiemu o sile swoich muskułów. Ożywiona jego twarzyczka miała przytem wyraz takiej zabawnej powagi, że wspaniały kamerdyner musiał znowu jaknajśpieszniej popatrzeć na pana, ażeby uniknąć pokusy do uśmiechu.
— To dobrze — rzekł wreszcie hrabia — poprobuj.
Cedryk podał mu najpierw laskę, a potem pomógł się podnieść z fotela, podtrzymując go uważnie i ostrożnie. Robił to zwykle kamerdyner, przyczem nie obeszło się nigdy bez łajania, zrzędzenia, bo ruch każdy przyczyniał sędziwemu panu bólu, a nie umiał tego cierpliwie znosić. Lecz dziś nie łajał i nie zrzędził, chociaż noga bolała go więcej może, niż zwykle. Podniósł się, zaciskając zęby i oparł dłoń na ramieniu chłopczyka, który wytężył wszystkie siły, postępował powolnemi krokami i podtrzymywał starca troskliwie.
— Niech dziadunio dobrze się oprze — mówił z troskliwością — ja doskonale dziadunia utrzymam.
Gdy służący go prowadził, hrabia rzeczywiście całym ciężarem opierał się na nim, teraz wprawdzie dopomagał sobie laską, ale pomimo to ciężar dostojnej jego osoby zaważył porządnie na ramieniu chłopczyka i hrabia to spostrzegł; widocznie jednak chciał go wypróbować i nie wezwał pomocy kamerdynera. Nie doszli jeszcze do progu, gdy już mały lord był mocno zarumieniony, zdyszany, a serduszko mu biło, jak młotem. Nie ugiął się jednakże, wytężał muskuły, te muskuły, których siłę Dik tak podziwiał.
— Niech dziadunio się nie boi — powtarzał odważnie, chociaż i głosik jego zmieniony zdradzał zmęczenie — ja doskonale dziadunia utrzymam.... doskonale... a to przecież niedaleko...
Niedaleko było w rzeczy samej od biblioteki do sali jadalnej, droga ta wszakże wydała się Cedrykowi nieskończoną; nim doszedł od progu sali do stołu, ciężka dłoń, spoczywająca na jego ramieniu, przygniatała go coraz więcej, za każdym krokiem głębiej oddech wciągał, a twarzyczka mu silniej pałała. Lecz ani na jednę chwilę nie przestał pokonywać mężnie znużenia i uśmiechać się do dziadka, upewniając, że go utrzyma.
— To musi być ból bardzo przykry — mówił ze współczuciem — czy dziadunio nigdy nie używał arniki, albo synapizmów z gorczycy? Pan Hobbes przykładał synapizmy i mówił, że mu to ulgę sprawiało. Arnika także ma być skuteczna.
Olbrzymi brytan postępował za nimi poważnym krokiem razem z olbrzymim kamerdynerem. Przez ten czas usta starego sługi pokilkakrotnie się poruszały, niełatwo mu było powstrzymać uśmiech rozrzewnienia na widok dziecka, tak mężnie walczącego ze zmęczeniem, ażeby starcowi dać dowód życzliwości. Dziwny wyraz malował się także i na twarzy hrabiego, gdy z pod brwi ściągniętych spoglądał na wnuka.
Sala jadalna w zamku Dorincourt obszerna była i wspaniała. Za fotelem hrabiego przy stole stał drugi służący; widok starca wspartego na ramieniu dziecka wprawił go w niemałe zdziwienie, lecz nie dał tego poznać najmniejszem poruszeniem. Doszli tak wreszcie do stołu i hrabia puścił ramię chłopczyka. Ten odetchnął głęboko, wyjął z kieszeni chusteczkę, dar Dika i otarł spocone czoło.
— No cóż, zmęczyłeś się porządnie — rzekł hrabia.
— Niebardzo się zmęczyłem — odpowiedział Cedryk — tylko mi gorąco. Dziś taki upał.
I znowu otarł czoło chusteczką. Krzesło jego stało po drugiej stronie stołu, naprzeciwko hrabiego. Było to duże, staroświeckie krzesło o wysokich poręczach, przeznaczone dla osób okazalszej postaci, i nigdy może mały nasz lord nie wydawał się tak drobnym, nigdy twarzyczka jego dziecinna nie jaśniała taką prostotą i niewinnością, jak w tej chwili, gdy zasiadł w okazałem krześle, wśród otoczenia takiego przepychu i bogactwa.
Jakkolwiek hrabia żył samotnie, lubił jednak wystawę, lubił smaczne obiady, podane wytwornie, a stół jego był zawsze zastawiony z największą wspaniałością, przybrany w błyszczące srebra i kryształy, w piękne kwiaty cieplarniane. Wszystko to olśniewało Cedryka, ile razy podnosił oczy na swego dziadunia. Obiad był ważną sprawą dla hrabiego, a niemniej ważną dla kuchmistrza, bo nie zawsze mu się udawało dogodzić jego Dostojności. Ale dnia tego hrabia miał lepszy apetyt niż zwykle, wszystko mu smakowało, może po trochę i dlatego, że dzisiaj myśl jego czem innem była zajęta, więc nie tyle go obchodziła doskonałość przypraw i sosów.
Nieustannie przez stół spoglądał na wnuka. Sam niewiele mówił, ale chłopczyka zachęcał do rozmowy. Nie wyobrażał on sobie, aby mógł kiedykolwiek znaleść upodobanie w rozmowie z dzieckiem, tymczasem opowiadania Cedryka zajmowały go i bawiły. Niewymowną mu to sprawiało także przyjemność, że ten chłopczyna, jedyny przedstawiciel jego rodu, okazał się dzielnym i wytrwałym; gdy dla wyprobowania go zaważył całym ciężarem na wątłem jego ramieniu, on się nie ugiął, nie zaniechał przedsięwzięcia, pokonał trudności.
— Dziadunio nie nosi hrabiowskiej korony? — zapytał z nienacka mały lord Fautleroy.
— Więc sądziłeś, że jej nigdy nie zdejmuję? — odrzekł stary pan z tym szczególnym pół uśmiechem, który dziś już nie po raz pierwszy pojawiał się na jego ustach.
— To pan Hobbes tak sądził. Potem jednak, zastanowiwszy się, powiedział, że musi ją dziadunio czasem zdejmować, bo niewygodnie byłoby na tę koronę wkładać czapkę lub kapelusz.
— Miał słuszność — potwierdził hrabia — dlatego też właśnie jej nie noszę.
Tego już było zanadto i jeden ze sług obecnych w żaden sposób nie mógł powstrzymać śmiechu, zaledwie zdążył się odwrócić i lekkim kaszlem zagłuszyć nieprzyzwoity wybuch wesołości. Gdy obiad się skończył, Cedryk oparł się na poręczy swego krzesła i obejrzał wspaniałą salę dokoła.
— Dziadunio musi się cieszyć, że ma taki piękny dom — rzekł do hrabiego — nigdy w życiu równie pięknego nie widziałem. Prawda i to, że ja mam dopiero dziewięć lat i niewiele jeszcze w życiu widziałem.
— I sądzisz, że się tem cieszę?
— Zapewne, któżby się nie cieszył! Ja sam cieszę się, patrząc no to wszystko, tyle tu wszędzie ładnych rzeczy. A park, jaki przepyszny, co za drzewa, jak liście ślicznie szumią na wietrze.
Umilkł na chwilę, zamyślił się, potem znów rzucił wzrokiem dokoła i rzekł:
— Ogromny dom, ogromny, a nas tu tylko dwóch...
— Duży jest w rzeczy samej; czy znajdujesz, że zanadto duży?
Mały lord zawahał się na chwilę.
— Myślałem sobie tylko — powiedział wreszcie — że gdyby dwie osoby, mieszkające w takim dużym domu, nie żyły z sobą w zgodzie, toby im tu było bardzo, bardzo smutno i pusto...
— Jak myślisz, czy my będziemy z sobą w zgodzie żyli? — spytał hrabia.
— O, z pewnością. Pan Hobbes żył zawsze ze mną w zgodzie. To był najlepszy mój przyjaciel, rozumie się po Kochańci.
— Któż to jest Kochańcia? — spytał hrabia, a brwi jego nasunęły się posępnie, wzrok przenikliwy wlepił w małego lorda.
— Kochańcia, to moja mateczka — odrzekł ten łagodnym i spokojnym głosem — ojczulek ją tak nazywał i ja także, bo ona dla mnie najukochańsza, najmilsza w świecie.
O tak, mateczka była dla niego najmilszą i najukochańszą, to też w tej chwili, gdy wieczór się przybliżał, zaczynało go ogarniać dziwne uczucie osamotnienia, smutek ściskał serduszko jego na myśl, że jej nie uściska, idąc do snu i zdala od niej noc spędzi. Starał się jednak panować nad sobą, powstrzymał łzy, cisnące mu się do oczu i z wesołą minką poskoczył do hrabiego, podając mu znowu ramię do pomocy. Ale hrabia tym razem nie opierał się tak ciężko na tem wątłem ramieniu i mały lord nie uczuł zmęczenia.
Znowu we dwóch zasiedli w bibliotece, hrabia na swoim fotelu, a Cedryk na kobiercu przed kominem obok Dugala. Pogłaskał psa po głowie i w milczeniu spoglądał w ogień. Hrabia nie spuszczał go z oczu, twarz chłopczyka przybrała wyraz smutku, parę razy westchnął z cicha.
— O czem tak myślisz, chłopcze? — zapytał hrabia.
Cedryk usiłował się uśmiechnąć i patrząc w oczy dziadka, powiedział głosem wzruszonym:
— Myślałem o Kochańci, co ona tam robi sama jedna.
Powstał i wolnym krokiem przechadzał się po pokoju. W oczach jego łzy błyszczały, usta miał zaciśnięte, ale głowę trzymał prosto i postępował krokiem pewnym. Dugal podniósł się także powoli, przez chwilę wodził za nim oczyma, potem ruszył się i zaczął w ślad chodzić za chłopczykiem po pokoju. Mały lord zatrzymał się, położył rączkę na ogromnym łbie brytana i rzekł:
— Jaki to dobry, poczciwy pies, on już się do mnie przywiązał, rozumie widocznie, co ja czuję.
— Cóż ty czujesz? — spytał hrabia. Przykro mu było widzieć, że serce tego dziecka tak gwałtownie rwało się do matki; lecz z drugiej strony podobało mu się niezmiernie to panowanie jego nad sobą, ta moc ducha, z którą się przezwyciężał, aby nie okazać boleści.
— Chodź tu do mnie — mówił dalej hrabia — i powiedz, co masz na myśli.
Chłopczyk zbliżył się, a chociaż głos jego drżał nieco, a oczy łzami były zamglone, mówił jednak wyraźnie i o ile mógł spokojnie:
— Bo widzi dziadunio, nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło nocować samemu w obcym domu, to dziś pierwszy raz i dlatego mi tak jakoś dziwnie. Ale Kochańcia mieszka bardzo blizko i kazała mi o tem pamiętać. Zresztą mam już lat dziewięć, nie jestem małem dzieckiem, powinienem być rozsądny. Jutro się zobaczymy, a tymczasem, mogę popatrzeć na jej fotografią.
Wyjął z kieszeni mały pokrowiec z fiołkowego aksamitu.
— Niech dziadunio popatrzy, tu jest sprężynka, tylko pocisnąć i wierzch odskakuje... i oto ona!
Stał tuż przy fotelu hrabiego, wsparty o poręcz, a gdy pokrywka odskoczyła, pochylił się wraz z fotografią, kładąc prawie główkę na ramieniu starca, tak zupełnie, jakgdyby się tulił do najtkliwszego w świecie dziadka.
— Oto ona — powtórzył, podsuwając fotografią przed oczy hrabiego. Ten nie miał najmniejszej ochoty jej oglądać, rad nie rad jednak obaczył młodą, wdzięczną twarz kobiety, twarz tak podobną do tej, która w tej chwili pochylała się nad nim, że starzec zadrżał mimowoli.
— I ty ją tak kochasz? — zapytał z pewnem wahaniem.
— O kocham, bardzo kocham — mówił chłopczyna ze zwykłą swoją prostotą — pan Hobbes jest moim przyjacielem, lubię także Dika, i Brygidę, i Michała, ale ją kocham zupełnie inaczej. My oboje z Kochańcią myślimy i czujemy jednakowo, ja jej mówię wszystko, co mi do głowy przychodzi. Po śmierci ojca ja jestem jedynym jej opiekunem i jak dorosnę, będę pracował i pieniądze zarabiał dla niej.
— Cóż ty będziesz robił?
Mały lord usiadł znowu na kobiercu, trzymając ciągle fotografią w ręku, nim odpowiedział, zastanawiał się przez długą chwilę.
— Dawniej miałem zamiar zostać kupcem — rzekł w końcu — założyłbym sklep korzenny na współkę z panem Hobbes’em. Czasem znów przychodziło mi do głowy, że mógłbym być obrany prezydentem. To byłoby bardzo przyjemnie.
— Postaramy się o to, ażebyś był przyjęty do Izby lordów — odezwał się hrabia.
— Nie wiem, co to takiego — odrzekł Cedryk — jeżeli dziadunio uważa, że tam można się czegoś dorobić, to dobrze. Bo siedzieć w sklepie od rana do wieczora, to marudztwo, wolałbym co innego robić.
I znowu się zamyślił głęboko, rozważał zapewne te nowe plany i zamiary, wpatrując się w płomień ogniska. Hrabia milczał także, nawpół leżąc w swoim fotelu, wpatrywał się w chłopczyka z wyrazem nieokreślonym. Nieznane dotąd myśli snuły się po głowie jego Dostojności, dziwny w niej sprawiając zamęt. Dugal rozciągnął się na kobiercu i usnął, ułożywszy łeb na szerokich łapach. Przez czas jakiś trwało milczenie.
Służący oznajmił pana Hawisama. Gdy prawnik wszedł do biblioteki, hrabia dał mu znak, aby nie robił hałasu, i wskazał małego lorda, uśpionego głęboko na kobiercu, z jasną główką przytuloną do kudłatego łba Dugala, który spał równie smaczno.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.