Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo widzi dziadunio, nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło nocować samemu w obcym domu, to dziś pierwszy raz i dlatego mi tak jakoś dziwnie. Ale Kochańcia mieszka bardzo blizko i kazała mi o tem pamiętać. Zresztą mam już lat dziewięć, nie jestem małem dzieckiem, powinienem być rozsądny. Jutro się zobaczymy, a tymczasem, mogę popatrzeć na jej fotografią.
Wyjął z kieszeni mały pokrowiec z fiołkowego aksamitu.
— Niech dziadunio popatrzy, tu jest sprężynka, tylko pocisnąć i wierzch odskakuje... i oto ona!
Stał tuż przy fotelu hrabiego, wsparty o poręcz, a gdy pokrywka odskoczyła, pochylił się wraz z fotografią, kładąc prawie główkę na ramieniu starca, tak zupełnie, jakgdyby się tulił do najtkliwszego w świecie dziadka.
— Oto ona — powtórzył, podsuwając fotografią przed oczy hrabiego. Ten nie miał najmniejszej ochoty jej oglądać, rad nie rad jednak obaczył młodą, wdzięczną twarz kobiety, twarz tak podobną do tej, która w tej chwili pochylała się nad nim, że starzec zadrżał mimowoli.
— I ty ją tak kochasz? — zapytał z pewnem wahaniem.
— O kocham, bardzo kocham — mówił chłopczyna ze zwykłą swoją prostotą — pan Hobbes jest moim przyjacielem, lubię także Dika, i Bry-