Mały lord/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

W parę chwil później wysoki, okazały kamerdyner, który wskazywał drogę Cedrykowi i przeprowadził go przez kilka wspaniałych salonów, otworzył drzwi, a puszczając przed sobą chłopczyka, oznajmił głosem donośnym, z namaszczeniem wielkiem:
— Jego Dostojność lord Fautleroy!
Służący rozumiał doskonale ważność tej chwili, przejęty był wzruszeniem na myśl, że mały spadkobierca po raz pierwszy stanie przed obliczem dziada. Ale Cedryk najspokojniej w świecie próg przestąpił. Ujrzał się w dużej i pięknej komnacie, sprzętów w niej było nie wiele, przy ścianach stały szafy oszklone, napełnione książkami. Obicia i firanki ciemnej barwy roztaczały posępny cień dokoła, a okna, umieszczone wysoko i niezbyt duże, jak zwykle w gmachach starożytnych, tak mało światła przepuszczały, że w tej porze wieczornej prawie ciemno już było w bibliotece zamkowej, która na pierwszy rzut oka dziwnie ponury przedstawiała widok. Cedryk sądził zrazu, że tu nie było nikogo, lecz po chwili obaczył duży fotel, stojący przy kominku, na którym palił się suty ogień, w fotelu siedział sędziwy mężczyzna. U stóp jego na dywanie leżał pies z gatunku olbrzymich dogów. Ogromny był, jak lew prawie, a i żółtawym odcieniem sierści przypominał króla pustyni. Gdy drzwi się otworzyły, pies powstał zwolna i postąpił naprzeciw wchodzącemu, jakby na powitanie. Wówczas starzec, który siedział w fotelu, nie chcąc przestraszać dziecka, zawołał:
— Dugal! pójdź tu, do nogi!
Ale nasz mały lord nie znał trwogi, tak jak nie znał złości; najspokojniej ujął rączką obrożę psa i szedł z nim razem w stronę, zkąd głos odezwał się przed chwilą. Zbliżywszy się do fotela, Cedryk ujrzał z blizka starca, białe jego włosy, takież wąsy i brwi krzaczyste, nos zakrzywiony, jak dziób drapieżnego ptaka i oczy przenikliwe z odbłyskiem stalowym. A hrabia obaczył przed sobą wdzięczną postać chłopczyny w stroju wytwornym z czarnego aksamitu z dużym koronkowym kołnierzem. Śliczna twarzyczka, ocieniona długiemi, jasnemi włosami, zwrócona była do niego, ciemne oczy z wyrazem życzliwości i uszanowania spotkały się z jego wzrokiem. Jeżeli zamek podobny był do zaczarowanego pałacu, to mały lord przypominał znów królewicza z bajki. Blask dumy i tryumfu zajaśniał nagle w oczach hrabiego na widok tego wnuka, tak pięknego, a tak śmiało stojącego przed nim z ręką opartą na grzbiecie olbrzymiego brytana. Bardzo mu się to podobało, że chłopiec nie obawiał się, ani jego, ani psa. A Cedryk spoglądał na starca tak spokojnie, jak przed chwilą na gospodynią zamkową i przystępując do fotela, odezwał się pierwszy:
— Jak się ma dziadunio; to ja jestem, Cedryk, teraz lord Fautleroy, wnuk dziadunia, przyjechałem wczoraj z panem Hawisamem.
I ująwszy dłoń starca w obie rączki, mówił dalej z czułością:
— Jakże ja się cieszę, że dziadunia widzę i że się bliżej poznamy.
Hrabia był w pierwszej chwili tak zdziwiony, że nic nie odpowiadał, mierzył tylko od stóp do głowy wzrokiem małego chłopca, w końcu jednak zapytał:
— Cieszysz się, że mnie widzisz?
— O, bardzo się cieszę — powtórzył Cedryk i mówiąc to, usadowił się na krześle tuż obok hrabiego. Krzesło było wysokie, musiał się na nie gramolić i nóżki jego kołysały się dość wysoko po nad podłogą; ale on na to nie zważał, siedział z poważną minką, patrzał śmiało w oczy dostojnego dziada, śmiało, lecz zarazem z uszanowaniem wielkiem i mówił dalej.
— Nieraz próbowałem wyobrazić sobie, jak też dziadunio wygląda. Myślałem o tem często, leżąc w hamaku na okręcie, czy też dziadunio podobny do mego ojczulka?
— I cóż? — zapytał hrabia.
— Byłem jeszcze bardzo mały, gdy on umarł — odpowiedział Cedryk — więc go dobrze nie pamiętam; zdaje mi się jednak, że niema żadnego podobieństwa.
— Widzisz, zawiodłeś się — burknął hrabia.
— Nie, wcale nie — rzekł chłopczyk z żywością — przyjemnieby mi było zapewne zobaczyć twarz podobną do ojczulka, ale to nic nie znaczy, ja przecież teraz i dziadunia pokocham, a jak się kogoś kocha, to zawsze miło na niego patrzeć.
Hrabia był coraz więcej zdziwiony, a nawet trochę pomieszany; to dziecko z taką pewnością mówiło o tem, że go pokocha, jak gdyby to była rzecz najprostsza w świecie. A jednak on nigdy nikogo nie kochał, jego zaś nawet i własne dzieci nie kochały, bo nie dbał o to wcale. Cedryk mówił dalej, milczenie starca nie odebrało mu śmiałości.
— Czyż może wnuk nie kochać dziadunia? Ja zwłaszcza, com tyle dowodów dobroci doznał od mojego dziadunia, jakżebym nie miał pokochać go sercem całem?
— A! — wyrzekł hrabia ze szczególnym błyskiem w oczach — ja ci dawałem dowody dobroci?
— Zapewne — odpowiedział chłopczyk z żywością — nietylko za siebie jestem wdzięczny dziaduniowi, ale za Dika, za Brygidę, za starą przekupkę.
— Cóż to znów za jedni — spytał hrabia zdziwiony — co to za jedni, ten Dik i Brygida, i stara przekupka?
— To są ci wszyscy, dla których mi dziadunio przysłał tak dużo pieniędzy. Powiedział przecież dziadunio panu Hawisamowi, ażeby mi dał tyle pieniędzy, ile będę potrzebował.
— Aha! wiem już, wiem; i cóżeś ty zrobił z temi pieniędzmi, radbym się dowiedzieć.
Namarszczył brwi i przenikliwie spoglądał na chłopca; był w rzeczy samej ciekawy, na co on użył darów jego.
— Dziadunio ich wszystkich nie zna — mówił mały lord z prostotą — ani Dika, ani Brygidy, ani starej przekupki, bo oni bardzo daleko ztąd mieszkają. Ale ja byłem z nimi w wielkiej przyjaźni. A najpierw trzeba wiedzieć, że ten biedny Michał zachorował.
— Cóż to za Michał? — spytał hrabia.
— Mąż Brygidy. Oboje byli w najokropniejszym kłopocie, bo jak człowiek chory, nie może pracować, a tu dzieci sześcioro, to straszna rzecz! Michał był zawsze dobrym robotnikiem, ale cóż, kiedy zachorował. Otóż raz wieczorem, gdy właśnie pan Hawisam był u nas, Brygida przyszła do kuchni i płakała opowiadając, że niema czem komornego zapłacić i niema za co kupić chleba, więc dzieci chyba poginą z głodu. Biedna kobieta rozpaczała okropnie, ja poszedłem do kuchni, żeby ją trochę pocieszyć, aż tu pan Hawisam przysyła po mnie i mówi, że ma dla mnie mnóstwo pieniędzy od dziadunia. Ja wówczas pędem pobiegłem do kuchni, dałem pięć funtów Brygidzie, a ona tak się ucieszyła, zrazu wierzyć nie chciała. I jakże ja nie mam być wdzięczny dziaduniowi?
— No dobrze — rzekł hrabia — cóż dalej?
Dugal przez ten czas cały siedział na tylnych łapach przy krześle Cedryka i raz po raz ogromny łeb swój podnosił, spoglądając na niego, jakgdyby go to opowiadanie bardzo zajmowało. Zwróciło to uwagę sędziwego pana, znał on swego psa i wiedział, że niełatwo lgnął do obcych osób; tymczasem z tem dzieckiem tak się obchodził, jakgdyby miało nad nim dziwną jakąś władzę. Oto i teraz dał mu nowy dowód przyjaźni i ufności, przysunął się do małego lorda i lwią swoję głowę położył poufale na kolanach jego. Chłopczyk pogłaskał nowego przyjaciela i odpowiadając na pytanie hrabiego, mówił:
— Co dalej? Potem przyszła kolej na Dika.
— Cóż to za Dik? — spytał znowu hrabia.
— To jest chłopak, który czyści panom buty na ulicy, to jego rzemiosło. Poczciwy bardzo chłopak, pilny i pracowity. Był on wielkim moim przyjacielem, nie takim zapewne, jak pan Hobbes, ale zawsze dobrym i serdecznym przyjacielem. Ma szesnaście, czy nawet siedmnaście lat. Darował mi śliczną rzecz na pamiątkę, gdym odjeżdżał.
Tu wyjął z kieszeni starannie złożoną chusteczkę czerwoną, rozwinął ją i pokazywał na wszystkie strony z uśmiechem zadowolenia.
— To Dik darował mi tę chusteczkę; bardzo jest ładna i wygodna, można ją mieć zawsze w kieszeni i włożyć na szyję w razie potrzeby. Kupił to za pierwsze pieniądze zarobione nowemi szczotkami, które odemnie dostał. Wielką przyjemność sprawił mi tą pamiątką, ile razy spojrzę na tę chusteczkę, przypominam sobie poczciwego Dika.
Dostojny hrabia Dorincourt szczególnych naprawdę doznawał uczuć. Długo żył na świecie, dużo widział, niełatwo go było czemkolwiek zadziwić lub poruszyć; lecz to, co widział i słyszał w tej chwili, było tak niezwykłe dla niego, że dawno już podobnego wzruszenia nie doznawał. Nigdy nie zwracał zbytniej uwagi na dzieci, nawet na swoje własne, które chowały się pod opieką płatnej służby, dlatego też może później tyle zmartwienia przyczyniły ojcu. Nie wyobrażał sobie nawet, aby dziecko mogło mieć dobre, szlachetne popędy; dla niego każde było nieznośnem stworzeniem, krzykliwem, dokuczliwem, łakomem i napierającem się wszystkiego. Gdy synowie jego byli dziećmi, hrabia zajęty był jedynie własnemi przyjemnościami, przesiadywał w stolicy lub podróżował, bawił się, polował, domowego ogniska nie lubił, tembardziej, że żonę stracił wcześnie. Przypominał sobie wprawdzie, iż trzeci syn niepodobny był do braci, lecz przymioty jego, jak wspomnieliśmy wyżej, draźniły pychę ojca, bo to nie był spadkobierca.
I teraz więc nie przyszło mu nawet na myśl, ażeby mógł przywiązać się do wnuka. Posłał po niego, bo ponieważ miał być spadkobiercą, zajmować kiedyś wysokie stanowisko i nosić tytuł hrabiowski, więc chciał go o ile możności stosownie do tego wychować. Przekonany był, że dziecko Amerykanki musiało być zaniedbane, że z trudnością się da nagiąć i przerobić. Niepokoiło go to niezmiernie i gdy kamerdyner oznajmił małego lorda, dumny pan nie miał zrazu odwagi spojrzeć na niego. Z tej przyczyny właśnie wydał rozkaz, aby chłopczyk sam wszedł do niego, nie chciał mieć świadków swego wstydu i upokorzenia, gdy będzie zmuszony uznać spadkobiercą jakiegoś gbura, nędznego ulicznika z Nowego-Yorku. Już sam widok pięknego chłopca, który na ulicznika wcale nie wyglądał, przejął radością oschłe serce starca. Cała powierzchowność jego świadczyła o starannem wychowaniu, każdy ruch był szlachetny i wdzięczny, a ta śmiałość, z którą zbliżał się do niego, wsparty na grzbiecie brytana, szczególnie ujęła dumnego pana. Po dziecku Amerykanki nie spodziewał się tego i bardzo przyjemnie był zdziwiony.
Ale rozmowa z tem dzieckiem zadziwiła go więcej jeszcze i wprawiła w rodzaj odurzenia. Było to coś przechodzącego jego pojęcie. Najpierw przywykł on do tego, że każdy w jego obecności wyglądał onieśmielony, jeżeli nie zalękniony; nie przypuszczał więc nawet, aby wnuk nie okazał się także nieśmiałym. Tymczasem Cedryk nie uląkł się, ani Dugala, ani jego pana. Chłopczyna jednak nie miał miny zuchwałej: postępowanie jego nie było bynajmniej zuchwalstwem, tylko niewinną prostotą i ufnością. Uważał starca za kochającego dziadka i pragnął mu przywiązaniem wzajemnem odpłacić. Zrozumiał to hrabia, a pomimo oschłości i samolubstwa, ta ufność dziecka pewną przyjemność mu sprawiła. Znajdował upodobanie w myśli, że był ktoś przecież na świecie, patrzący na niego przychylnie, zbliżający się doń bez obawy; ta nowość miłe na nim wywierała wrażenie, bo była to nowość w całem znaczeniu tego wyrazu.
Dla tego to hrabia pozwolił dziecku mówić swobodnie o sobie i przyjaciołach swoich, słuchał go z uwagą i oczu z niego nie spuszczał. A mały lord odpowiadał chętnie na pytania i gawędził zwyczajem swoim z ożywieniem i prostotą. Opowiadał szeroko o Diku i przekupce z jabłkami, o sklepie korzennym pana Hobbes’a, zaczął wreszcie mówić z zapałem o uroczystości narodowej z powodu obioru nowego prezydenta, o iluminacyach, chorągwiach, o korowodzie z pochodniami. Przy sposobności wspomniał także o wielkiej rocznicy 4 Lipca i coraz więcej się zapalał, gdy nagle umilkł, jakby zakłopotany.
— No cóż tam — zapytał stary hrabia, spoglądając na niego — czemuż nie mówisz dalej?
Ale mały lord milczał i kręcił się niespokojnie na krześle; widocznie myśl jakaś nowa powstała w jego główce i rozważał ją ze zwykłą swoją roztropnością, odezwał się wreszcie z pewnem wahaniem.
— Przypomniałem sobie, że dziaduniowi może nieprzyjemnie będzie słyszeć o uroczystości 4 Lipca, bo to jest pamiątka... wojny o niepodległość. Może kto z krewnych lub przyjaciół dziadunia był wtenczas w Ameryce, należał do tej wojny, był raniony albo zabity. Zapomniałem, że dziadunio jest Anglikiem...
— I że sam nim jesteś — dodał hrabia.
— O nie! — zawołał żywo Cedryk — ja jestem Amerykaninem.
— Ojciec twój był Anglikiem, więc i ty Anglikiem jesteś — odrzekł hrabia i wlepił oczy w chłopczyka, ciekawy był niezmiernie, co on na to powie, bawiła go ta sprzeczka. Nie bawiła jednak wcale Cedryka, dotąd nie przyszło mu na myśl, aby miał utracić narodowość amerykańską i sprawiało mu to dziwną przykrość.
— Urodziłem się w Ameryce — rzekł wreszcie — a każdy, kto się tam urodził, ma prawo nazywać się Amerykaninem. Przepraszam dziadunia, bardzo przepraszam — mówił dalej, patrząc na starca z minką pokorną, lecz i stanowczą zarazem — ale postanowiłem już sobie i pan Hobbes wie o tem, że gdyby miała znów kiedy wybuchnąć wojna pomiędzy Ameryką i Anglią, tobym był po stronie Amerykanów.
— Androny! — mruknął hrabia, dziwny uśmiech pojawił się na jego ustach. Niecierpiał Ameryki i Amerykanów, a jednak nie miał za złe wnukowi, że miłował ziemię, którą za ojczyznę swoję uważał, i umiał bronić swoich przekonań. Zresztą nie mieli czasu prowadzić dalej tego politycznego sporu, gdyż dano znać, że obiad na stole.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.