Przejdź do zawartości

Mała księżniczka/Rozdział pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mała księżniczka
Wydawca Księgarnia Gustawa Szylinga
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. A Little Princess
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIERWSZY.
SARA.


W pewien mroczny dzień zimowy, gdy ulice Londynu zaległa żółtawa mgła, tak gęsta i ciężka, że w mieszkaniach pozapalano światła, a okna sklepowe oświetlone były, jak w noc, lampami gazowemi, głównemi ulicami miasta wlokła się zwolna dorożka, w której jechała mała dziewczynka ze swym tatusiem.
Siedziała, podwinąwszy pod siebie nóżki, oparłszy się o ramię ojca, i wielkiemi oczyma o dziwnem, jakby niedziecięcem spojrzeniu, przyglądała się przez szybkę przechodniom.
Po jej małej twarzyczce niktby się nie spodziewał takiego spojrzenia. Było to spojrzenie dziewczynki dwunastoletniej, a Sara Crewe miała dopiero lat siedem. Mimo to — rzecz uderzająca — zawsze marzyła i dumała o dziwnych jakichś rzeczach, i nie mogła sobie przypomnieć takiego czasu by nie rozmyślała o ludziach dorosłych i o świecie, do którego oni należą. Zdawało się jej, że już przeżyła długi, długi czas na tym świecie.
W chwili, której mówimy, przypominała sobie podróż, odbytą niedawno wraz z ojcem, kapitanem Crewe. Myślała o wielkim okręcie, który ją wiózł z Bombayu, o Laskarach, przechadzających się po nim w milczeniu, o dzieciach, bawiących się na rozgrzanym pokładzie i o kilku młodych paniach, żonach oficerów, które wciągały ją w rozmowę i śmiały się z różnych jej powiedzeń.
Najwięcej zastanawiała się nad tem, jak to dziwnie plotą się ludzkie sprawy — gdy ktoś najpierw przebywał pod skwarnem niebem indyjskiem, następnie znalazł się pośrodku oceanu, a wreszcie jechał w dziwnym jakimś powozie przez cudaczne ulice, gdzie w dzień było tak ciemno jak w nocy. Wydało się jej to tak zagadkowe i intrygujące, że przysunąwszy się do ojca odezwała się do niego cichym, tajemniczym głosikiem:
— Tatusiu! tatusiu!
— Czego sobie życzysz, kochanie? — odpowiedział kapitan Crewe, przytulając ją mocniej do siebie i przyglądając się uważnie jej twarzyczce. — O czemże to rozmyśla moja Sara?
— Czy to już to „miejsce“, tatusiu? — szepnęła Sara, przytulając się do niego jeszcze bardziej.
— Tak, moja mała, właśnie to miejsce. Dojechaliśmy do niego nakoniec — odpowiedział ojciec, a choć Sara miała dopiero lat siedem, jednakże wyczuła smutek w tej odpowiedzi.
Miała wrażenie, że wiele lat upłynęło, odkąd zaczęła się oswajać z myślą o „miejscu“, jak zawsze nazywała Londyn. Sara straciła matkę zaraz po swem urodzeniu, więc nie pamiętała jej wcale i nie tęskniła za nią. Młody, przystojny, bogaty, a pieszczący się wciąż z nią ojczulek wystarczał jej za całą rodzinę. Bawili się zawsze razem i kochali się ogromnie. Wiedziała o nim, że jest bogaty, ponieważ słyszała, jak wyrażano się o nim w ten sposób, gdy myślano, iż ona tego nie słyszy; słyszała też, jak mówiono, że i ona będzie bogata, gdy podrośnie, — nie rozumiała jednak, co to znaczy być bogatym. Mieszkała zawsze w pięknem bungalow i nawykła widzieć liczną służbę, która nazywała ją Missee Sahib, składała przed nią salaamy i ustępowała jej we wszystkiem. Miała dużo zabawek i zwierzątek oraz starą ayah, która ją ubóstwiała. Sara zwolna sobie uświadomiła, że wszystko to posiadać muszą ludzie bogaci — pozatem jednak nie wiedziała więcej.
Jedna tylko rzecz niepokoiła ją w ciągu krótkiego jej życia — a mianowicie owo „miejsce“, do którego kiedyś miała się przenieść. Klimat Indyj jest bardzo niezdrowy dla dzieci Europejczyków, przeto rodzice starają się wyprawić je stamtąd jak najprędzej — zazwyczaj do szkół w macierzystej Anglji. Sara widywała już odjazd innych dzieci i słyszała, jak ich rodzice rozmawiali o listach, jakie od nich otrzymywali. Wiedziała, że sama też będzie musiała wyjechać — a choć pociągały ją opowiadania ojca o podróży i o nowym kraju, jednakże trapiła się myślą, że ojczulek nie będzie mógł przebywać z nią razem.
— A czy nie mógłbyś i ty pojechać ze mną do tego miejsca, tatusiu? — zapytała raz, gdy liczyła sobie pięć latek. — Czy nie mógłbyś i ty chodzić do szkoły? Jabym ci pomogła w odrabianiu lekcyj.
— Ależ nie zabawisz tam długo, córuchno — pocieszał ją ojciec. — Zamieszkasz w pięknym domu, gdzie będzie dużo małych dziewczynek i będziesz się z niemi bawiła, a ja ci będę przysyłał mnóstwo różnych książek... i urośniesz tak prędko, iż niczem rok jeden zbiegnie ci ten cały czas, nim będziesz natyle duża i mądra, że potrafisz wrócić do tatusia i zaopiekować się nim na stałe.
Lubiła myśleć o tych projektach. Kierownictwo spraw domowych w zastępstwie ojca — przejażdżka konna i siadywanie na pierwszem miejscu podczas proszonych kolacyj — rozmowy z ojcem i czytanie jego książek — wszystko to wydawało się jej czemś wprost wymarzonem, więc zdawała sobie sprawę z tego, że za cenę osiągnięcia tego szczęścia warto i godzi się pojechać nawet do owego „miejsca“ w Anglji. Na towarzystwie małych dziewczynek bynajmniej jej nie zależało, ale obiecane „mnóstwo książek“ byłoby dla niej prawdziwą osłodą doli. Książki bowiem lubiła nad wszystko w świecie i rozczytywała się w nich zawzięcie; pod wpływem tej lektury układała opowiastki o różnych pięknych rzeczach i opowiadała je samej sobie — a czasami i ojcu, który również znajdował w nich wielkie upodobanie.
— Tak, tatusiu — odezwała się potulnie, — skorośmy się tu znaleźli, sądzę, że powinniśmy pogodzić się z losem.
Roześmiał się, ubawiony tym poważnym sposobem jej przemawiania, i ucałował ją serdecznie. Mała, tak w postępowaniu swem dziwna, Sara, była dlań ważną, nieodzowną towarzyszką; zdawał sobie więc sprawę z tego, że będzie bardzo markotny i osamotniony, gdy powróciwszy do Indyj i wszedłszy do bungalow, nie zastanie w nim małej osóbki w białej sukience. Przeto przycisnął ją silniej do serca, gdy dorożka wtoczyła się na duży, posępny plac, gdzie wznosił się dom, będący miejscem ich przeznaczenia.
Była to olbrzymia, posępna kamienica z czerwonej cegły, zupełnie podobna do innych, stojących w jednym rzędzie z nią, z tą tylko różnicą, że na jej bramie widniała mosiężna tablica z wyrytym czarnym napisem:

MISS MINCHIN
wzorowy pensjonat dla panienek.

— Jesteśmy już na miejscu, Saro, — ozwał się kapitan Crewe, starając się nadać głosowi jak najweselsze brzmienie. Wysadził ją z dorożki, poczem weszli na schodki i zadzwonili do bramy.
Późniejszemi czasy Sarze niejednokrotnie przychodziło na myśl, że ta kamienica była jakoś bardzo podobna do miss Minchin. Była dostojna i porządnie umeblowana, lecz wszystko w niej było brzydkie — a nawet fotele wydawały się jakby kościste. W hallu wszystko było twarde i wypolerowane — nawet czerwona pucołowata twarz księżycowa, stanowiąca cyferblat wysokiego zegara stojącego w kącie, miała wyraz sztywny, nazbyt gładki. Salon, do którego ich wprowadzono, zasłany był dywanem w czworokątny deseń, krzesła były kanciaste, a na ciężkim marmurowym gzymsie stał ciężki marmurowy chronometr.
Gdy zasiedli na jednem z tych kanciastych, mahoniowych krzeseł, Sara rozejrzała się szybko wokoło.
— Nie lubię tego wszystkiego, tatusiu — odezwała się. — Ale przecie i żołnierze, choćby najdzielniejsi, nie lubią iść do bitwy.
Kapitan się roześmiał. Był młody i lubił żarty, a dziwnych gawęd Sary mógł słuchać bez końca.
— Tak, moja mała — odezwał się. — Cóż pocznę z sobą, gdy nie będzie miał kto przemawiać do mnie tak poważnie?
— Ale czemu te poważne rzeczy pobudzają cię do śmiechu? — zapytała Sara.
— Bo jesteś taka zabawna, kiedy o nich mówisz — odpowiedział, śmiejąc się jeszcze bardziej. Naraz przestał się śmiać, przygarnął ją ramieniem i ucałował, a w oku jakby łza mu się zakręciła.
W tejże chwili weszła miss Minchin — osoba wysoka, posępna, dostojna i brzydka, jak własna jej kamienica. Miała szerokie, chłodne, rybie oczy i takiż uśmiech, który rozszerzył się jeszcze bardziej, gdy ujrzała Sarę i jej ojca. O młodym oficerze słyszała bardzo dużo dobrego od pani, która rekomendowała jemu jej szkołę; między innemi słyszała, że był bogaty i że gotów był nie żałować pieniędzy na kształcenie swej córki.
— Miło mi będzie roztaczać opiekę nad tak ładną i obiecującą dziewczynką, panie kapitanie — odezwała się, głaszcząc rękę Sary. — Pani Meredith bardzo ją chwaliła. Grzeczna i mądra dziewczynka to dla mnie skarb nielada.
Sara stała spokojnie, utkwiwszy oczy w twarzy miss Minchin, i myślała znów o czemś dziwnem.
— Czemu ona nazwała mnie „ładną”? Nie jestem wcale ładna. Taka Belcia, córka pułkownika Grange, ma dołki w buzi, różowe policzki i długie złociste włosy. Ja mam krótkie czarne włosiaki i zielone oczy, przytem jestem chuda i wcale nie powabna. Jestem jedną z najbrzydszych dziewczynek na świecie.
Myliła się jednak Sara, wydając taki sąd o swej urodzie. Wprawdzie nie była zgoła podobna do Izabeli Grange, słynnej w całym pułku swą pięknością, w każdym razie miała w sobie wiele dziwnego uroku. Była osóbką smukłą, zgrabną, jak na swój wiek dość wysoką; twarzyczkę miała bystrą i miłą, włosy gęste, krucze, sfalowane nad samem czołem; duże, przedziwne jej oczy przysłonięte były długą czarną rzęsą, a choć ich kolor szarozielony nie był w guście jej samej, jednakże podobał się wielu ludziom. Mimo wszystko uważała się za brzydką i pochlebne słowa nie zawróciły jej w główce.
— Jestem tak brzydka, jak i ona... choć na inny sposób. Czemu ona tak się o mnie wyraża?
Zczasem, poznawszy bliżej miss Minchin, dowiedziała się, czemu ona tak się o niej wyraziła. W ten sam sposób przemawiała do każdego ojca i każdej matki, którzy przyprowadzili dziecko do jej szkoły.
Przyczyną umieszczenia Sary w zakładzie miss Minchin było to, że tutaj wychowały się w swoim czasie dwie córki lady Meredith, której rozsądkowi i doświadczeniu kapitan Crewe ufał bezgranicznie. Sara miała cieszyć się tu szczególnemi przywilejami, jakich nie doznawały inne pensjonarki. Miała dostać dla siebie oddzielną sypialnię i gabinecik, własnego kucyka i powozik oraz dziewczynę, przeznaczoną do jej osobistych posług, na miejsce ayah czyli tubylczej piastunki, która usługiwała jej w Indjach.
— Nie mam najmniejszych obaw co do jej wychowania — mówił kapitan Crewe, z wesołym uśmiechem, głaszcząc rękę Sary. — Cała trudność w tem, by nie pozwolić jej przemęczać się nauką. Dziewczynisko wciąż tylko siedzi z noskiem wetkniętym w książki; ona ich nie czyta, ale wprost pożera... i nigdy nie może się niemi nasycić. Wciąż się rwie do książek dla dorosłych... do grubych tomów w języku francuskim, niemieckim czy angielskim... do historji, życiorysów i dzieł poetyckich. Proszę więc ją odrywać od książek, gdy zmęczy się czytaniem. Niech wtedy pojeździ sobie na kucyku... albo niech wyjdzie na miasto, by kupić sobie nową lalkę. Ona powinna więcej bawić się lalkami.
— Tatusiu, — odezwała się Sara. — Gdybym co parę dni kupowała sobie nową lalkę, wnetby mi się wszystkie znudziły. Z lalkami winno się żyć w zażyłej przyjaźni. Moją serdeczną przyjaciółką będzie Emilka.
Kapitan Crewe i miss Minchin spojrzeli bacznie na siebie.
— Któż jest ta Emilka? — zapytała miss Minchin.
— Opowiedz nam, Saro — wezwał ją ojciec z uśmiechem.
W zielonych oczkach Sary widniał wyraz wielkiej powagi i spokoju, gdy odpowiadała:
— To lalka, której jeszcze nie dostałam, a którą tatuś dopiero mi kupi. Pójdziemy razem, by ją kupić. Dałam jej imię Emilki... a gdy tatuś odjedzie, będę miała w niej przyjaciółkę... i będę jej opowiadała o tatusiu.. i
Szeroki, rybi uśmiech miss Minchin znamionował w tej chwili naprawdę wielką przychylność:
— Jakież to niezwykłe dziecko! — odezwała się. — Jakież to przemiłe maleństwo!
— Tak — potwierdził kapitan Crewe, przyciskając Sarę do serca. — Przemiłe maleństwo. Proszę opiekować się nią gorąco, miss Minchin.
Przez kilka dni następnych — aż do czasu, gdy ojciec wyruszył w podróż powrotną do Indyj — Sara mieszkała wraz z nim w hotelu. Zwiedzając miasto, wstępowali razem do dużych sklepów i kupowali najrozmaitsze rzeczy; nie wszystkie z nich były Sarze potrzebne, to prawda, ale kapitan Crewe był człowiekiem młodym i prędkim, a córkę kochał ogromnie, więc pragnął, by miała wszystko, co tylko jej się podobało i co podobało się jemu samemu. W ten sposób wspólnemi siłami zgromadzili zapas odzieży, aż nazbyt wytwornej, jak na siedmioletnie dziecko. Były tam aksamitne sukienki, bramowane drogiemi futerkami, sukienki haftowane i naszywane koronkami, kapelusze z wielkiemi, puszystemi piórami strusiemi, gronostajowe mufki i kołnierze, oraz pudełka pełne takiej ilości chusteczek do nosa, rękawiczek i jedwabnych pończoch, iż panienki sklepowe szeptały sobie w ucho, że ta dziwna dziewczyneczka o wielkich poważnych oczach musi być conajmniej zagraniczną księżniczką — może córką jakiego radży indyjskiego.
Wiele sklepów obeszli i przyjrzeli się wielu lalkom, dużym i małym, czarnookim i niebieskookim, ubranym i nieubranym, zanim nakoniec znaleźli Emilkę.
— Ona musi być inna od innych lalek — mówiła Sara. — Musi przedewszystkiem patrzeć inaczej, tak, jak gdyby słuchała tego, co ja do niej mówię. A u żadnej z lalek nie spotkałam takiego spojrzenia.
Po wielu nieudałych próbach postanowili iść pieszo i przyglądać się kolejno wszystkim wystawom sklepowym, rozkazawszy woźnicy jechać krok w krok za nimi. Minęli ze trzy składy zabawek, nawet nie zachodząc do środka, i już dochodzili do niewielkiego, bynajmniej w oczy nie rzucającego się sklepiku, gdy Sara nagle wzdrygnęła się i ścisnęła mocno ramię ojca.
— Tatusiu! — zawołała. — To Emilka!
Rumieniec wystąpił na jej twarzyczkę, a w zieloniutkich oczętach miała taki wyraz, jak gdyby spostrzegła znajomą sobie dobrze i serdeczną przyjaciółkę.
— Właśnie tu na nas czekała! — rzekła. — Chodźmy do niej.
— Wiesz co, moja droga — odrzekł ojciec — mam wrażenie, że ktoś powinien nas jej przedstawić.
— Dobrze! Ty przedstawisz mnie, a ja ciebie — rzekła Sara. — Ale ja ją poznałam odrazu, ledwo ją ujrzałam... więc może i ona mnie poznała.
I bardzo być może, że Emilka ją poznała; w każdym razie miała w oczkach wyraz bardzo mądry, gdy Sara wzięła ją na ręce. Była to lalka dużych rozmiarów, lecz nie tak duża, by nie można jej było nosić na rękach; miała prawdziwe włoski, spływające dokoła niej falą złocisto-kasztanowych kędziorków, a nad jasnemi, siwemi oczkami kreśliły się dwa łuki gęstych rzęs, nie malowanych farbą, lecz prawdziwych.
— Tak jest — mówiła Sara, trzymając ją na kolanach i przyglądając się jej twarzy, — tak jest, to Emilka!
Kupili więc Emilkę i natychmiast udali się z nią do sklepu z konfekcją dziecięcą, gdzie przymierzono dla niej ubranka tak wspaniałe, jakie miała Sara. Dostała więc sukienki koronkowe, aksamitne i muślinowe, chusteczki do nosa, futerka.
— Jej będzie u mnie tak dobrze, jak dziecku u kochającej mamusi — mówiła Sara. — Ja jestem jej mamusią, ale pozatem będę ją uważała i za przyjaciółkę.
Kapitan Crewe byłby się czuł również uradowany temi sprawunkami, gdyby nie dręczyła go smutna myśl, że wkrótce rozłączy się ze swą najukochańszą, a tak w usposobieniu niezwykłą, małą towarzyszką.
W ową noc wstał z łóżka i podszedłszy do córki, śpiącej z Emilką w objęciach, długo się jej przyglądał. Czarne jej włosiaki rozsypały się po poduszce, mieszając się ze złocisto-kasztanowemi kędziorkami Emilki. Obie ubrane były w obszywane koronkami koszulki nocne — i miały długie rzęsy, dosięgające policzków. Emilka do tego stopnia wyglądała na prawdziwe dziecko, że kapitan Crewe czuł się bardzo uradowany jej obecnością. Westchnął i pokręcił wąsa.
— Ej, mała córeczko! — szepnął. — Ty pewno nie wiesz, jak smutno będzie tatusiowi bez ciebie!
Rankiem zawiózł ją do pensjonatu p. Minchin i już ją tam pozostawił, bo nazajutrz miał odjechać. Oznajmił Miss Minchin, że wszelkie rachunki regulować będą jego plenipotenci, panowie Barrow i Skipworth, do których też należy się zwracać po wszelkie potrzebne informacje. Zalecił, by spełniano każdą prośbę Sary, i obiecał pisywać do niej dwa razy w tygodniu.
Następnie udał się z Sarą do małego pokoiku gościnnego i pożegnali się z sobą serdecznie. Sara usiadła mu na kolanach i ująwszy rączkami brzeg jego surduta, patrzyła w oczy ojca długo i przenikliwie.
— Czy chcesz zapamiętać sobie, jak wyglądam? — zapytał, gładząc jej włoski.
— Nie — odpowiedziała. — Ja przecie wszystko pamiętam. Mam ciebie całego w mojem serduszku.
Objęli się ramionami i całowali tak gorąco, jak gdyby nie chcieli dopuścić do rozstania z sobą.
Gdy ojciec wsiadł do dorożki, Sara siadła na podłodze swego pokoiku i podparłszy główkę rękoma, patrzyła za odjeżdżającym, póki nie znikł za rogiem placu. Emilka siedziała obok niej i również wpatrywała się w dorożkę. Gdy nadeszła Miss Amelja, siostra przełożonej, chcąc — z jej rozkazu — dowiedzieć się, co się dzieje z dziewczynką, znalazła drzwi na klucz zamknięte.
— Zamknęłam je umyślnie — odezwał się grzeczny, ale dziwny w brzmieniu głosik od wewnątrz. — Bardzobym sobie życzyła zostać sama.
Miss Amelja była to osoba gruba i przysadzista, a wielce zahukana przez siostrę. Miała lepsze od niej serce, jednakże jej woli nigdy nie śmiała się sprzeciwić. Zeszła wdół, zaniepokojona ogromnie.
— Nigdy jeszcze nie widziałam tak śmiesznego, wprost nie po dziecięcemu usposobionego dziecka, siostruniu. Zamknęła się w pokoju i siedzi w nim cicho, jak trusia.
— Wolę to, niż żeby tupała nogami i krzyczała, jak to niektóre z nich umieją! — odpowiedziała Miss Minchin. — Myślałam, że dziecko tak rozpieszczone, jak ona, podniesie wrzask na cały pensjonat. Bo też nie widziałam, by komu tak dogadzano, jak jej.
— Pomagałam jej w otwieraniu i rozpakowywaniu kufrów — ozwała się Miss Amelja. — Czegoś podobnego nigdy nie widziałam. Sobole... gronostaje... walansjeńskie koronki. Niektóre suknie jużeś widziała. I cóż ty sądzisz o tem wszystkiem?
— Sądzę, że to wszystko jest mocno śmieszne — odpowiedziała Miss Minchin. — W każdym razie będzie się w tem ładnie prezentowała na czele szeregu, gdy w niedzielę zaprowadzimy dziewczynki do kościoła. Zaopatrzono ją we wszystko, jak małą księżniczkę.
W zamkniętym pokoiku na górze Sara wraz z Emilką siedziały na podłodze i wpatrywały się w róg ulicy, za którym zniknęła dorożka. Kapitan Crewe jeszcze przez pewien czas oglądał się poza siebie, machał ręką i przesyłał całusy, choć już nie widział swej córki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Józef Birkenmajer.