Lublana/Tom II/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Mirek, na gródku Leszków siedząc, choć we wszystko opływał, choć mu się wiodło szczęśliwie i miłość miał wielką u ludzi, chodził smutny i stękał.
Ludzie się śmieli z niego, że mu się ptasiego mleka chciało; on tęsknił za Lublaną. Daremnie po całej ziemi biegali gońce, szukając jej. Niektórzy z nich przynosili ladajakie baśnie, a te się nie sprawdzały; inni przyznawali się ze wstydem, że nic się nigdzie dowiedzieć nie mogli: jak w wodę wpadła.
Czapla dziwował się Mirkowi i gniewał już na niego, iż tak uparcie przy swojem stał, chcąc to właśnie mieć, czego może na świecie już nie było.
Bohobor przestrzegał, aby młodości nie marnować, a gniazdo słać póki wiosna, bo potem nie czas będzie.
Mirek słuchał, zwłóczył, odkładał i od obu uciekał w lasy.
Zmówili się więc wszyscy, starszyzna, wojewodowie, żupany, i co było w tych ziemiach ludzi najstateczniejszych, jednego dnia naznaczonego na gródek się zjechać i nastać na knezia mocno, aby żonę brał według zakonu.
Mirek, o tej zmowie nie niewiedząc, gotował się na jakąś wyprawę w pruskie błota i grzęzawice, gdy niespodzianie ujrzał zjeżdżające się gromady, które napełniły podwórce zamkowe.
Zaraz po nich poznać było można, iż z czemś ważnem uroczyście przybywali, bo każdy z żupanów wiódł z sobą poczet i dwór, a przybrany był i uzbrojony jak na wielkie świątki.
Nie poczuwał się Mirek, aby komu krzywdę miał wyrządzić, ani, by nań mogli być zagniewanymi; czuł jednak, iż czegoś przybyli się domagać i natychmiast do nich przybrał się też pokneziowsku, aby ich tak przyjąć, jak oni przyszli: uroczyście i świątecznie.
Stanęli przy panu urzędnicy, zasiadł na podwyższeniu szkarłatem obitem Mirek; drzwi naoścież otwarto.
Poczęli iść goście po starszeństwie i kolei, pokłon oddając panu i ustawiając się przed nim kołem, w milczeniu zasępionem i poważnem. Ziemiami szli, powiatami, siołami i opolami, i tak potem stawali gromadą.
Na przedzie Bohobór, siwą brodę gładząc, pomilczawszy, począł.
— Oto, miły panie, przyszliśmy do ciebie z prośbą i domaganiem się, jako dzieci do ojca. Siedzisz nad nami na stolicy, krew i pot za nas wylewasz, a szczęścia żadnego i nagrody nie masz. Sam jesteś jak sierota. Nie przystało wodzowi i panu takie życie: patrząc na niego i drudzy samopas zechcą chodzić, a bez gniazda i domu naród marnie przepada. Czekaliśmy długo; naostatek, litując się tobie i sobie, musieliśmy przyjść kupą, upaść na kolana i prosić, żebyś począł żywot według zakonu. Nie w smak ci nasze dziewczęta: pojedziemy ci szukać i swatać, bodaj gwałtem brać u innych, — koniec już temu być musi!
Szmer się zrobił i wszyscy za Bohoborem poczęli powtarzać, że — tak być musi.
Gdy potem zamilkli, Mirek długo siedział zadumany, nic nieodpowiadając.
— Mówicie jako na ojców przystało — odezwał się, pomyślawszy. — Zakon chce, aby mężczyzna sam nie był i miał pociechę z żon i dzieci. A co z tego, gdy się żeni z przymusu? bez woli swej, nie po sercu?
Serca ja do żadnej niewiasty nie mam, bom sobie jedną umiłował, która przepadła gdzieś; innej-bym przy sobie cierpieć nie mógł.
Wyście więc prawi, a ja też. Aby się po woli waszej stało, czapkę i moc jaką mi daliście nad sobą, składam teraz, ustępuję z miejsca tego. Powrócę do mojej zagrody, bo milsza mi swoboda niż panowanie. Dziękuję wam za dobre serca wasze; życzę, byście innego, lepszego znaleźli w miejsce moje, powolniejszego nademnie.
To mówiąc, Mirek czapkę z głowy zdjął i na siedzeniu ją położył, miecz kneziowski odpasał i postawił, sam zaś, jak stał w kubraku, bo i płaszcz z siebie zdjął, począł schodzić między ziemian z twarzą dosyć wesołą, jakby mu wielkie brzemię z ramion spadło.
Ludziska osłupieli zrazu, bo za pamięci ludzkiej nigdy przykładu nie było, aby ten, co moc w ręku miał, dobrowolnie się jej wyrzekał. Patrzali po sobie, nie wiedzieli co mówić, jak tu z tego wynijść.
Nowego pana wybierać, kiedy temu, którego im los dał, byli radzi, niepokój nowy mieć, najazdy Leszków znosić, — nikomu się nie chciało. Cofnąć, co się rzekło, starszyzna nie mogła.
Mirek zaś, czapkę zrzuciwszy, w tłum się wcisnął i zdawał ani myśleć o powrocie na kneziowskie siedzenie.
Starszyzna czas długi stała, nieśmiąc szemrać; oglądali się, ramionami wzruszali; niektórzy może radzi bezpańskim dniom, podczas których starsi i wojewodowie rządy sprawiali, nie bardzo się sprzeciwiali temu, co się działo.
Mirek, odrazu się w ciżbę wmieszawszy, rychło przez nią się przecisnął, z izby bocznemi drzwiami wyszedł i, gdy ci dumali jeszcze — znikł im z oczów.
Dopieroż powstał gwar!
Jedni już zaczęli narzekać na tych, co dobrego knezia przyprowadzili do tego, że się aż czapki zrzekł, drudzy wołali, iż prosić go nie będą, kiedy ich rzuca sam, bo na stolicy posadzić znajdą kogo. Leszków siła!!
Rozumniejsi posmutnieli, bo wnet się tłum dzielić zaczął i sporzyć. Bohobór z Czaplą i innemi chcieli za Mirkiem gnać, aby go do powrotu nakłonić.
Reszta, warcholąc, nie puszczała: bezpańskie dnie im smakowały! Stała się wrzawa, poruszenie, zwada wielka, — cały tłum w podwórze się wytoczył.
Nikt się takiego końca nie spodziewał: padło to na nich nagle; nie mogli rychło opamiętać się — co dalej?
Ledwienieledwie Bohobór, głos podniósłszy, przekonał ich, że jak się tylko za rubieże wieść rozniesie, iż zostali bezpańskimi, zaraz od granic wpadną Pomorcy i Prusacy, a nim nowy kneź nastanie, dadzą im się najeść siła biedy.
Zgodzili się już na to, żeby iść prosić Mirka napowrót, a Zarwaniec doradził, żeby mu żonkę wprost narzucić gwałtem, najpiękniejszą wybrawszy, do gródka przyprowadzić i posadzić u jego boku. Tak-by było wszystko skończone.
Bardzo się to starszym podobało; ale nim wyszli szukać zbiega, nim się dowiedzieli, którędy zawrócił, już go na gródku nie było.
Mirek wprost z radnej izby do stajni się udał, konia wziął pierwszego z brzega, niepatrząc — i jechał precz.
Na sercu mu się lekko jakoś zrobiło.
Pierwszy raz oddawna jechał sam, gdzie chciał, gdzie oczy niosły: nikt za nim nie gonił, nikt go nie mordował pokłonami i lizaniem się. Zdala uśmiechała mu się stara rodzicielska chata, ojców zgliszcze kamieniami usiane, okolica, w której młode lata przejeździł i przehukał, a nad wszvstko — swoboda!
Koniowi wodze puścił, aby go niósł gdzie zechce!
Dobry kawał był już od gródka, w las się zapuściwszy, gdy starszyzna dopiero gonić za nim się namyśliła — niewiedząc dokąd!
On sam tak się o starych czasach zadumał, że ani patrzał, dokąd go szkapa niesie.
Dopiero mu się oczy otworzyły, gdy nierychło znalazł się na znajomym gościńcu, niedaleko już od wąwozu, w którym niegdy siedział Ludek brodaty.
Pusto było w koło, drogą tylko wlókł się starowina siwy z gęślą na plecach, mrucząc coś sobie pod nosem, ni-to pieśń, ni-to bajdę.
— Zdrów bywaj, stary — odezwał się Mirek — a nie wiecie co się z tym stało, który tu żył?
Wskazał na debrę.
Gęślarz popatrzył i głową pokazał, że milczeć musi.
— Gdzie bocianiem gniazdem trzęsą, a kamieniami w nie ciskają, tam on nie siedzi — szepnął cicho, i, zapatrzywszy się na Mirka, stanął.
Poznał w nim knezia; dziwił się, że tak jechał sam, bez czeladzi, bez dworu. Przystąpił doń, oczom niewierząc.
— Kneziu mój biały! — zawołał — stary nasz ojciec żyw — lepiej mu tam, gdzie jest, niż tu, gdzie był. — A wam-że co, knezieczku? co? co to was tak samego rzucili wasi??
— Nie mnie rzucili oni, ale ja ich! — odezwał się Mirek.
— Dlaczego? — to mnie wiedzieć.
— Jeśli wróżbitą jesteś, to mi wróż, co mnie czeka: czy lepszy los czy cięższa dola?
Stary w oczy mu patrzeć zaczął.
— Jedźcie, panoczku — rzekł — starą drogą, ani wprawo ni wlewo, ale prost przed siebie! Nie szukajcie doli: ona was znajdzie!
Pokłonił się i poszedł.
Mirek, postawszy chwilę, konia ścisnął i, jak stary mu radził, dalej jechał znaną drogą, wprost przed się.
Aż na myśl mu przyszło, iż gościniec wiódł koło zagrody, której już nie chciał oglądać, bo mu pustką swą dawne czasy wesołe przypomniała. Po co sobie serce psuć?
Wstrzymał konia i już w bok miał nawracać, gdy zdala posłyszał krzyk; gęślarz, którego pominął, kijem mu prosty szlak wskazywał.
Pojechał, niezwracając z niego.
Po drodze, kogo spotkał, każdy stawał i, pokłoniwszy się, dziwował: co tu kneź tak ubożuchno, sam jeden po gościńcu wędruje?
Minął tak stawisko i wąwóz; zagroda już była blizko. Koniowi zwolnił kroku, a ten poprychiwał i jakby żłób czuł, głowę podnosił i uszami strzygł i rżeć mu się chciało. — Wtem zza drzew, gdzie się spodziewał popielisko zobaczyć, ujrzał nowy dach, żółtemi jeszcze, nowemi dranicami pobity, i szopy pod słomą świeżą, jakby na zimę czapki wdziały. — Przetarł oczy! Zagroda stała nowa, do starej kubek w kubek podobna, a głosy z niej wychodziły, jakby znowu życia pełną była.
Z dymnika górą słupem dym się siny podnosił: nad dachem polatywały gruchające gołębie; do wrót szła powracająca z pola trzoda, stado owiec, kozy, około których wkoło psy naszczekiwały, a pastuszki z batów klaskały.
Zbliżył się do wrót, ciekaw: kto tu po Czerniaku panem śmiał być i zajmował ziemię, która do sieroty należała? W podwórku, u studni, śmiechy słychać było; właśnie dziewki po wodę przyszły, a parobcy w koryta ją nalewać mieli; o wiadra się sprzeczano i gżono.
Na przyźbie nikogo widać nie było.
Stał u wrót Mirek i myślał: jechać nie jechać, pytać nie pytać. — Tymczasem koń jakoś sam próg przestąpił i mimowoli znalazł się w podwórku u studni. Śmiechy zaraz umilkły.
W progu chaty pokazała się Rusa i klasnęła w ręce.
Mirek już zsiadał, bo koń do koryta głowę wyciągał.
— A ty, stara, co tu robisz? — zapytał.
— To co i wy, miły panie — odparła baba z uśmiechem — ot, przyszłam na nowosielinach o starych bylinach podumać.
— Któż tu panem teraz? — rzekł Mirek.
Baba usta ścięła.
— Ja to tam dobrze nie wiem — brząknęła — nowy jakiś człek!
— Jest on doma? — wołał, przystępując, gość.
— Musi być, albo rychło powróci — odparła Rusa — a tymczasem gościna jest, drzwi otworem, chleb na stole... Zajdźcie-no odpocząć, a może się go doczekamy!
Mirek, stojąc w progu, rozmyślał: jak tu do Ryżca jeździł, jak się lubili i jak z bólu z nim za barki się porwali, i ile razy widział Lublanę — i....
Stara, niemal gwałtem go pociągnąwszy, wprowadziła do środka.
— Ot, patrzajcie-no — mówiła — kto on jest, to jest, a czarodziej z niego, z tego nowego gospodarza! Jak to on prędko, gładko, chędogo, wszystko tu znowu na swojem miejscu postawił!
Mirek szedł i co krok stawał, dziwując się, bo mu się wydawało, jakby w starej chacie był. Spojrzał na ten kąt, w którym Lublana leżała umarła, a on ją w czoło całował — i żywą mu wstała! Weszli do wielkiej izbicy, z babą.
— Siadaj na ławie — odezwała się Rusa. — A co z waszym dworem kneziowskim się stało? Musiał się gdzieś obłąkać w lesie?
Uśmiechnął się Mirek.
— E! rzekł — dworu już żadnego u mnie niéma, kneziowstwa też; sam jestem jak palec, a jak sokoł wolny. Najechała mnie starszyzna, przymuszać chcąc, abym żonę brał.
Ja jeszcze za Lublaną wytęsknić się nie mogłem, innej brać nie chciałem: wolałem im czapkę rzucić pod nogi. Jadę sobie, wolny parobek, do mojej chaty!!
Coś jakby zaszeleściało w komorze: myszy czy koty?
Rusa milczała niedowierzająco.
— Oj! oj! nie jużeście wy kneziowstwo z dobrej woli porzucili jak podartą sukmanę? Nie może to chyba być?
— Tak ci jest, jak słonko na niebie — odparł Mirek. — Lżej mi teraz, gdym ten kamień z ramion zrzucił, bom ja sobie teraz pan, a nademną wczoraj tysiąc było panów, co kneziem zwali a niewolnikiem robili!
Mówił tak pół-tęskno, pół-wesoło, gdy, podniósłszy ku drzwiom oczy, bo tam mu coś zaszelpotało — krzyknął i wyciągnął ręce.
W progu stała — Lublana. Taką mu się teraz odrodziła, jaką ją widział, gdy wesołe pieśni nuciła, wodząc wszystkie dziewuchy za sobą.
Stała w bieli cała, w wianeczku z ruty zielonym, w pasie czerwonym, z bursztynami na piersi, z kolcami na szyi i ramionach, z białą chustą w ręce, trochę uśmiechnięta dumnie, trochę zza łez patrząc na niego. Stała, nie mówiła nie; srom jej było.
Przyskoczył Mirek do niej, za rękę chwytając.
— E! mojaż ty! moja! Teraz cię nie puszczę jakom żyw, choćby ginąć przyszło! Po woli po niewoli moją musisz być!
Lublana, nic niemówiąc, ręki mu niewyrywając dała się do ławy prowadzić, siadła na niej. On tuż.
— Co się z tobą działo, gołąbko ty moja! Jam za Lublaną całą ziemię strząsł; tyś mi znaku życia nie dała!
— Albo to dziewce przystało samej prosić się komu? — poczęła cicho, głosem, który rosnął powoli. Choćby kneziem był, choćby miłym był, on się pierwszy prosić musi.
Musiałam wprzódy dom mieć swój, dach i chleb — i doma, po obyczaju, czekać, aż miły przyjdzie po mnie.
Czekałabym była aż do starości, bom się odzywać nie mogła, ani nakazać od siebie.
Teraz, gdyś po mnie przyszedł, tom twoja.
Nie mam ani matki, ani ojca, którymbyśmy się pokłonili o błogosławieństwo: pokłońmy się starej, Rusej, która mi matką była, kiedym ja nikogo nie miała.
Wstali, za ręce się pobrawszy, z ławy, podeszli ku Rusej, która, zapłakawszy, coś mruczeć zaczęła nad nimi.
— I mnie to szczęście spotkało, żem ja cudzemu jak swemu dziecku błogosławiła! Niech mi się zda, że moje odżyło, co w ogniu z kolebką spłonęło.
Przez drzwi od sieni wszystka czeladź wyglądała, patrząc na to dziwo, jak młody sam przybył bez swatów, a zrękowiny się stały, nim jeść i pić przyniesiono.
Dziewuchy i parobcy zakrzątnęli się, jak należy, aby stół zastawić, nowego pana przyjmować; kneź nie kneź, on tu dziś królował. Rusa też poszła po komorach gospodarzyć, aby na niczem nie zbywało.
Mirek, o wszystkiem zapomniawszy, jak siadł przy Lublanie na ławie, a za rękę ją ujął, ręki już nie puszczał, oczu od niej nie odrywał.
Co sobie rozpowiadali, on i ona, siedząc tak do wieczora, oni jedni wiedzieli i ściany, co ich słuchały.
Już na ognisku nałożono łuczywa, gdy w podwórku zahuczało, zaszumiało, zatętniło.
Rusa biegła zobaczyć: co tam było, wicher czy ludzie?
A tu gromada konnych u wrót stała, pytając: czy zguby ich, knezia, gdzie nie widziano?
— A no! a no! — odezwała się Rusa od proga. Był ci tu rano, jechał mimo, poświstując, i puścił się przełajem w lasy. Gońcież go żywo! dopędzicie wedle kociego brodu, koło mrówczego uroczyska, na sokołem polu, gdzie srocza dolina!
Patrzali po sobie gońce, bo żaden nie znał miejsc takich w okolicy.
— Nie drwij z nas, stara wiedźmo — odezwał się głos, w którym Czaplę poznała — knezia naszego szukamy, pilno nam.
— A cóżeście go tam tak chuchali i miłowali — zapytała Rusa, — że od miłości waszej aż uciekać musiał?
Czy on wam dojadł, czy wy jemu?
— Ani my jemu, ani on nam — rzekł Czapla. Urok na niego baba rzuciła, co z nim w miejscu usiedzieć nie mógł, i nic mu w smak nie szło.
— Czemużeście baby nie wezwali, aby co jedna rzuciła, odczyniła druga? — śmiała się Rusa.
Czapla się na drwiącą zżymać począł.
— Mów-bo, stara — rozumnie — zakrzyczał. Nie pora w żarty grać, gdy starszyzna pana szuka.
— A no! a no! — zawołała stara — nie przelewki to, gdy z kadłuba głowa zleci, ale nie wiedzieć komu służyć: kadłubowi czy głowie?
— Rusa! — począł drugi — mówcie jak się należy: był on tu czy nie?
— Może był, może nie był — odezwała się Rusa — kneź ci tu jeden jest i kneźna, ale nie wasz, bo tamten baby nie miał.
Usłyszawszy to, Czapla do bramy się dobijać począł, a gdy mu ją otworzono, wjechali na podwórko.
Patrzą: w progu chaty stoi Mirek, Lublanę trzymając za rękę, w boki się wziął, a twarz mu się śmieje jako nigdy. Krzyknęli wszyscy:
— Pan nasz!
— Jako żywo! — odparł Mirek — brat wasz tylko, co na wesele prosi, bo mu i swatów i druhów brakło; toście w porę przybyli na wesele; kneziowską czapkę przybijcie do słupa, niech ją Leszek zdobywa: ja w chacie będę siedział i kłaniał się wam i jemu.




Ot, jak szczęśliwie wszystko się skończyło! Weselisko było szumne a ochocze i trwało tak długo aż w beczkach miodu stało i korowajów na stole. Żyli potem szczęśliwie, długo, prawnuków doczekali i srebrnego włosa; i prawili o nich ludzie, gdy pomarli, a baby u komina i po dziś dzień prawią.
Ja za niemi.

Listopad 1878 r. Drezno.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.