Lublana/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Powracając z tej wyprawy, Mirek i Czapla, po drodze rozpytywali u ludzi o Znoska i Lublanę. O starym nie wiedział nikt, a na wspomnienie dziewczyny, którą za upiora miano, ludzie milkli strwożeni.
Od czasu gdy wszedł do lepianki, guślarza stałego nikt już nie widział. Rusa, zaraz po kneziu wróciwszy szukać Lublany, śladu też jej nie znalazła. Na drodze spotkała jednego z tych, co na zgorzelisko patrzali.
— Gdzie stary? — spytała go.
— Jemu wiedzieć, nie nam — rzekł gęślarz. — Już tam jego noga nie postanie, gdzie go zbezczeszczono; nie wróci on, nie zobaczą go oczy nasze. Mało przed nim świata? albo on o drogę pyta?! Są tacy co go zawiodą; są co mu gościniec pokażą i łoże uścielą i strawy przyniosą. Hej! hej! — dodał, odchodząc — nie zobaczą go oczy nasze!
Rusa pobiegła do wąwozu.
Na progu lepianki tkwiący jeszcze nóż wyrwała i rzuciła precz; weszła do środka. Wszystko tu stało nieporuszone, garnki i bańki z ziołami, wianki na kołkach wiszące, skóry na posłaniu wyleżałem, barłóg czarnej kozy, która pana pilnowała, a na ścianie odzież stara i podarta.
Rusa odchyliła ją, szukając czegoś i odsłoniła jamę, która w głąb' góry prowadziła. Schyliwszy się, można nią było iść gdzieś daleko. Wykopana w twardej glinie, jak sklepienie zatoczona była u góry, a korzenie drzew rosnących nad nią, zwieszały się i czepiały po niej miejscami.
Zapaliwszy kawałek łuczywa, które znalazła w kącie, Rusa puściła się tą szyją, która spuszczała się naprzód na dół, potem podnosiła ku górze, a kończyła w dziupli dębu, przez który wyjść było można, o kilkoro staj od lepianki.
Na wilgotnej ziemi szukając śladów, znalazła wyciśniętą nogę Lublany i stopy starego Znoska. Wydobyli się więc ztąd i poszli, dokąd? — nie było już śladu.
Stara puściła się do swego dębu, myśląc, iż tam może uciekła się schronić Lublana. Przybyła zmęczona; szukała i czekała napróżno.
Nazajutrz, spodziewając się u zdroiska spotkać jaką starą wiedźmę, z tych, co na zgliszczu były, poszła ku niemu. Pod wieczór nadciągnęła Dobrycha. Zobaczywszy Rusę, ręce podniosła do góry.
— Ej! miła, Rusa moja, że tam ciebie nie było! — zawołała do niej.
— Gdzie?
— A na uczcie naszej, na tryźnie Czerniakowej, mówiła stara, której twarz się uśmiechała. — Żyłam ja, żyłam długo, przeżyłam ja wiele, szalałam ja młoda, szalałam i stara, a takiej uczty i wesela nie miałam w życiu i mieć już nie będę!
Stare lice śmiało się, gdy mówiła; język, puszczony młyńca, wstrzymać się nie mógł.
— Wołali nas na gody! i sprawili kneziowskie! hej! hej! Żyw niech będzie długo ten, co nam je wyprawił!
Popańsku my ucztowali; nie brakło nic; napiliśmy się jęku, najedli się męki, naradowali kaźni złego człowieka — aż dusza skakała!
Pląsali oni w płomieniach, a my wokoło; jak poszła pieśń pożarna, mogilna, zdawało się, że z nas dusze powynosi! Śpiewać przestawszy, popadaliśmy w lesie jak martwi, śmiejąc się przez sen i przez trzy dni niemogąc utamować śmiechu.
— A stary nasz, gdzie? — zapytała Rusa — jedno ciągle mając na myśli.
— Jego tam nie było — odparła Dobrycha — nie widział go nikt, choć czuli wszyscy. Słowo jego stało za żar, rozkaz jego za płomień: po co mu było samemu się wlec, kiedy sługi miał? Kneziowi nie siadać z czeladzią pospołu. On pan, a my jego sługi!
— A gdzież pan jest?
Dobrycha głową wykręcała dziwnie i usta krzywiła.
— Któż go wie? albo to on na jednej siada gałęzi i jedno gniazdo ma? — odezwała się. Ta to pan: kędy spojrzy, ziemia jego; co zamyśli, to się stanie!
Rusa przyznała się przed przyjaciółką, jak on Lublanę ocalił, opowiedziała jej, w jaki sposób się to stało, i że dla niepokoju o dziewczynę nie wie co począć z sobą.
— Kiedy ona takiego ojca a pana ma, co się jej stać może? — odparła Dobrycha. Śpij o nią spokojna.
Tak się baby rozeszły, choć Rusa nie mogła wyjść z trwogi o Lublanę.
Więcej jeszcze niż ona niepokoił się i niecierpliwił Mirek; wiedział, że już upiorem nie była, więc chciał ją mieć koniecznie. Wszyscy mu pomagać byli radzi; rozbiegli się gońce najsprawniejsi po okolicy, pytając od chaty do chaty, chodząc po zagrodach, łapiąc po drogach ludzi, badając gęślarzy i wróżbitów; a nikt nic im powiedzieć nie umiał o niej.
Czapla, zmęczony tem, bąkał, że istotnie upiorem być musiała i przepadła marnie.
Dni tak na zwiadach daremnych upłynęło niemało, jesień coraz więcej liści z drzew strząsała, Rusej, która się do dziewczyny przywiązała jak do własnego dziecka, nie w głowie były leki, ani zamawiania, zioła ni woda, tylko ona jedna.
Włóczyła się i ona po lasach, po osadach, nietykając drogi, zaglądając wszędzie, najwięcej tam, gdzie inni dostąpić nie mogli, ale i ona śladu nigdzie nie napytała.
Raz przypadła jej noc w chacie u Muchy. Dziewczyna wesoło przy kądzieli śpiewała. Zobaczywszy starą, zerwała się do niej, przyjmując serdecznie, na ławie sadowiąc, misy i chleb stawiając przed nią.
Pilno się jej było pochwalić, że była po zrękowinach.
— A wam-to co, moja Rusa — odezwała się siadając przy niej — i jeść coś po drodze nie macie ochoty i dobrego-ście mi słowa nie dali?
— Zkąd je wziąć? ja go sama dla siebie nie mam od czasu, jak mi przepadła Lublana — rzekła Rusa.
Mucha odwróciła głowę.
— Oj! ta Lublana! ta Lublana! zaczęła cicho — i ja jej byłam, gdyby siostrą, tak-em kochała. Jak ją okrzyczeli upiorem, płakałam po niej i oczy wypłakiwałam. Bo umrzeć, choćby z wianuszkiem, to nic, moja Rusa, ale upiorem wstać — gorzej śmierci. Jak się ona tu pod moje okno przybłąkała, serce do niej się rwało, a strach ciągnął za poły. A no, moja Rusa, gdyby ona tu była znowu, jabym pewno swatów nie miała, zrękowin nie doczekała. Czarownica była taka, że ją wszystkie chłopcy na zabój kochać musiały, na nas żadną nikt przy niej nie spojrzał.
— E! ty! — zawołała Rusa.
— Teraz niechaj już sobie powraca — rozśmiała się Mucha — mnie już obiecano Płowcowi, wesele zapasem!
I chwytając za ramiona Rusę, dodało dziewczę wesoło:
— Nie bójcie się! powróci ona, powróci!
— A wy to zkąd o tem wiecie? — westchnęła Rusa.
— Ja? nie wiem znikąd — prędko odpowiedziało dziewczę, kosę swą długą około palca okręcając — zkądbym wiedzieć miała? Ot sobie plotę!
Zarumieniła się mocno i spuściła oczy, jakby się przenikliwości baby obawiała.
— Mów-bo, kiedy co wiesz? — nalegała stara.
— Ja? nie wiem nic? nie wiem, na matunię się klnę, nie wiem kiedy wróci.
— A wiesz, że powróci? badała Rusa.
— Kto to wiedzieć może! Mnie tak ptacy śpiewali w lesie, ogień szeptał i, pryskając, wiatr wyszumiał nad głową, zaśmiała się Mucha. Czyż tobie starej mnie pytać?
U ciebie w palcu więcej niż u mnie w głowie.
— Za nią tęsknią wszyscy — ciągnęła powoli Rusa w ogień patrząc — ja nie mam nikogo — niedziw; a ten biedny kneź młody spokoju bez niej nie zazna. Ją koniecznie chce mieć, nie żadną inną, a Wojewodowie mu i knezie córki jak łątki swatali.
Albo ta, albo żadna!
Mucha zamilkła, udała nawet jakby do kądzieli siąść chciała.
— Ja tam nie wiem nic — odezwała się — a zda mi się, śni mi się, choćby ona gdzie była schowana, gdzieżby ona, ta dumna Lublana, bez domu, bez łomu, sierota, boso poszła prosić się kneziowi, aby ją sobie wziął? E! nie!
— Prosić-by się nie potrzebowała — odparła Rusa.
— To może chce, aby on ją według obyczaju prosił i swatał — dodała Mucha — może czeka na to, aby mieć swoją chatę!
Czy ja wiem!?
— A gdzież ją kneź znajdzie i tę chatę nową, gdy się kryje i tai?
— Co ja tam wiem? co ja wiem!! — śmiejąc się i poczynając prząść żwawo dokończyła Mucha, — mnie teraz jedno w głowie — zrękowiny, wesele i czerwona chusta, którą mi Płowiec podarował. A! chusta jakiej drugiej niéma na świecie! Chusta! (zerwała się dziewczyna), zobaczcie-no ją tylko, podziwcie się — i ludziom powiedźcie, niech zazdroszczą!
Wnet wybiegła do komory, wyniosła podarek, rozłożyła go na stole, narzuciła na ramiona, pokazała ją przy świetle, zawinęła starannie i o niczem już mówić nie mogła, tylko o tej chuście swojej.
Rusa siedziała długo, domyślając się, że dziewczyna wiedzieć coś mogła, zażywała ją z różnych stron, ale nie dobyła z niej nic oprócz pustego śmiechu.
Szła tedy tęskna dalej, choć trochę jej już na sercu lżej było, bo Mucha... może coś wiedziała o czem nie mówiła. Kto ją odgadnie?
Droga wiodła pod samo zgliszcze Ryżcowej zagrody. Zdala już posłyszała stara, jak tam jakieś siekiery około drzewa chodziły! Dziw!! Puk, puk, puk, puk! grało, niby do jakiejś pieśni przygrywka.
Spojrzała, podszedłszy: na popielisku nie było popiołów, dokoła tyny stały, a w środku, na podwórku, jacyś ludzie chatę kładli w zrąb, jacyś ludzie z lasu belki i krokwie zwozili! a była ich — chmara, wszyscy nieznajomi, starzy, chmurni, milczący.
Podeszła do jednego — patrzy: stary dziad z brodą siwą.
Zagadała doń: spojrzał oczyma zgasłemi, głową potrząsł i pojechał dalej. Myślała, że na niemowę trafiła. Nadciągnął drugi — zapytała go: komu to stawicie? — odwrócił się od niej.
Szła za nimi zwolna do samej zagrody, sparła się na płocie i patrzyła. Wszyscy robotnicy ludzie byli obcy, wszyscy siwi; ciupali żywo, nie patrząc na się, milczący.
Poznała w nich gęślarzy, których kędyś na zborzysku widziała.
— Hej! hej! ojcowie — poczęła wołać do nich zza płota, a wam co topory dało w ręce?
Toć nie wasze rzemiosło?
Nie spojrzeli nawet na nią i nie odpowiedzieli.
Ludzie byli nie do ciesielki, ręce miękkie nie do toporów, głowy nie do budowy, a szło im tak raźnie jakoś, jakby w życiu nic innego nie robili. Tyle tylko, że dumali i milczeli.
Stała Rusa, stała, napatrzeć się nie mogła, pod wieczór poczęli torby i gęśle z kąta brać, zakręcili się, w las zaszyli i znikli.
Stara została, położyła się u płota. Nazajutrz jak dzień zjawili się starzy znowu, ale inni i nieznani. Zdawali się ciągnąć z dalekich stron, torby i gęśle nieśli na plecach — pozrzucali je na kupę.
Stanęli do roboty ze śpiewem, na pytania żadne i ci odpowiadać nie chcieli, z sobą też nie prowadzili rozmowy.
Pieśń skończywszy, pospuszczali głowy, ciosali jak senni, jakby sami z drzewa byli.
Gdy na połudenek siedli, każdy sobie miejsce obrał osobne, chleb z torby dobył, zakąsił prędko, napił się wody, małoco spoczął — i znowu stanęli do roboty. Rąbali i ciosali, prawie niepatrząc, aż do późnego mroku; rozeszli się jak wczorajsi.
Trzeciego dnia o brzasku zjawili się inni jeszcze, których po pasach i odzieży poznać było można, że zdaleka przywędrowali.
Stara zachodziła ze wszech stron, aby z nich dostać języka: spoglądali na nią z ukosa, odwracali się szybko, robili swoje; do rozmowy ich nie mogła wciągnąć. Wszystkim im śpieszno było z robotą, śpieszniej jeszcze precz iść.
Myślała Rusa, że się tu może doczeka Znoska, pewna będąc, że on tu ich przysyłał, bo on jeden mógł mieć taką siłę, by głos jego z jednego końca ziemi do drugiego doszedł, a tysiąc rąk i serc poruszył: starego też nie widać było.
Zagroda, na wzór dawnej stawiana, w oczach rosła; dwór, szopy, stajnie — jak grzyby wychodziły z ziemi, a gdy po kilku dniach Rusa powróciła tu znowu, już i owieczki beczały i bydło stało w oborze. Parobków i dziewcząt było kilkoro.
Weszła więc Rusa przez nowe wrota, ciekawa: czy i gospodarza nie zobaczy. W izbicy były już ławy i stoły, chleb nawet leżał ręcznikiem okryty, wiadro i czerpak na swem miejscu stały u drzwi, a pana żadnego widać nie było.
Spytała Rusa dziewcząt: kto je tu sprowadził? — parobków: czyi oni byli? Ci, głowami pokręciwszy i popatrzywszy na siebie, odpowiedzieli jej, że jeszcze pana swojego nie widzieli i nic o nim nie wiedzą.
Kto ich przysłał? — nazwać nie umieli; jeden odpowiadał „stary“, drugi „młody“; plątali się i odchodzili, mrucząc. Zrozumieć ich było trudno.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.