Lisowczycy/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lisowczycy
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Temporis iniquitas atque invidia recessit, ut, quod in tempore mali fuit, nihil obsit, quod in causa boni fuit, prosit.[1]
Rozdział I.
KLEKOT ORLI.


W sierpniu r. 1611-go gwarno było na wszystkich placach i ulicach Wilna. Tłumy mieszczan i żydów wyległy z domów, porzuciwszy swoje kamienice, warsztaty, kramiki i barłogi. Ludzie rozprawiali wzburzonemi głosami, wymachiwali rękami, mówiąc jednocześnie i nikogo zosobna nie słuchając.
Niewiasty i dzieci wytykały głowy z okien i patrzyły z ciekawością. Na bocznych, biegnących ku katedrze ulicach ciągnęły się długie rzędy karoc pańskich, wózków, karabonów, koni osiodłanych. Tutaj z takim samym zapałem szedł rozhowor pomiędzy hajdukami i pachołkami, noszącymi barwy swoich panów.
Przed katedrą zgromadziła się niemal cała szlachta litewska, — dumna, milcząca i bitna. Nikogo, zdawało się, nie zbrakło tu: Radziwiłłowie różnych gniazd, Tyszkiewiczowie, Pacowie możni, zazdrośni o wpływy na sejmie Wańkowiczowie, kniaziowie Giedroyciowie i Gedyminowie, od wielkich władców litewskich ród swój prowadzący, a za nimi — pomniejsi, acz w dziejach Litwy i Korony znamienici, stali w oczekiwaniu spokojnem.
Tuż obok stłoczyła się szlachta białoruska i inflancka, która do Wilna umyślnie zjechała. Panowie z pod Witebska i Dynaburga wieńcem otoczyli wielkiego kanclerza litewskiego, pana Lwa Sapiehę.
Troska i niepewność zamroczyła oblicza rycerzy, chociaż każden z nich w różnych, ciężkich potrzebach bywał, bo na nich, jak na twardej osełce nie ostrzyli, ino tępili i łamali miecze Turcy, Tatarzy, Wołosi, Kozacy i Szwedzi.
Ten i ów z rycerzy coraz to głowę zadzierał, patrząc ponad tłumy szlachty, i wyglądał kogoś niecierpliwym, zatrwożonym wzrokiem. Wszystkie oczy skierowane były w stronę Ostrej Bramy. Dolatywało stamtąd wycie ciżby ludzkiej, przeszywane niby świszczącym ciosem szabli zgrzytliwem graniem piszczałek.
W pobliżu głównych podwoi katedry, tuż przy Sapiehach stanęło nieliczne grono panów, snać, dopiero zdaleka przybyłych, bo zakurzonych i zdradzających ślady nieprzespanej nocy i trudów podróży.
Najstarszy — siwy, lecz krzepki szlachcic, w czerwony kontusz przyodziany, co chwila podnosił na sąsiada oczy, czekając, że ten coś do niego przemówi.
Sąsiad zaś — chudy, straszliwie wybujały mąż o wąskiej i ostrej, jak klinga miecza, zawadjackiej twarzy, milczał, pociągając co chwila wąsiska nadół i owijając niemi srebrne guzy szarej samodziałowej kapoty.
Nareszcie starzec nie wytrzymał. Trącił sąsiada łokciem w bok i mruknął z docinkiem:
— Panie Jur! Jesteś, coprawda, nie najwyższym z cnego rodu Haraburdów inflanckich, lecz eodem tempore[2] za wysoki na to, abym mógł dojrzeć na twem obliczu, co zasię myślisz o tej imprezie całej Panie Haraburdo, sąsiedzie miły, kiedyż, kiedyż?!
— Rychło patrzeć, mośdzieju, jak nadążą. Bo widzicie, mośdzieju, przez ciżbę niełacno im się przepchać. Non licet[3] szabli w robotę puszczać w onej chwili...
Posłyszał tę odpowiedź mocno pokraśniały pan Lew Sapieha. Krótkiego wąsa dotknął, okiem błysnął i zapytał siwego szlachcica:
— Spieszno waćpanu, mości Ksawery, onego sławnego straceńca obaczyć? Burzy się, widzę, w starem ciele krew Lisów znamienita? Lubicie o niej po dworach swoich rozprawiać, wiem o tem...
— Krew, zaprawdę, jak miód stuletni, wasza dostojność, co od innych snadniej Sapiehowie wyrozumieć mogą, bo nasz znak herbowy noszą — odparł śmiele siwy pan Ksawery. — Quod attinet[4] owego straceńca, a no przecież, że śpieszno! Z naszych to stron ów przesławny junak pochodzi!
Starzec aż się zaperzył, pokraśniał, jak rak, i po połach żupana rękami się uderzył z wielkiej ochoty i niecierpliwości.
Pan Sapieha chciał coś rzec i już usta otworzył, lecz nie miał na to czasu.
Tysiące głów poruszyło się nagle i z każdych ust wyrwał się okrzyk grzmiący:
— Vivat Jarosz Kleczkowski! Gloria sławnemu pułkownikowi! Kleczkowski! Kleczkowski jedzie!
Roztrącając tłum piersią bułanego bachmata, do krużganka katedry zbliżał się mąż wielce postawny, acz młody jeszcze.
Wysoki, barczysty nadmiernie, o piersi wypukłej, niby kopuła, o szerokiej, bliznami pociętej twarzy, na której pięknie się rysował nos orli i jarzyły się fantazją i wesołością niebieskie, zlekka zmrużone, krotochwilne oczy. Tak wyglądał ów jeździec.
Siedział na siodle niedbale, lecz każdy rozumiał, że — mocno i wygodnie. Ręką poprawiał zwisającą nabok szeroką czapę — ableuchę, lub dotykał płowego wąsa. Krzywa szabla i krótka rusznica za plecami stanowiły całe uzbrojenie jeźdźca. Za nim, niczem nie różniąc się przyodziewkiem i postawą, jechało dwu innych, przeraźliwie grających na piszczałkach i potrząsających spisami.
Barczysty rycerz dotarł nareszcie do stopni krużganka, przerzucił prawą nogę przez łęk siodła i lekko zeskoczył z konia. Przyjrzał się zebranym panom, temu i owemu z nich z uśmiechem ręką skinął i wszedł na najwyższy stopień. Urwały swój jazgot piszczałki. Przybyły rycerz rękę wzniósł nad głową, żądając ciszy.
Wkrótce wszystkie głosy umilkły. Ludzie, podnosząc się na palcach i zadzierając głowy, czekali.
Rycerz zdjął czapę i odgarnął z czoła dawno niegoloną, płową czuprynę.
— Jestem Jarosz-Hieronim Kleczkowski, pułkownik czarnej chorągwi naszego hetmana, pana Aleksandra-Józefa Lisowskiego. Przybywam do grodu waszego z orędziem jego, danem in fundamento[5] listu przypowiedniego Jego Królewskiej Mości, miłościwie nam panującego Króla Zygmunta III oraz rozkazu wielkiego hetmana litewskiego, Jana Karola Chodkiewicza!
To mówiąc, pan Kleczkowski czapę zpowrotem na mocną, okrągłą głowę wcisnął i, wyjąwszy z zanadrza pismo, głosem tubalnym, który aż hen! ponad stolicę litewską popłynął, jął czytać:
— „Na twarde i niebezpieczne posługi woła nas Król i Ojczyzna, ale też dozwoliły zakazanych innym pułkom wolności i zysków. W orężu i odwadze cały nasz żołd, cała nagroda. Pewniejsze one będą niż zawodne z publicznego skarbu zapłaty. Niepospolitej ja od was żądam odwagi! Jeżeli jeden wśród was jest, któryby na wymierzone przed sobą działo nie rzucił się, jeden nie uderzył na pięciu, gdy ja rozkażę, nie wskoczył pierwszy na mury, lub w bystre i głębokie nurty, niech do szeregów moich nie dąży! Orężem waszym będą szabla i rusznica, łuk z sajdakiem, rohatyna, koń lekki i wytrwały; ani wozów, ni taborów, ani ciurów nie ścierpię! Wszystko nosić będziecie ze sobą. Nie wymagam ja po was gładkich w szyku obrotów, ino natrzeć zuchwale, kiedy potrzeba rozsypać się, zmylić ucieczkę, znów się odwrócić i nieprzyjaciela obskoczyć, to — dzieło nasze! Dam odpoczynek, gdy czas po temu, lecz w potrzebie, w pracach waszych znać nie będziecie ni dnia, ni nocy. Przebiegać najodleglejsze szlaki nieprzyjacielskie, krainy palić, wsie burzyć i miasta, pędzić przed sobą trzody bydła i jeńców tysiące, nie przepuszczać nikomu — to odtąd stać się ma jedynem zatrudnieniem waszem!“[6]
Tłum milczał, ważąc w myślach słowa orędzia.
Pan Kleczkowski uśmiechnął się pod wąsem i dorzucił jeszcze głośnej, chociaż w słowach jego zabrzmiały już gniew i drwiny:
— A pomnijcie k‘temu, że wprawdzie na zbrojnego nieprzyjaciela nie dość jesteśmy opatrzeni, zwłaszcza w żelazo, którego na wojnie, w największym niepokoju, dla ustawicznego używania nie mamy, tylko u koni pod kopytami, u siebie zaś przy boku, a częściej w garści!
Znowu milczał tysięczny tłum.
— Ho! Ho! — zagrzmiał pan Jarosz i śmiał się długo i urągliwie. — Ho! Ho! A to ci Litwa odważna?! Czy nie macie tu kogo z Białej Rusi, z Inflant? Może, tam są junacy, a nie tchórze, mieszczuchy-pasibrzuchy na wiedźmę dziobatą! Pfy! Pfy! Panowie szlachta.!
Splunął pułkownik i ku bachmatowi oczy swe obrócił, jakgdyby odjechać zamierzał.
— My z Inflant jesteśmy i z Białej Rusi — padły jednocześnie dwa głosy. — Ksawery Lis z Rzeżycy i Jan Haraburda z Lucyna!
— No, i cóż gadać będziecie? — rzucił pytanie pan Kleczkowski.
— My do wojenki od dziadów-pradziadów ochotni jesteśmy, ino... — mruknął sędziwy pan Ksawery.
— Ino co? Wszystko jasne jak słońce! — krzyknął pułkownik.
— Dziury w głowie nam wygadałeś, mości pułkowniku, — odpowiedział starzec, — a rationes zaciągu nie wyłuszczyłeś...
Pan Kleczkowski aż usta otworzył zdumiony.
Siwy pan Lis, nie patrząc na niego, prawił, już do tłumu się zwracając:
— My tam i na wojnę pójdziem i z pięćset koni i pachołów zbrojnych wystawim, jak to Lisy zwyczajnie. Wojowali oni za Henryka Pobożnego, Czechów, Franków, Węgrów do swoich rot wciągając, bo wiedzieli, co czynić mają, kogo i zaco prać. Wojowali przy Królu Jagielle pod Grunwaldem, bo rozumieli, że Krzyżak — luty wróg! Ino teraz trzymamy gębę, jak zaszytą, bo nic nie wiemy, a, waszmości słów słuchając, mruczymy do siebie: Lelum polelum, świstum poświstum... Ot co!
— Jakbyś, sąsiedzie miły, mośdzieju, z gęby mi owe słowa wyłuskał! — zawołał chudy pan Jan Haraburda i, patrząc na pułkownika, dorzucił:
— Ot, co!
— Ot co! Ot co! — przedrzeźniał ich pan Kleczkowski. — Czegóż chcecie, do djabła rogatego!? Dziwicie się, jakby sto wsi wypalił! Czyż nic nie pojęliście?
— Pojęliśmy, coś odczytywał, mości pułkowniku, ino istotne rationes causae[7] nie wyłuszczyłeś — odezwał się z powagą pan Lew Sapieha i oczy chytrze zmrużył.
— W sam raz tak! — zgodził się sędziwy Lis, a pan Haraburda długiemi wąsikami potrząsnął i dorzucił:
— Ot co!
— Kiedy tak, to — tak! — zawołał pułkownik. — Widzę, że igłą wam w głowie de publicis[8] układano, ja wam łopatą włożę!
— Dziękujemy waszmości, panie Kleczkowski! — odpowiedział za wszystkich pan Sapieha mocno drwiącym głosem. — A i mnie, wielkiemu kanclerzowi, acz jako privata persona obecny tu jestem, nauczyć się od ciebie przydarzyć może.
Pan Kleczkowski łysknął ku możnemu panu okiem, rzekłbyś wilk na zuchwałe jagnię, lecz pohamował się i zaczął mówić:
— Za cara Dymitra panowania chciał miłościwy król nasz do wieczystej zgody z Rusią dojść, wiarę katolicką szerzyć i utwierdzać na stronie moskiewskiej, a na Szwedów zastępy Dymitrowe pchnąć...
— Gadają ludziska i to i owo w tej materji — wtrącił wielki kanclerz litewski, — a przecież pamiętać musimy, że amicus Plato, sed magis amica — veritas.[9] Podobno dwóch było Dymitrów carów, a każdy zosobna szalbierz był i oszust? Najgorszy zaś był ów drugi, którego do zuchwałych poczynań niecny Miechowiecki w Starodubie namówił i popchnął. Ponoć żadna to latorośl groźnego cara Iwana, jeno Hawryło Wierowkin, syn bojarzynka lichego, abo zgoła żyd?
Pan Jarosz Kleczkowski podniósł hardą głowę i krzyknął:
— Łeż to jest, od wrogów zadana! Sam Ojciec Święty „kochanym synem i szlachetnym panem“ go nazwał! Dymitr na Kremlu uszedł śmierci. Gdy się objawił znowu, przyznała go caryca Maryna, córka wojewody sandomierskiego, jaśnie oświeconego pana Jerzego Mniszcha. Miał ów odnaleziony carewicz, jak Dymitr Iwanowicz, jedno ramię wyższe, brodawkę na policzku, tenże wiek, wzrost, oblicze, postawę, włos... Do stu kulawych czartów! Gdyby zaś nie był prawym Dymitrem, to ja waszmościom powiem: lepiej dziś jajko niż jutro kokosz!
— O jakimże to kokoszu mówisz, panie pułkowniku? Proszę? Proszę! — ze śmiechem zapytał młody Dominik Radziwiłł i dodał: — O, Christ!
— Jajko — to był Dymitr, za którym ostatnio lud moskiewski powstał, co było na nasz młyn woda! — odparł pan Kleczkowski. — Za Dymitrem do serca Rusi dotarliśmy i w Kremlu osiedliśmy, gdzie teraz pan Aleksander Gąsiewski bojarom — zmiennikom opędza się krwawo! Teraz, gdy tatarski chanek, Pietka Urazow, gardziel carowi handżarem podciął, insze wypływają, mości panowie, sprawy, do których plurimum tribuere[10] musimy! Oto, bowiem na tron moskiewski wprowadzić zamierzamy królewicza Władysława, zaś władzę Ojca Świętego i naszą świętą wiarę katolicką na niezmierzonych stepach Rusi utwierdzi na wieczyste czasy!
— A może gra owa o Szwedów się ociera, aby znów po koronę Wazów sięgnąć, moskiewskie krocie mając do posługi wojennej? — zapytał pan Stanisław Wańkowicz.
— Niechby i tak było, aby to na zdrowie Ojczyźnie wypadło! — zakrzyknął pan Kleczkowski. — Nasza rzecz żołnierska — słuchać, nie rozmyślać, bośmy nie kauzyperdy, ino rycerze! Takie to są nasze rationes causae! No! cóż powiecie, waszmościowie?
— Jeśli takie, to Lisowie z Inflant ruszą, a z nimi Ossendowscy, Lisem się pieczętujący, a siedzący w Homelmujżach, Pokuninie, Mzurach i Lisowie, razem będzie pięćset koni! — zawołał siwy pan Ksawery a tak zwyczajnie, jak gdyby komuś korzec żyta odmierzył.
— To i Haraburdowie z wami w sto koni wyjdą, ot co! — dorzucił pan Jur i wąsy nadół podciągnął z całej siły.
Młodzież, stojąca dokoła nich, szablami błysnęła i krzyknęła:
— Idziemy do Lisowskiego, idziemy, jak jeden mąż!
— Ho! ho! — huczał pan Jarosz, mocno uradowany.
— Idziemy! Idziemy! — rozlegały się z tłumu coraz nowe i liczniejsze głosy.
— Ho! ho! — już ryczał pułkownik, aż w uszach dudniło, niby od wielkiego dzwonu farnego.
— Ależ ma owy kawaler paszczękę, że jej sto psów nie przeszczeka! — mruknął do Tyszkiewicza wielki kanclerz litewski.
Pan Kleczkowski tymczasem uciszył tłum i krzyknął:
— Nie masz u nas w wojsku ani bene nati,[11] ani ludzi stanu podłego. Jeśli odwagę nosi w sercu i dla śmierci pogardę — to brat nam i towarzysz! Pomnijcie o tem!
Wtedy zerwała się, rozpętała istna burza. Setki, tysiące gardzieli krzyczało, ryczało:
— Idę ja też z wami! Do Lisowskiego znaku wstępuję! Pod chorągwie Lisowskiego! Chcę być straceńcem! Raz kozie śmierć, ale zato pohulam! Prowadź! Prowadź! Vivat Lisowski! Vivat pułkownik Kleczkowski! Aha! Posmutniały pany, nie w smak królewiętom, że każdy, kto śmiały, panom równy, a, może, lepszy! Vivat Lisowski, rycerz i wódz przesławny! Idziemy! Idziemy!
Dwa tysiące szabel uprowadził tegoż wieczora pułkownik Jarosz Kleczkowski z Wilna, do którego zjechali się panowie z Litwy, Białej Rusi, Inflant i ściągnęło, zbiegło się zewsząd pospólstwo mieszczańskie i wiejskie oraz zawalidrogi, infamisy, wichrzyciele, podżegacze, łotrzykowie, ścigani przez sądy, i gorące głowy, ogarnięte płomieniem walecznego serca, żądnego uciech bojowych i sławy.
Prowadził tę hałastrę niesforną bez taborów, spiży i obroków wprost na Smoleńsk, pędząc, jak szalony. Zdawało się, że kuligiem jadą, lub na gody weselne. Szli tymczasem na wiekopomne dzieło, sławne nie dla Ojczyzny, lecz dla męstwa Polaków, bo imię polskie, chorągwie i blask swego oręża w nieznane dotąd mieli zanieść krainy, wszystkie ludy odwagą i porywem w podziw i zachwyt wprowadzić.
Śpieszył się buńczuczny pułkownik Jarosz Kleczkowski bardzo. Od swego wodza i przyjaciela, pana Aleksandra Lisowskiego, wiedział, że król po zdobyciu Smoleńska miał na Moskwę pociągnąć, aby dwa potężne trony mocno i wieczyście połączyć.
To też, aczkolwiek znaczne prowadził zastępy ludzi zbrojnych i to takich, którzy w nieszczęśliwym rokoszu Zebrzydowskiego i w krwawej wojnie inflanckiej czynny brali udział, a nie na jednym z nich i kondemnata lub infamja zaciężyła, — słuchy o tak licznym komuniku zaginęły odrazu. Zdawać się mogło, że to pojedyńczy jeździec w morzu ludzkiem Rzeczypospolitej wzburzonej bez śladu utonął.
Działo się to jednak inaczej.
Zaraz za Wilnem do oddziału, prowadzonego przez pana Kleczkowskiego, przyłączył się inny, całkiem mały, bo zaledwie trzydziestu ludzi liczący. Byli to starzy, oddani Lisowskiemu, wierni rębajły, którzy wraz z nim, po ucieczce księcia Janusza Radziwiłła w dniu klęski pod Guzowem, do samozwańca Dymitra zbiegli.
Pan Jarosz szybko podzielił nowozaciężnych na dziesięć pomniejszych oddziałów, „setniami“ zwanych, i oddał je pod komendę swoich lisowczyków.
Rozsypały się wnet małe oddziałki po głównych i po ubocznych szlakach, do Smoleńska bieżących. Prowadzili przyszłych „straceńców” rotmistrzowie Nekodym Jakuszewski, Wojciech Sulmirski, porucznik Konstanty Zawisza i towarzysze Ryliński, Pywcewicz, Piotr Mużyło-Buczacki, Sebastjan Stempczyński, Hieronim Swarzewski, Jur Gackowski i Jacek Dydyński. Każdy miał przy sobie dwóch dziesiętników, chłopów srogich, karnych i milczących, a najsroższym był Jan Starościak, Mazur szczery.
Rozproszył się tedy oddział pana Jarosza po szerokim pasie pomiędzy Wilnem a Smoleńskiem i parł naprzód bez noclegów, po stacjach zatrzymując się tylko tyle, ile wypadało, aby garść prosa do sagana wrzucić lub kawał wędzonki ugotować.
Dopiero koło Mohilewa na Dnieprze posłyszano o lisowczykach. Niejaki pan Twarowski z Twarowa nie chciał wpuścić do dworu na nocleg setni Jacka Dydyńskiego i koniom obroku wydać, powołując się na „summus ius“,[12] na co rudy, jak płonący snop słomy rżanej, pan Jacek odrzekł rezolutnie:
Summus ius — summa iniuria.[13]
To wyrzekłszy, kazał wachmistrzom panka na kobiercu rozłożyć i batogów trzydzieści pięć wsypać sumiennie.
Pod Orszą znowu nie chciał przed rotmistrzem Nikodymem Jakuszewskim z drogi zboczyć pan Remigjan Brochocki, na co bitny lisowczyk kazał wywlec szlachcica z kolasy i młotkiem, wiszącym przy łęku siodła, w hardą głowę gruchnął.
Zresztą nic innego się nie przydarzyło i wkrótce oddział dał nura za rubieżę Rzeczypospolitej.
Nikt nie wiedział jednak, dlaczego tak spokojnie odbył się pochód Kleczkowskiego przez Litwę. Pan Jarosz znał ludzi, którzy orędziu Lisowskiego posłuch dawali, i umiał sobie radzić z nimi. Gdy pewien szlachetka zaciężny wdarł się przemocą do dworu, stojącego przy szlaku, a innych pięciu poszło za nim na rabunek, pułkownik schwytać ich kazał i tuż na bramie dla przykładu i postrachu obwiesił.
Patrząc na wisielców, rzekł do swej hałastry głosem tubalnym, a wesołym zarazem:
— W prawie jako byk stoi: Fur, latro, incendiarius, viarum depopulator et praedo ubique capiatur et deteneatur![14] Nie chcę więc, braciszkowie, aby wam kat w oczy świecił, wolę uczynić to sam, gdyż rękę mam lżejszą! Gwałty czynić będziecie, gdy wódz wam rozkaże, inaczej — wara, tacy synowie, oczajdusze, sobacze kichy!
W głosie pułkownika nagle drgać zaczęły nuty gniewu, które rychło we wściekłość przechodziły, a wtedy straszny był i groźny.
Umilkło więc niesforne bractwo i, spoglądając na powieszonych, głowili się nad tem, jakby to snadniej i prędzej w karby się ująć i pojąć do sedna, co wolno, a czego nie lza...
Dziesiętnicy, widząc to, mruczeli pocichu:
— Czuj duch, sobacze gnaty!...
Niejeden to wtedy obejrzał się poza siebie, lecz odwrotu już nie było, chyba na tę samą bramę, na stryk konopny.
A tymczasem pan Jarosz udobruchał się, o gniewie zapomniał i pięknie zaśpiewał:
Jedziesz ty, jadę ja,
Jedziemy oba;
Ja po własnej doli
Ty we łzach, powoli.
Hu-ha-a-a!
Tubalnym głosem wyrzucił pan Jarosz owe „Hu-ha“ tak potężnie, że nad ogniskiem pląsający płomień chybotać i miotać się zaczął, niby wicher skrzydłami wionął na niego.





  1. Ustąpiły niedogodności i nienawiści, budzone przez czas, tak, że co w czasie było złego, nie szkodzi, a co było dobrego w sprawie, pomaga.
  2. Tegoż czasu.
  3. Nie przystoi.
  4. Co się tyczy.
  5. Na podstawie.
  6. Tekst oryginalny.
  7. Przyczyny sprawy.
  8. O sprawach publicznych.
  9. Platon jest przyjacielem, lecz większą przyjaciółką jest prawda.
  10. Wielką wartość przywiązywać.
  11. Dobrze urodzeni, szlachta.
  12. Najwyższe prawo.
  13. Najwyższe prawo — najwyższa krzywda.
  14. Złodziej, rozbójnik, podpalacz, łupieżca, grasujący po drogach i gwałciciel ma być wszędzie schwytany i zatrzymany. (Formuła prawa, któremu podlegało wojsko swawolne).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.