Lisowczycy/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lisowczycy
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
NARADY SZLACHTY LITEWSKO-BIAŁO-RUSKIEJ.

W pałacu Wańkowiczów po odjeździe pułkownika Jarosza-Hieronima Kleczkowskiego zebrało się rycerstwo litewskie i to, co z Białej Rusi przybyło umyślnie, aby ujrzeć i usłyszeć przesławnego zagończyka.
Pamiętała bowiem, lubująca się w ludziach wojennych szlachta, czyny pana pułkownika.
— On to — opowiadano sobie — służąc pod komendą znakomitego i umiłowanego na kresach wodza, hetmana koronnego Stanisława Żółkiewskiego, pod Kłuszynem w czerwcu ubiegłego roku sławą nieśmiertelną się okrył.
O tej to ciężkiej potrzebie opowiadał pan Lew Sapieha zgromadzonym, łapczywie uchem każde słowo jego chwytającym rycerzom.
Coraz bardziej kraśniejący i prychający od ogarniającego go wzruszenia wielki kanclerz litewski mówił:
— Wiem o tem od moich krewniaków — Stanisława Koniecpolskiego, Macieja Lubomirskiego, i Jana Herburta, którzy w bitwie kłuszyńskiej z Moskalami Szujskiego i rajtarami Jakuba de la Gardie potykali się, na życie swoje niepomni. Bo też, mościwi panowie, nasz hetman w trzy tysiące szabel na trzydziestotysięczne wojsko nieprzyjacielskie spadł, jak orzeł na stado pardw lub trznadli. Ćma niezliczona wrogów tam parła, aże strach było spojrzeć na nich, względem liczby małej wojska naszego. Tam zacnie stawał pan Jarosz Kleczkowski! Dopada on z małym oddziałem straceńców lewego skrzydła, gdzie dowodził kniaź Iwan Boratyński, popłoch szerzy i zamieszanie, aż przebija się cudem niepojętym do moskiewskiego wodza i głowę mu z karku znosi... Pobiegli Moskale, wołając: „Spas, Przeczysta Maci, ratuj nas!“ A Kleczkowskiego ludzie szach-mach! sieką, tną i obalają; za nimi wpada w ukrop Mikołaj Struś, za tym — Firlej, książę Porycki i inni. Stąd wyszło zwycięstwo, po którem na polu pozostało 15 000 Moskali i tysiąc szwedzkich drabantów, mościwi panowie! Po tej bitwie sławnej poddał Wałujew hetmanowi Żółkiewskiemu Możajsk, Osipow, Rzow i Carowo, bojarzy, przeciwni Szujskim, powstają, Szwedzi zaczynają praecipitem fugae se mandare,[1] Moskwicini tedy, uważajcie, mościwi panowie, krzyż całowali na wierność nowemu carowi Władysławowi Zygmuntowiczowi, naszemu królewiczowi.
— Dziwi mnie ino, dlaczego Lisowski na Białej-Rusi zaciągów nie robi? — spytał sędziwy Tyszkiewicz, patrząc bystro na kanclerza.
— Dziwowałem się i ja, — odrzekł pan Sapieha, — aż, widzi mi się, w myśli hetmana Chodkiewicza przeniknąłem. Zważcie to waszmościowie, iże sprawy Rzeczypospolitej wikłają się, jako owa kądziel w ręku dziewki ospałej a durnej. Hetman Żółkiewski od multańskiej strony i Zaporoża musi baczne mieć oko na Gabrjela Batorego, kniazia Siedmiogrodzkiego i na Kozaków, których podjudzają ludzie Prokopa Lapunowa i sam hetman kozacki — Zarucki. Panu Aleksandrowi Gąsiewskiemu gorąco w kremlińskich teremach, a pan Jan Karol Chodkiewicz sprawy moskiewskie, mocno popsute, naprawiać musi, no, i na Inflanty zerkać, aby tam Szwed nowej pożogi wojennej nie rzucił. Stąd to, aby wilka z lasu tymczasem nie wywołać, pan Chodkiewicz na Białej Rusi i Inflantach zaciągów zakazał ut mihi quidem videtur.[2] Miarkujecie waszmościowie?
— Być może, że w sedno utrafiliście, wasza dostojność! — rzekł pan Wańkowicz, — bo to już słuchy chodzą, że pan Chodkiewicz indutias fecit[3] ze Szwedami, aby ręce mieć wolne na Rusi.
— Wiem i hoc caertum est,[4] że zawieszenie broni już zostało podpisane. Teraz wszystko od Króla Jegomości zależyć ma — odezwał się książę Janusz Radziwiłł.
— Jak to rozumiecie, mości książę? — zapytał pan Lew Sapieha i po swojemu chytrze oczy przymknął.
— Christ! — mruknął książę. — Stronnicy nasi — kneź Fedor Mścisławskij, Chworostynin i bojar Sołtyków mają uwięzić Wasyla Szujskiego z braćmi i powołać królewicza Władysława na tron kremliński, gdzie już podobno, biją złote i srebrne pieniądze z imieniem „cara Władysława”. Pozostaje jeno Lapunow, który chce Ruś całą podnieść, najeźdźców wyżenąć i na carstwo obrać swego z krwi i wiary... Szwedzi żądają, aby Moskwa uznała swym carem Gustawa-Adolfa lub Karola-Filipa. Pan Gąsiewski, pan starosta uświacki Jan-Piotr Sapieha, pan Lisowski i nareszcie wielkiego rozumu i męstwa pan hetman litewski z Prokopem Lapunowym radę sobie dadzą, ino król, król powinien do Moskwy pośpieszyć!...
— A król tymczasem dwadzieścia miesięcy za bary się wodził z Szeinem pod Smoleńskiem. „Kurnikiem” ten gród nazywając, zdobył go dopiero przed trzema niedzielami, siedzi tam teraz, zwleka i wszystkich zwodzi — wybuchnął pan Józef Niezabitowski.
— Ta-a-ak! — przeciągnął książę Radziwiłł. — Możemy przespać sprawę moskiewską takowem kunktatorstwem! Czyżby sprawdzić się miały pogardy pełne słowa Jana III Wazy, rodzica króla naszego?
Książę umilknął, rad, że Sapieże, który, wbrew woli hetmana Żółkiewskiego, oblężenie Smoleńska królowi doradzał, rogów przytarł.
Słuchająca szlachta wołać zaczęła:
— Co powiedział o nas stary Waza?
— Powiedział, że „moc Polaków niedługa”... — mruknął Radziwiłł.
Zapadło milczenie. Przerwał je spokojnym głosem sędziwy pan Ksawery Lis:
— Nic to! Niedługa, ale mocna! Innym jej na sto lat starczyłoby, nam — na dzień zaledwie. Nic to! I w jeden dzień odrobić siła można, waszmościowie!
Pan Jur Haraburda wąsiskami potrząsał i dorzucił:
— Ot co!
— Czy nie macie, panie Lwie, jakich słuchów wiernych, co król zamyśla? — spytał szeptem książę Radziwiłł, pochylając się ku kanclerzowi.
Pan Sapieha zerknął w jego stronę i oko zmrużył.
— Nie! — odparł krótko.
— Tu i owdzie przebąkują, że król chce sam na stolcu Moskiewskim zasiąść, że nie ufa królewiczowi, który wiary katolickiej bronić cum fervore[5] nie potrafi ad majorem gloriam[6] ojców jezuitów.
— Nic nie wiem! — odciął kanclerz.
— Dziwne to! — ciągnął książę, niby nie czując oziębłych odpowiedzi pana Sapiehy. — Dziwne zaiste! Czyżby król Zygmunt nie rozumiał, że car moskiewski winien wiarę przyjąć grecką, bo inaczej nic z tego? Tam ta wiara w sercu siedzi, nie w głowie, jak rzymski katechizm u ojców jezuitów!
— Heretyk! — pomyślał kanclerz, lecz słowa tego nie wyrzekł. Sapnął tylko i powtórzył:
— Nic nie wiem! Ja na przeszpiegi do obozu smoleńskiego nie jeżdżę.
— Ja też nie! — zaśmiał się Radziwiłł. — Nie rad mi byłby król jegomość i ksiądz Piotr Skarga, który pono dwór opuszcza na zawsze. Cha-cha! Miarkuję tylko z tego, co słyszę.
— Moja rzecz, mości książę, nie miarkować za króla, ino kanclerzyć na Litwie! — wybuchnął pan Sapieha.
— Ba! ba! Pięknieżeś się wyraził, wasza dostojność — odparł książę Janusz i, skinąwszy na przechodzącego dworzanina, pod pozorem wydania rozkazów, oddalił się.
— Heretyk! — znowu pomyślał pan Lew. — Po uszy będzie siedział w piekle i skwierczał na ogniu jak półgęsek na patelni. Cielęcium ciapcium! Do stu piorunów gwałtownych!
Tymczasem szlachta obstąpiła pana Ksawerego Lisa.
— Ależ waćpan sypnął temi pięciustami koni! — wołano.
— Ha! — odparł starzec. — Szczerość przemawiała ustami rycerza. Zrozumiałem, że trza dać ludzi, to i dałem! Też, skoro do tej sprawy ręce przykładają Żółkiewski i Chodkiewicz, tedy, mości panowie, sprawa owa musi być czysta i na zdrowie Ojczyzny. No, to i dałem Lisów i Ossendowskich i pan Jur Haraburda dał.
Wysoki chudy szlachcic wąsiskami potrząsnął i mruknął:
— Ot co!
Alias saepe dixi,[7] że owe harce pana wojewody Zebrzydowskiego oraz zawierucha wojenna na Inflantach docna w głowie przewróciła młodzi naszej — ciągnął dalej siwy pan Ksawery. — Nie lza inaczej, ino ujście dać owym voluptatibus bellicosis,[8] gdyż inaczej źle być może.
Widocznie i inni poważni, leciwi panowie takież myśli mieli i troskę, bo głowy pospuszczali i mruczeli:
— Oj, tak! Oj, tak! Święte słowa waszmości, panie Ksawery, dobrodzieju!
Pan Jan Haraburda zaś potoczył wzrokiem zawadiackim po otaczającej ich szlachcie i spytał:
— Cożeście obstąpili tak pana Ksawerego, niczem żydzi Chaję? Ot co!
Rozmowa przeszła na rzeczy inne.
Rozprawiano o tem, czy ów Dymitr-car był zabity, czy nie? Czy było dwóch Dymitrów, czy jeden? Czy byli oni prawdziwymi carewiczami, czy oszustami?
Opowiadano sobie wzajemnie o przewagach pana Aleksandra-Józefa Lisowskiego i odwadze jego straceńców, wśród których było już sporo znajomych rycerzy, z różnych końców Rzeczypospolitej ściągających pod jego znak.
Pan Stanisław Kułakowski przypomniał sobie czasy, gdy wśród srogiej zimy w r. 1604 bił się ze Szwedami pod Dorpatem, służąc w rocie huzarskiej Szczęsnego Niewiarowskiego.
— Wiecie waszmościowie — mówił pan Kułakowski, że w tejże rocie służył pan Aleksander Lisowski? Gadać nie lubił, na hulankach naszych żołnierskich nie bywał, a jednak komenda sama mu w ręce szła. Już Pod Kircholmem prowadził husarzy na rajtarów księcia Luneburskiego i na cztery wiatry rozpędził, na suchy liść, na otręby! Sam zaś w pojedynkę usiekł onego księcia. Wtedy to, tak suponuję, pan Chodkiewicz oczy swoje ku Lisowskiemu zwrócił, a teraz, gdy przyszła potrzeba mieć kawalera z fantazją, powołał do siebie i polecił Ruś labefactare.[9] Nie inaczej!
— Dobrześ to waćpan sobie wykoncypował! — zgodził się pan Lew Sapieha.
Podszedł właśnie do rozmawiających, wysapawszy cały gniew przeciwko księciu Radziwiłłowi, którego za szkodnika i buntownika w owe czasy miał.
— Słyszałem ja, — mówił dalej kanclerz, — że pan Lisowski chce na jakowąś nową modłę lekką jazdę przysposobić do szybkich pochodów, podjazdów i zagonów. Magna pars[10] tego zamierzenia była w orędziu, które pułkownik odczytał. Taka jazda, modo Kozaków dońskich lubo zgoła Tatarów, dobrą może się okazać w wojnie z ciężką rajtarją szwedzką oraz piechotą moskiewską... Niech to kule biją! Hetman Chodkiewicz wie, co i z kim robi. Est modus in omnibus rebus![11]
Z ławy podniósł się młody księżyna, świeżo upieczony wikary kolegjacki z Witebska, przybyły do Wilna razem z Lisami i panem Haraburdą. Był to ksiądz Wojciech Dembołęcki, franciszkanin.
Podniósł oczy ku niebu i rzekł śpiewnym głosem niewinnego młodzieniaszka:
— Albo lapillo diem eam noto,[12] że na własne oczy ujrzałem sławnego lisowczyka! Odbędę wikarjat przepisany i prosić będę swoje władze przełożone, aby na kapelana do wojska Lisowskiego odesłano mnie!
— Nie zdzierżysz z takimi wilkołakami, ojczaszku! — zaśmiał się pan Kułakowski.
Deo juvante[13] zdzierżę! — odparł księżyna słodkim głosem. — A gdybym zginął, powiedziałbym umierając: Dominus dedit, Dominus abstulit; sit nomen Domini benedictum.[14]
— Tak się też sine dubio,[15] ojczulku, przydarzy w krótkim czasie! — zawołał znowu dziarski pan Kułakowski. — Nie dla zakonnika hufce Lisowskiego!
— A taki pójdę tam! — z uporem w słodkim głosie rzekł ksiądz Dembołęcki. — Jeżeli wytrwam, wtedy opiszę, com widział de omni re scribili et quibusdam aliis.[16]
Wniesiono w tej chwili kubki z miodem, więc szlachta zostawiła franciszkanina w spokoju i ku hajdukom, trzymającym tace, pociągnęła.
Rozległo się dzwonienie i brzęk kubków i szklanic, wiwaty, ucieszne dla ucha rycerskiej braci bulgotanie miodu, nalewanego z gąsiorków omszałych i głośne parskanie pijących.
Tymczasem pan Wańkowicz słuchał swego marszałka, odczytującego mu jakieś pismo.
Wreszcie gospodarz klasnął w dłonie i krzyknął:
— Waszmościowie! Otrzymałem dwie ważne nowiny!
— Prosimy! Prosimy! — wołali goście, otaczając gwarnem kołem gospodarza.
Pan Wańkowicz głośno odchrząknął i rzekł:
— Bojarowie moskiewscy proszą najmiłościwszego Pana naszego, króla Zygmunta o rychłe wysłanie syna na Moskwę i zapowiadają wydanie uwięzionych Szujskich. Król Jegomość, słysz, zjedzie do Wilna, aby cara Wasyla i jego braci oglądać.
— No, to koniec wojnie! — wołano.
— Nie myślę, — odparł pan Wańkowicz, — bo oto mój konfident pisze, że na Rusi wzmożyły się znacznie siły tych, którzy królewicza Władysława nie chcą na carstwo powołać i cały lud burzą, oręż rozdają, drużyny tworzą. Wojna, waszmościowie, na inne szlaki wyjdzie. Będzie to wielka wojna!
Cisza zaległa dokoła. Twarze spochmurniały.
Nie był to jednak lęk, ino — troska.
Starzy wojownicy dobrze pojmowali, że wojna musiała być długa, a ciężka i niepewna.
Nie obawiali się wodzów i drużyn moskiewskich, chociażby najliczniejszych. Zwątpienie zakradało się do serc, gdy przypomniano sobie stepy niezmierzone, śniegiem okryte, bory ciemne, uroczyska ponure Rusi dzikiej, potwornej, bez dróg, bez kresów.
Myśli całego towarzystwa wyraził pan kanclerz litewski, powiedziawszy:
— Tak! Ciężka ma być ta wojna i zwodnicza, lecz pojmuje to hetman Chodkiewicz i przez pana Lisowskiego potrzebne dla takiej imprezy wojsko tworzy.
Młody zakonnik, ksiądz Wojciech Dembołęcki, mowę pana Sapiehy zakończył natchnionemi słowy:
Et nunc, reges, intelligite, erudimini qui judicatis terram![17]
Księżyna oczy wzniósł do góry i cicho szeptał modlitwę.
Wszyscy wyczuli proroctwo w słowach księdza o słodkim głosie młodzieńczym. Bo i były one prorocze! W owym czasie bowiem ważyły się sprawy, stanowiące o losach ziemi polskiej i ruskiej. Czy miały one pozostać, jak dwie siostry słowiańskie, od wspólnej macierzy pochodzące, czy jak bracia niezgodni, w najkrwawszych sporach trwać przez wieki całe, niepomni na to, aby „braterska miłość zakwitła pomiędzy nimi i aby oba narody jednym dla wspólnego dobra tchnęły duchem!“
Lecz ksiądz Dembołęcki, po modlitwie uspokojony, z ogniem w niewinnych oczach spojrzał dokoła i rzekł z mocą:
Percussit Saul mille et David decem millia![18]
Słowom tym odpowiedział krzyk rozpaczliwy.
Wszyscy się obejrzeli.
Do kolan sędziwego pana Ksawerego Lisa przywarło młodę chłopię, może lat trzynastu, lub niewiele więcej liczące.
Przyciskał się twarzą do nóg starca i ze łzami powtarzał:
— Dziadziu! Dziadziu! Puść mnie z Lisowskim! Puść mnie z Lisowskim!
Siwy pan Lis podniósł pacholę i surowo patrzył mu w oczy załzawione.
— Nie moja o tem wola stanowi — rzekł po chwili. — Ojca i matki pytaj, proś, acz młody jeszcze jesteś nad miarę. Dzieciuch, nie rycerz!
— Dziadziu! — wołało pacholę. — Gdy się ty za mnie wstawisz, rodziciele bronić mi nie będą. Dzieciuch ze mnie, bo dzieciuch, ino moc mam, jak na męża przystało! Patrzcie, waszmościowie!
Chłopak zerwał się na równe nogi, błagającym wzrokiem spoglądał na wszystkich, szperając palcami za pasem. Wygrzebał wreszcie srebrnego talara, zgiął go w dłoni, a później rozdarł, jak szmatę.
— Osiłek z pacholika, niech go kule biją! — wołała ucieszona i rozbawiona szlachta.
A chłopak tymczasem porwał za koniec wolnej ławy, uniósł ją jak piórko i machnął, aż wiatr dąć zaczął w komnacie i poruszać wąsy, czuby, rękawy żupanów i poły delij.
— Ho! Ho! — ryczała szlachta. — Takiemu to i sam pan Lisowski rad będzie!
Podbudzony temi pochwałami chłopak już wyciągał szablę, lecz pan Ksawery rzekł:
— Cichaj, wnuczku! O tem mowa będzie w domu.
Pan Jur Haraburda klepnął chłopca po ramieniu i dodał:
— Ot co! Nie machaj łapskami, niby wiatrak, Marcinku, bo nie przystoi w tak zacnym domu i kompanji! Ot co!
— Mam siłę w garści, to mam i rację! — odciął się Marcinek.
— Masz ty rację, a Świnia też! Ot co! — ze śmiechem odpowiedział mu pan Jur.
Pan Wańkowicz znowu zabrał głos:
— Piszą do mnie z Łęczyckiej ziemi, że i tam Lisowski zaciąg robi. Przybył od niego rotmistrz, pan Walenty Rogawski, co herbem Rola się pieczętuje. A i tam siła ludzi do niego się sypnęła. Lisowie i Ossendowscy z nad Bzury poszli, Raczyńscy, Konarzewscy i inni. Czy aby nie za dużo ludzi nam zabiera hetman Chodkiewicz, waszmościowie, bo a nuż nowa wojna ze Szwedem wybuchnie? Co wtedy?
Uśmiechnął się na te słowa pan Leon Sapieha i rzekł:
— Szabel nie zabraknie w Rzeczypospolitej, ani ochoty! Nie zaprzeczycie też waszmościowie, że wojny sercem stoją, nie jeno orężem. Hę? A k‘temuż tam nad temi sprawami baczenie pilne ma mój druh serdeczny i kombatant — wojewoda łęczycki, pan Adam Sendziwuj Czarnkowski. Tenci wszystko obmyśli, obmierzy i via legibus regulata[19] pokieruje!
Na to odezwanie się miłowanego powszechnie kanclerza radość wstąpiła w serca braci-szlachty. Ten i ów huknął na cały głos: „vivat!“, inni zaś trzaskać zaczęli szablami i oczami błyskać, mrucząc groźnie:
— Jako żywo, nie zbraknie garści zbrojnych w Rzeczypospolitej, póki my żyjemy!
Uczony, elokwentny mniszek, ksiądz Wojciech Dembołęcki, oczy ku niebu zwrócił i cicho rzekł:
Dulce et decorum est pro patria mori![20] Obyż tak wszyscy myśleli, lecz górze nam, są ludzie innego ducha qui aures habent et non audiunt![21]
— Do kogo ten śmieszny klecha, pacholę niemal, pije? — pomyślał pan Lew Sapieha, bystro patrząc na franciszkanina.
W tej chwili stanęła przed wzrokiem kanclerza wyniosła postać Janusza Radziwiłła i przypomniały mu się jego słowa, zwątpienia pełne i złośliwości.
— Heretyk! Buntownik! Zmiennik! — wyrwał się Sapieże gorący, namiętny szept.
— Co wasza dostojność mówi? — spytał stojący przy nim, mocno podchmielony pan Kalasanty Hłasko, stronnik Radziwiłłowy.
— Powiadam, że waćpan vinolentus[22] jesteś zbytnio!
— Cha! Cha! — zaśmiał się pan Hłasko. — Brzuch — nie zwierciadło, co się zjadło i wypiło, to przepadło!
— Oj, tak! Oj, tak! — w mig odciął kanclerz. — Za twoim brzuchem nosa nie widać, mości Hłasko!
To rzekłszy, plecami ku zdziwionemu szlachcicowi odwrócił się pan Sapieha i odszedł, sapiąc gniewnie.
— Do stu piorunów gwałtownych! — siarczyście klął w duchu kanclerz i tak był zagniewany na Radziwiłła, potężnego pana, który o słabość ojczyznę przyprawił, że aż na głos wyrzucił swoje, tylko we wściekłości strasznej wypowiadane słowa:
— Cielęcium ciapcium, mosterdzieju!
Oznaczać to miało „niedołęgę”, lecz kogo tak nazwał pan Sapieha: księcia Janusza, czy podpitego pana Hłaskę, tego i sam nie wiedział.
Wprost był nieswój z gniewu i musiał pofolgować swemu wzburzeniu.
Szlachta tymczasem, jak to zwykle szlachta, wpadła w dobry humor i piła na nic niepomna.
Co chwila zrywały się wiwaty na cześć króla jegomości, hetmanów Żółkiewskiego i Chodkiewicza, pana Aleksandra Gąsiewskiego, dzielnie trzymającego się na Kremlinie, pana Lisowskiego i rodu Lisów, którzy tak śmiele i wspaniale dziś powagą go swoją osłonili i wsparli.
Ujrzawszy kanclerza, ucztująca brać otoczyła go z wzniesionemi kubkami i hałłakowała, aż okna dzwoniły i pająki bujać się zaczęły na łańcuchach:
— Niech żyje kanclerz litewski, szczery rycerz i statysta! Niech żyje pan Lew Sapieha, wierny syn ojczyzny! Vivat! Vivat ad multos annos![23]
Sapieha pokraśniał i, biorąc od nadbiegającego pana Wańkowicza srebrny puhar z małmazją, podniósł go wysoko nad głową i zakrzyknął donośnie:
— Na zdrowie miłego naszym sercom gospodarza! Na zdrowie wasze, mili bracia!
Ktoś usiłował zaintonować pieśń biesiadną, lecz czkawka go dławiła, więc zanurzył wąsy do konwi z miodem i pił naumór.
Wielka ochota ogarnęła szlachtę Litwy i Białej Rusi, a nikt nie wiedział, skąd i dlaczego to przyszło?
Może tylko jeden młody księżyna rozumiał więcej od innych.
Jasnym, dobrotliwym wzrokiem spoglądał dokoła, uśmiechał się i, dotykając paciorków różańca, szeptał:
Populus integer vitae scelerisque purus![24]




  1. Uciekać na łeb, na szyję.
  2. Podług mego zdania.
  3. Zawarł umowę o zawieszenie broni.
  4. To rzecz pewna.
  5. Z zacięciem.
  6. Dla większej chwały.
  7. Zresztą często mówiłem.
  8. Wojowniczym namiętnościom.
  9. Posadami wstrząsnąć.
  10. Duża część.
  11. Jest sposób na wszystko.
  12. Uważam za szczęśliwy dzień.
  13. Z Bożą pomocą.
  14. Bóg dał, Bóg odjął, niech imię Boże będzie błogosławione.
  15. Bez wątpienia.
  16. O wszystkich rzeczach znanych i o wielu innych.
  17. Zrozumiejcie teraz, królowie, nauczcie się wy, którzy decydujecie o losach ziemi.
  18. Zabił Saul tysiąc, a Dawid dziesięć tysięcy.
  19. Drogą prawną.
  20. Słodko i zaszczytnie jest umrzeć za ojczyznę.
  21. Którzy mają uszy, a nie słyszą.
  22. Pijany.
  23. Na długie lata.
  24. Naród nieskazitelny w życiu i czysty od zbrodni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.