pchać. Non licet[1] szabli w robotę puszczać w onej chwili...
Posłyszał tę odpowiedź mocno pokraśniały pan Lew Sapieha. Krótkiego wąsa dotknął, okiem błysnął i zapytał siwego szlachcica:
— Spieszno waćpanu, mości Ksawery, onego sławnego straceńca obaczyć? Burzy się, widzę, w starem ciele krew Lisów znamienita? Lubicie o niej po dworach swoich rozprawiać, wiem o tem...
— Krew, zaprawdę, jak miód stuletni, wasza dostojność, co od innych snadniej Sapiehowie wyrozumieć mogą, bo nasz znak herbowy noszą — odparł śmiele siwy pan Ksawery. — Quod attinet[2] owego straceńca, a no przecież, że śpieszno! Z naszych to stron ów przesławny junak pochodzi!
Starzec aż się zaperzył, pokraśniał, jak rak, i po połach żupana rękami się uderzył z wielkiej ochoty i niecierpliwości.
Pan Sapieha chciał coś rzec i już usta otworzył, lecz nie miał na to czasu.
Tysiące głów poruszyło się nagle i z każdych ust wyrwał się okrzyk grzmiący:
— Vivat Jarosz Kleczkowski! Gloria sławnemu pułkownikowi! Kleczkowski! Kleczkowski jedzie!
Roztrącając tłum piersią bułanego bachmata, do krużganka katedry zbliżał się mąż wielce postawny, acz młody jeszcze.
Wysoki, barczysty nadmiernie, o piersi wypukłej, niby kopuła, o szerokiej, bliznami pociętej twarzy, na której pięknie się rysował nos orli i jarzyły się fantazją i wesołością niebieskie, zlekka zmrużone, krotochwilne oczy. Tak wyglądał ów jeździec.