Lekarz obłąkanych/Tom III/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Kochany, sławny profesorze — wykrzyknął Grzegorz po zniknięciu panny Baltus — i ja cię zapytuję z kolei, czy Fabrycjusz Leclére może być winnym i czy należy go nam posądzać?...
— Widziałeś marynarza zeszłej nocy? — zapytał uczony.
— Nie, lubo czekałem na niego... Miał przynieść dowody innych zbrodni. To, że się nie pokazał, nasuwa mi podejrzenie. że wszystko, co mówił, kłamstwem było.
— Nie spiesz się z sądem, kochany chłopcze, tak samo, jak poradziłeś pannie Baltus, ja ci radzę: czekajmy!...
∗ ∗
∗ |
Po wyjściu z domu warjatek, do którego przybył prosto z dworca kolei lyońskiej, Leclére kazał się zawieźć do willi Neuilly. Zastał tam wszystko w zupełnym porządku, jak się spodziewał tego. Jedno go tylko zdziwiło, brak mianowicie wszelkich wiadomości. Przypominamy sobie, że kazał był kamerdynerowi telegrafować do siebie o przybyciu do Hawru. Milczenie nie niepokoiło go za bardzo, boć telegram lub list nadejść mógłby lada chwila.
Kazał podać śniadanie, którego nie tknął prawie, przeszedł do swego pokoju, rzucił się na fotel i zaczął rozmyślać.
— Doprawdy, wszystko to, co się dzieje w Auteuil, wydaje mi się dziwacznem, niewytłomaczonem, podejrzanem prawie. Nalałem Joannie tyle trucizny, ile było potrzeba do jej otrucia. Ostatnia doza powinna była zrobić swoje, jakimże więc sposobem żyje jeszcze?... Cóż to za nadzwyczajny wypadek?...
Wstał z fotelu, otworzył bibljotekę i zaczął przeglądać dzieła, traktujące o truciznach. Przerzucał kartki, aż doszedł do rozdziału „Datura stramonium“. Z największą uwagą przeczytał cały ten rozdział i doszedł do przekonania, iż to, co uczynił, powinno było koniecznie śmierć spowodować. Nagle zagryzł wargi, zmarszczył czoło, a wielkie krople potu wystąpiły mu na skronie. Poszukał paragrafu, traktującego o zastosowaniu stramonium w warjacji.
Autor objaśniał w sposób jasny i dokładny, że stramonium, zadawane w małych dozach, działa bezwarunkowo na system mózgowy, a na poparcie dowodzenia, przytaczał kilka przykładów, w których lek niebezpieczny spowodował powrót rozumu.
— Jakież ja bydle głupie! — mruknął, pobladłszy. Działałem małemi dawkami i zamiast zabijać ciało, rozbudzałem inteligencję?.. Sam zatem nabiłem broń, z której mam zginąć? Czym ja warjat, czy dzieciak?...
Studjował dalej okropne dzieło i coraz się bardziej przekonywał, że szczęśliwa zmiana w stanie zdrowia Joanny była rezultatem sposobu, w jaki używał trucizny.
— A tom dopiero gapa! — mruknął ze złością — potrzeba zatem powiększyć dozę!
I znowu wlepił oczy w książkę.
— Tak... tak... dobrze mówiłem!... — rzekł, wskazując palcem na ustęp, który zaczął czytać głośno, a który przytaczamy dosłownie:
„Jeżeli doza ta, przygotowana dla chorego, powiększoną zostałaby o jednę trzecią, sprowadziłaby śmierć natychmiastową. Niech więc doktorzy mają się bardzo na baczności”.
Fabrycjusz zerwał się i dużymi krokami zaczął chodzić po pokoju.
— Jedna trzecia więcej! Dostateczna będzie jedna trzecie! Ja jej dam dwa razy tyle... Naprawię moją głupią pomyłkę i zaraz dzisiaj w nocy idę do Auteuil!
Po tym krótkim monologu siostrzeniec bankiera zamknął książkę, schował ją na swoje miejsce i postanowił przespać się trochę, bo poprzedniej nocy ani na chwilę nie zamknął oka.
Około czwartej po południu kazał zaprządz do kabrjoletu i pojechał dowiedzieć się o zdrowie Joanny i jej córki.
W domu zdrowia dzień zdawał się nieskończonym. Godziny wydawały się wiekami. Oczekiwano na Klaudjusza Marteau, oskarżyciela. Czas upływał, a marynarz nie nadchodził i zaczęto na dobre przypuszczać, że jego oskarżenia były oszczerstwem tylko.
Fabrycjusz nie mógł był nie zauważyć, że wszystkie twarze w Auteuil były ponure i wyrażały jakąś obawę, ale przypisywał to gorączkowej niecierpliwości, z jaką oczekiwano na wyzdrowienie pani Delariviére i na skutki faktu.
Grzegorz prosił, aby pozostał na obiedzie.
Zgodził się na to. Obiad był smutny, pomimo usiłowań Fabrycjusza i Pauli, aby go ożywić. Jakiś mimowolny przymus panował pomiędzy biesiadnikami.
W takich warunkach posiedzenie przy stole nie mogło się ciągnąć długo.
Przed dziesiątą Fabrycjusz się pożegnał, wsiadł do czekającego nań powozu i odjechał do Neuilly.
Tak w dzień jak i wieczorem Klaudjusz nie pokazał się wcale.
— No, panowie, cóż będziemy robić? — zapytała Paula z gorzką ironją. — Wasz oskarżyciel, jak widzicie, przepadł jak kamień w wodę; chyba już teraz nie możemy powątpiewać...
— Niestety, proszę pani odparł stary doktor zmuszony jestem przyznać, że lubo wątpliwość nasza zmniejszyła się znacznie, nie ustąpiła jednakże zupełnie... W interesie nawet oskarżonego musimy wyczerpać śledztwo. Jego niewinność, jeżeli jest niewinnym, tem się lepiej uwydatni... Porozstawiaj, kochany Grzegorzu, wszystkich swoich ludzi na czatach.
— Niema potrzeby wtajemniczać wszystkich odpowiedział Vernier. W trzech damy sobie radę z pochwyceniem mordercy, jeżeli się ukaże... O wpół do dwunastej panie Schultz, pogasić wszystkie światła w całym domu, a sam z salonu poczekalnego bacznie będziesz obserwował, co się dzieje w pawilonie, który zajmuje pani Delariviére i jej córka... Uzbrój się pan, bo wymaga tego ostrożność... Profesor i ja umieścimy się poza firankami okna mojego gabinetu... Noc jest jasna, będziemy więc mogli widzieć stamtąd otwierającą się furtkę.
Paula nie wymówiła ani słowa, tylko się uśmiechała z największą pogardą.
— Uważa nas pani za niedorzecznych — powiedział Grzegorz. — Śmiejesz się pani z naszych. ostrożności... Może to wszystko wydałoby się pani mniej śmiesznem, gdybyś była widziała umierającą Joannę...
— Że truciciel istnieje, to fakt — dodał doktor V... — Kto on? tego nie wiem, ale ktokolwiek jest, wymknąć się nam nie powinien i przy pomocy Bożej nie wymknie się, mam nadzieję...
Słysząc te słowa, Paula zadrżała, chociaż gotowa była ręczyć honorem swoim za cześć Fabrycjusza, poczuła przebiegające ją dreszcze.
Wybiło wpół do dwunastej. Doktor Schultz, posłuszny rozkazom Grzegorza, poszedł się przekonać, czy wszystkie światła pogaszone, uzbroił się w rewolwer i zainstalował w poczekalnym salonie.
Kochany profesorze — rzekł Grzegorz czas zająć stanowiska.
— Idę z panami — powiedziała Paula...
Wszyscy troje weszli do gabinetu i umieścili się przy zamkniętem oknie.
— Panie Grzegorzu — zapytała jeszcze panna Baltus — o której godzinie morderca, podług słów oskarżyciela, wchodzi do domu zdrowia?
— Pomiędzy dwunastą a pierwszą, proszę pani.
— Jest dopiero trzy kwadranse na dwunastą. Będziemy musieli długo oczekiwać jeszcze...
— Niech pani, jak my, uzbroi się w cierpliwość.
Paula usiadła we framudze i uparcie, niezmordowanie wpatrywała się w furtkę, przez którą miał wejść truciciel.
Cisza była tak głęboka, że w gabinecie doktora słychać było przyspieszone oddechy. Czas upływał; zegar zakładu wybił dwunastą, potem kwadrans i pół godziny. Oczekujący doznawali dotkliwego, lubo nie jednakowego wzruszenia. Cierpliwość Pauli wyczerpała się do końca.
— I cóż, moi panowie — wykrzyknęła z dojmującą ironją czy nie przypuszczacie jak ja, że morderca, uprzedzony przez oskarżyciela, trzyma się na baczności i że nie pochwycicie go tej nocy na gorącym uczynku?
— Myli się pani — odpowiedział Grzegorz — złapiemy go w tej nocy!... Słuchajcie!...
Dziwny odgłos dzwonka, albo raczej prawdziwy brzęk dziesięciu różnorodnych dźwięków, rozległ się w gabinecie doktora i w pokoju sąsiednim.
Grzegorz mówił dalej:
Morderca otworzył drzwi od bulwaru Montmorency... Jest teraz w okrągłem przejściu... zbliża się... Pan Bóg go oślepił... zły duch odpycha, a my, proszę pani, sprawiedliwość i zemsta, zobaczymy go u dzieła... Oskarżyciel nie kłamał!...