Przejdź do zawartości

Lekarz obłąkanych/Tom III/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXI.

Mały Piotruś wyszedł, zamknął drzwi na klucz i udał się do siebie na spoczynek. Ale przyszło mu na myśl, że Laurent mógłby oderwać zamek i należy temu zapobiedz.
Jednem ze zwykłych jego zajęć, było naprawianie sieci, to też nie rozstawał się nigdy z narzędziami potrzebnemi do tej roboty. Wyciągnął z kieszeni długi mocny szpagat, którego jeden koniec przywiązał do klamki, a drugi owiązał sobie około nogi i w ubraniu rzucił się na łóżko.
— W ten sposób — myślał sobie — nie uda się panu Laurentowi otworzyć, żeby mnie nie obudzić...
I zasnął spokojnie.
Kamerdyner Fabrycjusza poczekał jeszcze z dziesięć minut.
— Ten straszny dzieciak — pomyślał — musiał już usnąć chyba. Oto chwila do ucieczki. Gdybym nożem zamek podważył, tobym się załatwił prędko.
Po chwili namysłu potrząsnął jednakże głową i powiedział:
— Na nic!... ta bestja może się położy — podedrzwiami, aby pochwycić mnie w chwili wydobywania się na świeże powietrze i mógłby mi wpakować kulkę w plecy, co by nie było tak bardzo przyjemnem.
Laurent zbliżył się do jednego okna w swoim pokoju, otworzył je z wielką ostrożnością, żeby nie narobić hałasu i wychylił się na dwór.
Noc już była zupełna, ale przy świetle latarki, zawieszonej na ścianie mógł dojrzeć, że wychodzi na podwórze stajenne. Tuż pod samym oknem leżała kupa gnoju, którą zdradzał rozchodzący się silny odór. W głębi podwórza rysowała się niewyraźnie w zmroku brama wjazdowa, wychodząca na ulicę sąsiednią.
Po tym krótkim egzaminie Laurent pokręcił głową z zadowoleniem.
— To więcej warte, niż podwójna drabina — rzekł do siebie, cofając się w głąb pokoju.
Otworzył sakwojaż podróżny, wyjął z niego rewolwer, w który radził mu się zaopatrzyć Fabrycjusz, a włożywszy go do kieszeni powrócił do okna.
Na podwórzu panowało zupełne milczenie. Laurent wszedł na okno, uchwycił się silnie ramy i wyskoczył. Przez parę sekund wisiał w powietrzu, nareszcie puścił się i spadł na stos gnoju, nie zrobiwszy sobie nic złego. Podniósł się na nogi, przeszedł cichutko na palcach wzdłuż muru aż do bramy, otworzył ją i znalazłszy się na ulicy, zaczął lecieć ku stacji kolei.
Mały Piotruś zasypiał tymczasem z zaciśniętemi pięściami.

∗             ∗

Było już około dziesiątej, gdy Klaudjusz Marteau wyszedł z zakładu w Auteuil, przez bramę od ulicy Raffet.
Stangret, wierny rozkazowi jaki otrzymał, spoglądał co pięć minut na zegarek i sposobił się, skoro nadejdzie oznaczona godzina, popędzić do komisarza, aby go zawiadomić, że pewien podróżny, którego przed godziną przywiózł ze stacji św. Łazarza do domu warjatek, żąda pomocy policji.
Marynarz nadszedł tymczasem.
— A to pan — wykrzyknął stangret.
— Tak... Wszystko odbyło się jak potrzeba i oto jestem...
— No, to dobrze, bo i czas już był wielki!... Jeszcze pięć minut, a poleciałbym na ulicę La Fontaine do komisarza. Gdzie jedziemy?
— Do Neuilly Saint James, bulwar Sekwany. Zatrzymasz się tylko po drodze przed jaką lepiej wyglądającą restaurację. Ofiaruję ci jaką przekąskę i szklankę wina.
— Rozumiem, obywatelu! O! jakie z pana dobre dziecko!.. Powinieneś mnie pan rocznie wynająć...
— Jak tylko zostanę bogaczem, to zaraz pomyślę o tem, kochany chłopcze... — odrzekł śmiejąc się marynarz.
Przystanek w restauracji przeciągnął się dłużej trochę i było już około północy, gdy fiakr zatrzymał się znowu na bulwarze Sekwany, przed małą furtką, którą dobrze znamy.
Stangret, hojnie zapłacony, odjechał, marynarz zaś wyjął klucz z kieszeni, wszedł do parku, a następnie do swojego mieszkania, wziął krytą latarkę, zapalił ją, schował do kieszeni i przez aleje najbardziej zacienione doszedł do willi, obszedł ją wolno do koła wpatrując się w każde okno, czy się gdzie czasami nie świeci.
Blisko kwadrans stał przed oknami Fabrycjusza. Ciemno w nich było zupełnie.
— Jeżeli łotr miał zamiar powrócić tej nocy — pomyślał Klaudjusz — to jużby być powinien, nie ma potrzeby na teraz interesować się nim więcej.
W prawym rogu posiadłości, w stronie Sekwany poza domem, w którym mieszkał z małym Piotrusiem, znajdowały się gęste krzaki i przepyszny, rozłożysty jawor. Bordeplat wsunął się w te zarośla, ukląkł u stóp jaworu, wyjął z kieszeni latarkę, rozjaśnił światło i nożem zaczął kopać ziemię. Była ona w tem miejscu pulchna, widocznie więc była poruszana niedawno.
Po paru chwilach nietrudnej pracy, Klaudjusz wydał okrzyk zadowolenia, bo natrafił na szkatułkę, należącą do Matyldy Jancelyn. Podniósł ją i poszedł w pobliską aleję, mówiąc sam do siebie:
— Nędzny łotrze... morderco i złodzieju... Tutaj w tej szkatułce są dowody twoich zbrodni!... Mam je... trzymam... i biada temu, coby mi je odebrać zapragnął.
Naraz zadrżał i przerwał swój monolog. Odgłos nadjeżdżającego szybko powozu doszedł do uszu jego. Powóz się zatrzymał i zaraz odjechał.
— Co to, truciciel powrócił — pomyślał sobie Marteau. — Jeżeli tak, to przybył zapewne po swój flakonik z „Datura stramonium“ i rozwiązanie niebawem nastąpi... No, zaraz zobaczymy...
Zbliżył się do willi z oczami wlepionymi w okna Fabrycjusza i zaczął uważnie przysłuchiwać się.
W domu panowało milczenie i ciemność. Klaudjusz się zawrócił.
— Nie, to nie on — pomyślał. — To jakiś zapewne opóźniony sąsiad przejeżdżał z Paryża.
Skierował się ku furtce, wychodzącej na bulwar Sekwany i przystanął przy niej wielce zdziwiony. Pewnym był, że ją zamknął, a tymczasem była otwartą.
— Cóż to może znaczyć? zapytał. — Ktoś wchodził tędy!...
Chciał przestąpić próg, gdy człowiek jakiś stanął przed nim.
— Nie przejdziesz! — rzekł ten człowiek zdławionym głosem...
— Pewnym jesteś — odparł marynarz. — Czy to ty mi nie pozwolisz?...
— Ja...
— A któż ty jesteś?...
I nie czekając odpowiedzi, Bordeplat skierował światło latarki na natręta zagradzającego mu przejście.
— Laurent! — wykrzyknął osłupiały, poznawszy kamerdynera z rewolwerem w ręku. Co ty tu robisz nieszczęśliwy?...
— Bronię swojego pana, którego chcesz zgubić...
— Twój pan jest złoczyńcą!...
— Kłamstwo i oszczerstwo!
— A ty jesteś wspólnikiem mordercy!.. Usuń się, bo przejść potrzebuję...
— Nie przejdziesz!... Zastanów się... ja jestem uzbrojony...
— I ja także, do wszystkich piorunów!
I Klaudjusz wziął rewolwer do ręki.
— Ustąp! — powtórzył.
— Nigdy!
Jednocześnie padły dwa wystrzały i odbiły się złowrogo w Sekwanie... Po tych wystrzałach rozległ się krzyk boleści...

∗             ∗

Widzieliśmy Fabrycjusza Leclére, gdy przybył na stację w Melun, gdzie oczekiwała nań Paula, mająca zawieść ukochanego do willi.
Przez cały dzień gorąco było bardzo dokuczliwe. Wieczorem atmosfera stała się jeszcze cięższą, przepełniona była elektrycznością.
Fabrycjusz i Paula, zjadłszy sam na sam obiad, udali się dla odetchnięcia świeżem powietrzem w głąb parku usiedli tam pod cieniem wielkiego drzewa na darniowej ławeczce.
Paula Baltus, ubrana w długi z białego muślinu pegnoir, słuchała z upojeniem miłosnych słów narzeczonego. Fabrycjusz nagle zamyślił się głęboko...
— O czem tak myślisz, Fabrycjuszu? — zapytała panna Baltus, zaniepokojona tą gwałtowną zmianą i niewytłómaczonem milczeniem.
— Dla czego wydajesz się smutnym, skoro jesteś przy mnie?...
— Chcesz wiedzieć? — szepnął Fabrycjusz, podnosząc głowę i wlepiając w pannę Baltus długie a przejmujące spojrzenie.
— Chcę i to koniecznie.
— A więc, jestem smutny, bo czas szybko przechodzi i za godzinę zmuszony będę wydalić się z tego domu, gdzie pozostawiam szczęście moje i moje życie.
— Po co się martwić takiem krótkiem rozstaniem. Wszak powrócisz jutro?
— Zapewne!... Będę tu jutro i codziennie, dopóki obecność twoja będzie tu potrzebną... Takie mam postanowienie i najgorętsze życzenie... Ale kto może odpowiadać za jutro, kto wie, gdy opuszcza swoje szczęście, czy znajdzie je znowu?
— Jakto?.. Czyż może ci co przeszkodzić powrócić tu jutro?
— Coś nieprzewidzianego... niespodzianego, wypadek na kolei albo w powozie... Kto wie, czy żyć będę jutro...
Paula zbladła i wykrzyknęła:
— Co za myśl jakaś straszna? — odpędź ją jaknajprędzej od siebie... bo mnie przerażasz!...
— Radbym... ale nie mogę... Jestem dziś słaby jakiś i zabobonny... Potrzeba rozstania się z tobą przeraża mnie poprostu... Czarne jakieś przeczucia opanowały mój umysł. Wiem, że należy odjechać... wiem, że muszę to uczynić, ale zdaje mi się, że nie zobaczymy się już więcej, że cię widzę po raz ostatni.
Nagle rumieńce wystąpiły na policzki młodej dziewczyny. Spuściła oczy i szepnęła:
Czy naprawdę tak ci się wydaje?
— Przysięgam!...
— No to nie odjeżdżaj.
Leclére zadrżał. Osięgnął cel zamierzony.
— Co? powiedział, wpatrując się w pannę Baltus z głębokiem zdziwieniem — co powiedziałaś, najdroższa?
— Chcę rozproszyć wszelkie twoje obawy — odparła Paula chcę ci dowieść, że przeczucia twoje są urojeniem.
— Ale co świat powiedziałby, Paulo?
— Co mnie tam świat obchodzi?... Bylem sumienie miała spokojne, bylem sobie nic do wyrzucenia nie miała, to zresztą mała rzecz wszystko. Jesteś narzeczonym moim... Ufam ci bez granic... Powierzam chętnie twojemu honorowi honor mój dziewiczy... Cóż nad to naturalniejszego i słuszniejszego? Któżby śmiał miotać potwarze na tak naturalny postępek? Zajmiesz mieszkanie zdala odemnie, w prawym pawilonie willi... Jutro raniutko zejdziesz do ogrodu, ta ja tam przyjdę także, będziemy się przypatrywać wschodowi słońca... No, w takim razie nie powtórzysz chyba, że mnie nigdy już więcej nie zobaczysz.
— Paulo, kochana Paulo, jesteś doprawdy aniołem!
— Bo robię, co sobie życzysz — odrzekła śmiejąc się młoda dziewczyna. Zaczekaj tu na mnie pięć minut...
— Gdzie idziesz?
— Wydam rozkazy pannie służącej, żeby pokój przygotowała.
I panna Baltus odeszła szybko.
Fabrycjusz, pozostawszy sam, nie ukrywał już dzikiej radości swojej. Zwycięstwo wydało mu się teraz pewnym zupełnie. Ani Frantza Rittnera, ani Renégo Jancelyn, ani Matyldy nie potrzebował się już obawiać. Joanna umrze, może już nawet umarła, a lekarze nie domyślą się wcale zbrodni w jej przyspieszonym zgonie. Panna Baltus, dziś jego kochanka, a wkrótce żona, zapomni o swoich mściwych zamiarach. Co do Klaudjusza Marteau, ten jest w tej chwili w Hawrze, a gdy powróci, już niebezpiecznym nie będzie.
Fabrycjusz, mówiąc sobie to wszystko, patrzał z dumą szatana na drogę, jaką przebył, na dzieło, jakie wykonał. Teraz już miał bardzo blisko do celu... dosyć sięgnąć po niego tylko ręką!
Lekki odgłos kroków wyrwał go z tej triumfalnej zadumy. Panna Baltus wydała rozkazy i powracała. Reszta wieczoru przeszła jak błyskawica. Wybiło wpół do dwunastej, gdy Leclére pomyślał, że potrzeba mu doprowadzić do skutku to, co zamierzał.
Kochana Paulo — rzekł — czas zapewne powrócić do mieszkania.
— Już? — szepnęła młoda dziewczyna.
Objął ją swojem ramieniem i odpowiedział:
— Tak, ukochana moja... Jesteś lekko bardzo ubraną, ochłodziło się, wiatr wieje od Sekwany i gdybyśmy dłużej pozostali, nabawiłabyś się kaszlu może...
W uścisku narzeczonego panna Baltus rozkosznie zadrżała.
— Dobrze, skoro tak chcesz — szepnęła. — Ty jesteś już na wpół władcą moim i panem. Trzeba się przyzwyczaić do posłuszeństwa. Wracajmy więc.
Szli wolno do willi, trzymając się za ręce. Paula oparła główkę na ramieniu Fabrycjusza. Dziwna jakaś wesołość owładnęła nią zupełnie. Weszli do sieni, gdzie były schody prowadzące na piętro.. Weszli na stopnie schodów. Fabrycjusz podtrzymywał swoją towarzyszkę, unosił ją prawie.
Znaleźli się na pierwszem piętrze.
— Tędy — powiedziała panna Baltus — apartament swój znajdziesz na prawo, przy końcu galerji.
Pociągnął ją zlekka w tę stronę. Drzwi i okna były pootwierane dla odświeżenia powietrza po całodziennym upale.
Panna Baltus zatrzymała się w progu.
— Oto jesteś u siebie, przyjacielu — odezwała się głosem drżącym trochę. — Pozostawiam cię i życzę dobrej nocy, wypoczywaj i... śnij o Pauli, która śnić będzie o tobie... Jeszcze raz życzę ci dobrej nocy... do widzenia... do jutra...
Fabrycjusz poczuł, że chciała wysunąć się z jego objęcia. Przycisnął ją silniej do siebie i nie chciał wypuścić; prześliczną jej główkę położył na swojem ramieniu, a usta przycisnął do bladego jej czoła, szepcząc do uszka głosem cichszym od westchnienia:
— Paulo, kochana Paulo, ja cię kocham!... Paulo, kochana Paulo, ja cię uwielbiam!...
Fabrycjusz czuł oddech panny Baltus, muskający mu twarz.
— Ja także cię kocham! ja także cię uwielbiam... — szeptało dziewczę.
— No to — odrzekł — nie opuszczaj mnie tak prędko. Wejdź ze mną. Mam ci tyle jeszcze do powiedzenia.
— Mam wejść do pokoju dla ciebie przeznaczonego? Nie, mój przyjacielu, nie powinnam.
— Dla czego? Obawiasz się? Więc mi nie ufasz?
— Ufam ci zawsze.
— Wątpisz o mnie?
— Nigdy!...
— Więc chodź...
I weszli oboje.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.