Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/642

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nędzny łotrze... morderco i złodzieju... Tutaj w tej szkatułce są dowody twoich zbrodni!... Mam je... trzymam... i biada temu, coby mi je odebrać zapragnął.
Naraz zadrżał i przerwał swój monolog. Odgłos nadjeżdżającego szybko powozu doszedł do uszu jego. Powóz się zatrzymał i zaraz odjechał.
— Co to, truciciel powrócił — pomyślał sobie Marteau. — Jeżeli tak, to przybył zapewne po swój flakonik z „Datura stramonium“ i rozwiązanie niebawem nastąpi... No, zaraz zobaczymy...
Zbliżył się do willi z oczami wlepionymi w okna Fabrycjusza i zaczął uważnie przysłuchiwać się.
W domu panowało milczenie i ciemność. Klaudjusz się zawrócił.
— Nie, to nie on — pomyślał. — To jakiś zapewne opóźniony sąsiad przejeżdżał z Paryża.
Skierował się ku furtce, wychodzącej na bulwar Sekwany i przystanął przy niej wielce zdziwiony. Pewnym był, że ją zamknął, a tymczasem była otwartą.
— Cóż to może znaczyć? zapytał. — Ktoś wchodził tędy!...
Chciał przestąpić próg, gdy człowiek jakiś stanął przed nim.
— Nie przejdziesz! — rzekł ten człowiek zdławionym głosem...
— Pewnym jesteś — odparł marynarz. — Czy to ty mi nie pozwolisz?...
— Ja...
— A któż ty jesteś?...
I nie czekając odpowiedzi, Bordeplat skierował światło latarki na natręta zagradzającego mu przejście.
— Laurent! — wykrzyknął osłupiały, poznawszy kamerdynera z rewolwerem w ręku. Co ty tu robisz nieszczśliwy?...
— Bronię swojego pana, którego chcesz zgubić...
— Twój pan jest złoczyńcą!...
— Kłamstwo i oszczerstwo!