Przejdź do zawartości

La San Felice/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Luiza Molina.

Rano, tego dnia gdy mała Luiza miała opuścić Portici, widziano kawalera San Felice, jak nie spuszczając się na nikogo w tem ważnem zajęciu, chodził po sklepach zabawek przy ulicy Toledo i wybierał kolekcję białych baranów, lalek samochodzących, skaczących poliszynelów; przypuszczano (mianowicie ci co widzieli iż rzeczy te nie są do jego użytku), że szanowny uczony był zobowiązany przez jakiego obcego księcia do zrobienia dla jego dzieci wyboru zabawek neapolitańskich, w całym komplecie. Przypuszczając tak, myliliby się: cały ten niezwykły nabytek, przeznaczony był dla zabawy małej Luizy Molina.
Potem przystąpiono do przygotowań. Najpiękniejszy pokój w domu, z jednem oknem wychodzącem na zatokę drugiem na ogród, został ustąpiony nowym lokatorom; prześliczne mosiężne łóżeczko, jakie tak wytwornie wyrabiają w Neapolu, postawiono obok łóżka guwernantki; na wierzchu łóżka, tworząc przejrzysty namiot, osłaniający śpiącego od kłucia komarów, była umieszczona gazowa siatka, wykonana podług wskazówek i rad uczonego kawalera. Miała ona odpierać najzręczniejsze wyrachowania napastników.
Wydano rozkaz jednemu z tych pasterzy kóz, którzy po ulicach Neapolu prowadzą całe ich stada i zachodzą nieraz aż na piąte piętra domów, żeby się codzień zatrzymywał przed drzwiami. Wybrano ze stada, kozę białą, najładniejszą ze wszystkich, aby najpierwszy udój dawała małej Luizie; wybrana koza otrzymała na tem samem posiedzeniu mitologiczną nazwę Amaltej.
Po czem, przygotowawszy z przezornością wszystko co służyło do zabawy, wygody i materjalnego pożywienia dziecka, kawaler posłał po szeroki, miękki powóz i pojechał do Portici.
Przenosiny odbyły się bez żadnego wypadku, i w trzy godziny po wyjeździe kawalera do Portici, mała Luiza obejmując w posiadanie swe nowe mieszkanie, z tem zadowoleniem jakiego zawsze doznają dzieci ze zmiany miejsca, ubierała i rozbierała lalkę tak dużą jak sama, a posiadając garderobę tak rozliczną i bogatą jak garderoba madony del Veseovato.
Następnie, kawaler San Felice zadawał sobie pytanie, jakie ja sobie zadaję i jakie wy nieraz musieliście sobie zadawać: czy gąsienica pamięta jajko, czy poczwarka pamięta gąsienicę, motyl czy pamięta poczwarkę i nareszcie dla dopełnienia tego koła przemian, jajko czy pamięta motyla?
Niestety! to niepodobna; Bóg nie chciał dać tej pamięci człowiekowi, nie dawszy jej zwierzętom. Od chwili w której człowiek przypomniałby sobie czem był przed tem nim został człowiekiem, stałby się nieśmiertelnym.
Tymczasem, kiedy kawaler tak rozmyślał, Luiza wzrastała. Prawie nie wiedząc o tem, nauczyła się czytać, pisać i zadawać wszystkie pytania w języku francuzkim lub angielskim, gdyż kawaler stanowczo oświadczył raz na zawsze, iż tylko na uczynione w jednym z tych języków odpowiadać będzie; a ponieważ mała Luiza była bardzo ciekawą, tem samem o wiele rzeczy pytała, nauczyła się też wkrótce odpowiadać po francuzku lub angielsku.
Później, nie domyślając się nawet tego, uczyła się wielu innych rzeczy: astronomji tyle o ile to potrzebne kobiecie; naprzykład: księżyc zdaje się być wyjątkowo czułym dla zatoki neapolitańskiej, ponieważ prawdopodobnie, szczęśliwszy od gąsienicy, chrząszcza i człowieka, nie zapomniał o tem że jest córką Jowisza i Latony, że się urodziła na pływającej wyspie, że się nazywała Febą, kochała Endymiona i że, kokietka jak każda inna kobieta, nie znalazła przezroczystszego zwierciadła na całej kuli ziemskiej, od zatoki neapolitańskiej.
Księżyc który nazywała lampą nieba, zajmował bardzo małą Luizę, kiedy był w pełni, dopatrywała w nim zawsze twarzy, skoro się zmniejszył zapytywała czy szczury są w niebie i czy te szczury wyjadały księżyc, tak jak tutaj zjadły kiedyś ser.
Wtedy kawaler San Felice, zachwycony że może dać dziecku objaśnienie naukowe, chcąc je uczynić jasnem i odpowiedniem jego wiekowi, zabawiał się wykonaniem własnoręcznem modelu na wielką skalę naszego systemu planetarnego. Pokazywał jej księżyc, czterdzieści dziewięć razy mniejszy od ziemi, kazał mu obiegać ziemię w ciągu jednej minuty, na co zwykle potrzeba dwudziestu siedmiu dni, siedmiu godzin, czterdziestu trzech minut — i przewrotu jaki spełnia w tym samym czasie; wskazywał jej jak podczas tego obiegu, raz zbliża to znów oddala się od nas, że najodleglejszy punkt jego drogi nazywa się szczytem i że wtenczas jest o 91.150 mil od nas odległym, że najbliższy jego punkt zowie się perigeum i jest odległym zaledwo 80.105 mil. Tłómaczył jej że księżyc zarówno jak ziemia, dlatego tylko błyszczy, że odbija promienie słońca, że my możemy widzieć tylko część oświetloną nie zaś pokrytą cieniami nocy: ztąd pochodzi że go widzimy pod różnemi postaciami. Mówił jej, że ta twarz którą wyobrażała sobie kiedy księżyc był w pełni, są to po prostu nierówności gruntu księżycowego, wyłomy jego dolin, na które większy cień pada i wydatność gór odbijających światło; pokazywał jej nawet na wielkim planie naszego satelity wykonanym w obserwatorjum Neapolitańskiem, że to co brała za podbródek księżyca, było przed miljonami lat wulkanem wyrzucającym płomienie, jak teraz wyrzuca Wezuwjusz i który zagasł tak jak kiedyś Wezuwjusz zagaśnie. Dziecko słysząc pierwszy wykład, nie rozumiało, ale przy drugim lub trzecim rozjaśniało się w jego umyśle.
Jednego poranku kiedy kupiono tripoli (kruchy gliniasty kamień do czyszczenia metali) dla odnowienia jej łóżeczka miedzianego, Luiza zobaczyła kawalera uważnie przyglądającego się przez mikroskop, temu czerwonawemu pyłkowi, zbliżyła się doń na palcach i zapytała:
— Czemu się tak przyglądasz, dobry przyjacielu San Felice?
— I skoro pomyślę — mówił kawaler sam do siebie i razem odpowiadając Luizie, że potrzeba 187 miljonów tych wymoczków ażeby zaważyły gram jeden!
— 187 czego? zapytała dziewczynka.
Tym razem wykład był ważny, kawaler wziął dziecko na kolana i mówił:
— Ziemia, maleńka Luizo, nie zawsze była taką jaką jest dzisiaj, to jest zasłana trawnikami, pokryta kwiatami, ocieniona granatami, pomarańczowemi drzewami i laurami różowemi. Nim była zamieszkaną przez człowieka i zwierzęta jakie widzisz, była naprzód pokryta wodą, później roślinami, wreszcie olbrzymiemi palmowemi drzewami. Tak samo, jak domy nie wyrastają same, a trzeba je budować, Bóg, wielki budowniczy świata, musiał zbudować ziemię. I tak, jak budują domy z kamieni, wapna, gipsu i dachówek, tak samo Bóg utworzył ziemię z rozmaitych żywiołów. Jednym z tych żywiołów są niedostrzeżone robaczki, mające skorupę jak ostrygi, lub tarczę jak żółwie. One to dostarczyły materjału na wielkie łańcuchy gór Kordyljerskich. Apeniny środkowych Włoch, których ostatnie szczyty ztąd dostrzegasz, są utworzone z ich szczątków, a niedające się ująć odłamki ich skorupy, służą do politurowania, nadając połysk tej miedzi. I wskazał na łóżeczko które czyściła służąca.
Inną rażą znów, widząc piękne koralowe drzewo przyniesione kawalerowi przez rybaka Torre del Greco, dziecko zapytało, dlaczego koral nie ma liście tylko gałęzie.
Kawaler wytłomaczył jej wtenczas, że koral nie był naturalną rośliną jak to sądziła, ale utworem zwierzęcym. Słuchała go z niezmiernem zadziwieniem kiedy mówił, że tysiące, a raczej miljony polipów gromadzą się, aby utworzyć z wapna którem żyją, odrywanego gwałtownością fali od skał, te gałązki z początku miękkie, ssane i gryzione przez ryby, powoli wzmacniające się i nabierające koloru szkarłatnego, do którego poeci przyrównywają usta kobiety. Powiedział jej że maleńkie zwierzątko zwane verment, buduje, zapełniając próżnię zostawioną między polipami i koralami, chodnik wokoło la Ricile, inne znów zwane tubipores, tworzą w Oceanii wyspy mające do trzydziestu mil obwodu, łączące się z sobą skałami podwodnemi, które z czasem zatrzymywać będą okręta i przeszkadzać żegludze.
Z tego co powiedzieliśmy, można powziąść wyobrażenie o wykształceniu jakie od swego niezmordowanego i uczonego przewodnika, odebrała Luiza Molina. W miarę rozwijania się jej umysłu, zapełniano go wiadomościami jasnemi, prawdziwemi, tłómacząc wszystko, co mogło być wytłomaczone tak, że żadna niepewność lub powątpiewanie nie wkradło się do jej młodocianej wyobraźni.
I jak to przyrzekł San Felice swemu przyjacielowi, wzrastała silna i wiotka jak palma u podnóża której odbywały się po większej części wykłady.
Kawaler San Felice co dwa tygodnie pisywał do księcia Caramanico; donosił mu o Luizie, a ta zawsze w liście kilka słów do ojca dodawała.
Około 1780 roku książę Caramanico przeszedł z ambasady Londyńskiej do ambasady Paryskiej. Ale kiedy Tulon rojaliści wydali Anglikom, rząd Obojga-Sycylji oświadczywszy się, a raczej nie oświadczając się wcale sprzymierzeńcom Pitt, posłał swe wojska przeciw Francji, książę Caramanico, zbyt prawy aby pozostał na stanowisku jakie mu narzucono, prosił o odwołanie. Acton nie chciał się na to zgodzić i zamianował go wice-królem Obojga-Sycylji, w następstwie zmarłego niedawno markiza Caracciolo. Caramanico udał się na swe stanowisko, nie wstępując do Neapolu.
Wyższa inteligencja i wrodzona dobroć księcia, zastosowana do zarządu tego pięknego kraju zwanego Sycylją, wkrótce zdziałała cuda i to właśnie w chwili kiedy Neapol, popychany złowrogim wpływem Actona i Karoliny, wielkiemi krokami zdążał ku przepaści, widział swoje więzienia przepełnione najznakomitszemi obywatelami, słyszał juntę stanu domagającą się przywrócenia praw tortury, zniesionych jeszcze w średnich wiekach i widział egzekucją Emanuela Deo, Vitagliano i Gagljani to jest trojga dzieci.
To też Neapolitańczycy, porównywując trwogę pośród której żyli, prawo proskrypcji i śmierci zawieszone nad ich głowami, ze szczęściem Sycylijczyków, opieką i ojcowskim ich rządem, mogąc tylko po cichu oskarżać królowę, głośno potępiali Actona, zwalając całą winę na cudzoziemca i mówiąc: że jak niegdyś Acton zastąpił Caramanicę, tak teraz Caramanico powinien zastąpić Actona.
Więcej jeszcze mówiono. Mówiono, że królowa w słodkiem wspomnieniu swej pierwszej miłości, podzielała pragnienie neapolitańczyków, i gdyby jej nie powstrzymywał wstyd fałszywy, głośno oświadczyłaby się za księciem Caramanico. Wieści te tak długo trwały iż można było mniemać, że w Neapolu jest rzeczywiście lud i że ten lud ma głos.
W tym samym czasie San Felice otrzymał list następującej treści:
„Przyjacielu! Nie wiem co się ze mną dzieje, ale od dziesięciu dni, włosy moje siwieją i wypadają, zęby chwieją się w dziąsłach i odstają od szczęki, nieprzezwyciężona senność i znużenie opanowały mię. Po odebraniu tego listu natychmiast przyjeżdżaj z Luizą do Sycylji i staraj się przybyć zanim umrę.

Twój Józef.“

Było to przy końcu 1795 roku; Luiza miała lat dziewiętnaście, a od czternastu nie widziała swego ojca; pamiętała jego miłość, ale nie osobę; pamięć jej serca była wierniejszą od pamięci oczów.
San Felice nie od razu oznajmił jej całą prawdę, powiedział tylko że jej ojciec będąc chorym pragnie ją widzieć. Pobiegł tylko do przystani pocztowej dla zapewnienia sobie środków przejazdu. Szczęściem jeden z lekkich statków zwanych speronare, przywiózłszy pasażerów do Neapolu, powracał próżny do Sycylji. Kawaler wynajął go na cały miesiąc aby nie mieć kłopotu z powrotem i tego samego dnia wyjechał z Luizą.
Wszystko sprzyjało tej smutnej podróży. Czas był piękny, wiatr pomyślny, przy końcu trzeciego dnia zarzucono kotwicę w porcie Parmo.
Zaraz na pierwszym kroku zdawało się kawalerowi i Luizie, że wchodzą do miasta umarłych, atmosfera smutku napełniała ulicę, żałobna zasłona zdawała się okrywać gród który sam siebie nazywał szczęśliwym.
Procesja zatamowała im przejście, niesiono relikwie świętej Rozalji do katedry. Przeszli koło kościoła, cały był obity kirem i odmawiano modlitwy konających.
— Co to jest? zapytał kawaler człowieka wchodzącego do kościoła, dla czego wszyscy mieszkańcy mają minę tak zrozpaczoną?
— Pan nie jesteś Sycylijczykiem? zapytał człowiek.
— Nie, jestem Neapolitańczyk i przybywam z Neapolu.
— To nasz ojciec umiera, powiedział Sycylijczyk.
A że kościoł był zbyt napełniony, aby mógł wejść do niego, człowiek ukląkł na stopniach i mówił głośno, bijąc się w piersi:
— Święta Matko Boża! Ofiaruj moje życie Twemu boskiemu Synowi jeżeli życie takiego jak ja biednego grzesznika, może odkupić życie naszego ukochanego wice-króla.
— O! wykrzyknęła Luiza, słyszysz dobry przyjacielu, to za mego ojca się modlą, to mój ojciec umiera... Biegnijmy, biegnijmy!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.