Przejdź do zawartości

Kys-Kaptsziji (May, 1930b)/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Kys-Kaptsziji
Pochodzenie Sąd Boży
Wydawca Wydawnictwo Powieści Karola Maya
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Kys-Kaptschiji
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
2. Śmierć handlarza niewolnic.

Pojechaliśmy na południe, przebyli półtora kilometra i powracali tą samą drogą. Okolica, górzysta, obfitowała w wodę. Dlatego latem często nawiedzali ją Kurdowie, którzy zimą trzymają się równin. Stąd też niezbyt bezpiecznie podróżować latem wzdłuż rzeki, bo Kurd, gościnny i ofiarny w stosunku do przyjaciół, — obcych uważa za pożądaną zdobycz; tak było zdawna, tak jest i będzie. I my musieliśmy pilnie baczyć wokoło. Niegdyś wyświadczyłem usługi pewnym plemionom kurdyjskim, podczas ich zatargu z innemi szczepami; jedni byli więc moimi przyjaciółmi, drudzy zaciętymi wrogami. Jeśli nieszczęście chciałoby oddać nas w ich ręce, bylibyśmy zgubieni bezpowrotnie! Do nich należał również szczep Szirwani, któremu niedawno szczęśliwie uszliśmy.
Słońce kryło się za górami; kończyliśmy prawie drogę powrotną; zapewne już niedaleko szumiał Zab. Przejeżdżaliśmy wąską doliną, której ściany wznosiły się stromo ku niebu; ujrzałem jakiegoś pasterza; siedział między odłamami skał, pilnując stada mizernych kóz. Człowiek ten musiał być bardzo ubogi; workowata odzież, podziurawiona jak sito, przykrywała go niedostatecznie; na spiętrzonych kudłach widniała jedna z tych obrzydliwych kurdyjskich czapek, podobnych do wielonogiej poczwary, z powodu mnóstwa przyczepionych rzemieni.
Aaleikun eselahm u rahmet, chodeh — pokój i miłosierdzie niechaj będą z wami! — zawołał do nas, wyciągając chudą, kościstą rękę po jałmużnę. — Obdarzcie mnie drobnym datkiem! Katera chodeh — na miłość boską!
Podjechałem do niego; sięgnąłem ręką do kieszeni i dałem mu kilka piastrów.
Chodeh da-uleta teh mehzin bikeh, ssoyuhle teh rahst bine — niech Bóg pomnoży twoje bogactwa i wspiera twe zamysły! — podziękował kornie.
— Czy jesteś Kurdem? — spytałem.
— Tak, chodieh.
— Z jakiego szczepu?
— Nie należę do żadnego; jestem stary i odtrącony!
Zrobiło mi się żal biedaka.
— Z czego żyjesz? — pytałem dalej.
— Żywię się korzonkami i mlekiem, które dają mi te trzy małe kozy. Żona moja leży, chora.
— Gdzie?
— Tam, wewnątrz!
Wskazał za siebie; ujrzałem otwór w skale.
— Boże, co za mieszkanie! Czy mogę ją zobaczyć? Być może, będę mógł jej pomóc.
— Wejdź do środka, panie, i niech Allah cię błogosławi!
Zsiadłem z konia, dałem Halefowi do trzymania strzelbę i podszedłem do otworu. Był wysokości człowieka, lecz bardzo wąski. Po przejściu kilku łokci, spostrzegłem szereg mniejszych otworów z prawej i lewej strony. Gdzież tu była kobieta? — Panowały egipskie ciemności. Zawołałem i usłyszałem odpowiedź, pochodzącą z niedaleka. Jeszcze kilka kroków i ujrzałem światło; pochodziło z maleńkiej lampki. W tej samej chwili potężne uderzenie w czaszkę obaliło mnie na ziemię; — grzmotnąłem głową o kamień.
Meded, meded, ya sihdi! — na pomoc, na pomoc, o sihdi! — usłyszałem jeszcze wołanie Halefa, poczem straciłem przytomność. —
Nie wiem jak długo leżałem. Gdy wróciłem do siebie, czułem, że mnie niosą. Byłem związany; ręce miałem skrępowane ztyłu, a kolana zgięte i podniesione. Widzieć nie mogłem, gdyż zawiązano mi oczy. Po chwili wydało mi się, że już nie noszą mnie, lecz odbywam tę miłą przejażdżkę, sądząc po charakterystycznem kołysaniu się, w koszu, na grzbiecie wielbłąda.
W głowie huczało mi jak w kontrabasie. Znowu pojmany! Ale przez kogo? Żebrak był w każdym razie przynętą. Spróbowałem, natężywszy wszystkie siły, rozerwać więzy, lecz po chwili poczułem, niestety, że nie dam rady; leżałem więc spokojnie. Kołysanie się i chwianie trwało nadal. Słyszałem kroki wielu ludzi i zwierząt; mówili po kurdyjsku; nie usłyszałem jednak niczego, coby mnie dotyczyło i mogło objaśnić o położeniu.
Wreszcie zatrzymano się; poznałem z tak dobrze znanych mi dźwięków i szmerów, że rozbijają obóz. Upłynęło wiele czasu; wkońcu poczułem, jak podnoszą mię czyjeś ramiona i po kilkudziesięciu krokach składają na ziemi. Podczas tej krótkiej przeprawy czułem na twarzy lekki powiew wiatru; teraz ustał. Czyżbym leżał w namiocie?
Po chwili nadeszło kilku ludzi, którzy zdawali się dźwigać jakiś ciężar. Może przynosili mego małego hadżi? Oddalili się i znowu zapanowała cisza wokoło.
— Halef? — spytałem szeptem.
— Sihdi, czy to ty? — usłyszałem odpowiedź.
— Tak! Jesteśmy sami?
— Allah to raczy wiedzieć, ja nie! Oczy mam zawiązane.
— Ja również! Jak się to stało?
— Niespodzianie! Żebrak skoczył nagle na mnie i złapał za szyję swojemi olbrzymiemi mackami. Jednocześnie nadbiegło mnóstwo drabów. Wołałem pomocy; przytłoczono mnie i skrępowano; potem owinęli mi szmatą oczy. Więcej nic nie wiem!
— Co to mogli być za Kurdowie?
— Jeżeli ty tego nie wiesz, to ja na pewno!
— Zamilknijmy więc; będę nasłuchiwał. Może coś wyłowię, co mi rozjaśni sytuację.
Słuchaliśmy przez dłuższy czas, lecz dochodziły nas tylko krzyki i nawoływania Kurdów, zwykłe w obozowym rozgardjaszu. Wreszcie, po upływie godziny, czy półtora, usłyszałem głos, który pobudził całą moją uwagę. Zabrzmiał niedaleko od nas; słowa nie były kurdyjskie, lecz arabskie:
— Może i ty weźmiesz flaszeczkę? Nie wiesz przecież, że mam do sprzedania damm el mukaddas[1] proroka, która popłynęła z rany, odniesionej przez Mahometa w bitwie pod Bedr. Dotychczas przechowywano ją tylko w świętej Kaabie Mekkańskiej; teraz jednak otrzymałem tę relikwię do sprzedaży wiernym. Na każdej flaszeczce możesz zobaczyć pieczęć szeika el Kaaba!
Był to głos Ormianina; widocznie znajdował się tu jako handlarz. Mnie, chrześcijaninowi, proponował kupno jagh kuds, świętego oleju; mahometańskiemu Kurdowi chciał wcisnąć fałszywa damm el mukaddas — świętą krew proroka! Właściwe jego interesa polegały i tutaj na szpiegowaniu. Halef poznał go również po głosie, gdyż szepnął do mnie:
— Sihdi, to przecież Armeni! Co ty na to? Czy i tutaj szuka młodych dziewcząt?
— Być może!
— A jeśli ci Kurdowie są jego sprzymierzeńcami?
— Nie myślę.
— Zresztą wszystko jedno; w każdym razie jego obecność pogarsza nasze położenie!
— Ja zaś sądzę przeciwnie!
— Doprawdy? — dlaczego?
— Jeśli przybył tutaj w nieuczciwych zamiarach, możemy pozyskać wdzięczność Kurdów, ostrzegając ich przed nim.
— To słuszne, sihdi, bardzo słuszne! A nawet i w najgorszym razie nie przyszłoby mi na myśl rozpaczać! Znajdowaliśmy się już w gorszych tarapatach, a zawsze wychodzili cało. Allah ześle nam swą pomoc, nie dopuści przecież, aby moja Hanneh, najlepsza z kobiet, i Kara ben Halef, syn mojego serca, nie ujrzeli mnie już nigdy!
Ze szmerów i dźwięków, rozlegających się woko—ło, wnioskowałem, że obóz nie był zbyt rozległy. Dolatywało nas skwierczenie ognia i czuliśmy zapach pieczonego mięsa. O nas nikt się nie troszczył. Przez dłuższy czas jeszcze dochodził nas głos Ormianina, proponującego kupno flaszek. Prawdopodobnie udawały mu się interesa; wreszcie zamilkł; może oddalił się na drugi koniec obozu.
Po pewnym czasie weszło do namiotu parę osób, które stanęły przy nas, milcząc.
— Czy jest tam kto? — spytałem.
— Tak! — brzmiała odpowiedź.
— Kto?
Nezanum[2], który was pojmał.
— Dlaczego to uczyniłeś?
— Nie pytaj, psie! Wiesz sam dobrze dlaczego. Musicie umrzeć; ale jeśliby choć włos z głowy spadł Szeface[3], to nawet w piekle nie zakosztujecie takich męczarni, jak u nas!
— Szefaka? — spytałem zdziwiony. — Czy mówisz o kobiecie tego imienia?
— Naturainie! O kobiecie, którą porwaliście, szakale!
— Znam wiele szczepów Kurdów, lecz tylko jeden, do którego należy kobieta imieniem Szefaka. Czy jesteście może Kurdami Zibari?
— Tak! — odpowiedział, z trudnością tłumiąc gniew.
— A mąż jej, czy nazywa się Hamza Mertal?
— Naturalnie, że się tak nazywa! Niby nie wiesz o tem?! Jeśli ośmielisz się nadal zadawać pytania tego rodzaju, łeb ci rozwalę!
— Zamilcz! Obelgi schowaj dla siebie! — krzyknąłem nie zważając na nasze położenie. — Nie wiesz, do kogo mówisz! Jeżeli odpowiesz spokojnie na kilka moich pytań, być może, zdołasz jeszcze uratować Szefakę! A więc mów, czy ojcem Hamzy jest stary, odważny Szeri Szir, najwyższy szeik Zibarich?
— Tak!
— Słuchaj zatem, co ci powiem, i uczyń, jak każę! Czy jest u was handlarz, który sprzedaje ed damm el mukaddas?
— Tak.
— Szefaka została porwana?
— Tak!
— On jest rabusiem, nie my! Przybył dzisiaj, by zobaczyć wasze dziewczęta i uprowadzić najładniejsze.
— Psie, czy doprawdy sądzisz, że...
— Milcz! — przerwałem. — Nie opowiadaj mu tego, o czem teraz mówimy. Czy wie, że pojmaliście nas?
— Nie!
— Czy słyszałeś cośkolwiek o hadżi Halefie Omarze?
— Był to mały, lecz bardzo odważny wojownik, szczepu Arabów Haddedin.
— A czy znasz człowieka, imieniem Kara ben Nemzi?
— To jego pan, słynny emir z kraju Nemcze.
— Czy ci ludzie są przyjaciółmi, czy też wrogami Kurdów Zibari?
— Przyjaciółmi! Kara ben Nemzi był u nich kilka razy i zawsze wspomagał ich w walce. Szeri Szir i Hamza Mertal wypili z nimi nawet braterstwo krwi, a Szefaka modliła się codziennie za zdrowie emira, gdyż jej przodkowie pochodzili z jego ojczyzny.
— Czy widziałeś go kiedy?
— Nie.
— A czy jest tu ktoś, kto ich widział?
— Należymy do innego odłamu Zibarich i nie widzieliśmy ani jego, ani Halefa; ale przed kwadransem przysłał Szeri Szir gońca do mnie. Siedzi on w obozie przy ogniu i zna zapewne Kara ben Nemzi i Halefa!
— Czy słyszałeś o broni tych mężów?
— Tak! Hadżi Kara ben Nemzi ma małe pistolety, o jednej tylko lufie, które jednak strzelają po sześć razy, prócz tego ciężką rusznicę, której jedna kula wystarcza, aby ubić lwa, panterę, tygrysa, lub niedźwiedzia; ma wreszcie flintę czarodziejską, z której może strzelać bezustanku. Dlatego nawet stu wojowników nie może zmierzyć się z nim jednym.
— Zabraliście nam broń. Kto ją ma teraz?
— Ja!
— Czy dokładnie się jej przyjrzałeś?
— Jeszcze nie! Byłem zajęty rozbijaniem obozu.
— Wyjdź więc i przypatrz się jej; radzę ci, aby nikt nie widział twojej miny podczas tej czynności. Zostaliśmy przez was zaskoczeni; gdybym miał, choć chwilę czasu, by użyć mojej broni, na pewno nie wzięlibyście nas tak łatwo do niewoli! A więc idź, lecz nie daj mi zbyt długo czekać na siebie!
Usłyszeliśmy oddalające się kroki; nie minęło pięć minut, gdy Kurd śpiesznie wbiegł do namiotu, wykrzykując gorączkowo:
Chodieh, widziałem strzelby i obawiam się... Czyżby Allah sprawił...
— Że wzięliście do niewoli swoich najlepszych przyjaciół! — Nie będę wymagał od ciebie zadośćuczynienia. Zawezwij gońca; jeśli nas zna, powie ci, kim jesteśmy. Wszystko to musi dziać się w największej tajemnicy!
Odszedł powtórnie. Po upływie kilku chwil usłyszeliśmy kroki dwóch ludzi. Dojmujące milczenie — i wnet zawołał przestraszony głos:
— Czy to możliwe?! To przecież nasz hemszer, mivan i malko-e-gund[4], hadżi Kara ben Nemzi, któremu tak wiele zawdzięczamy; a tuż obok leży jego przyjaciel i sługa, hadżi Halef Omar! Jak mogłeś ich pojmać, o nezanumie! Jak ośmieliłeś się targnąć na tak słynnych bohaterów, przyjaciół naszego szczepu?! Gdyby Szeri Szir, szeik nasz, który jeszcze dzisiaj przybędzie, dowiedział się o tem, ściągnąłbyś na siebie jego gniew i niełaskę! Precz, natychmiast precz z więzami i opaskami!
Rozwiązano nam rzemienie i oswobodzono oczy, Przed nami stał stary Kurd, nezanum, trzęsący się ze strachu, i jego młody współplemieniec, którego natychmiast poznałem. Podałem mu rękę i powiedziałem:
— Dziękuję ci, Hasinie! Gdyby nie ty, bylibyśmy jeszcze, Bóg wie, jak długo, skrępowani. Później pomówimy o tem; teraz jest ważniejsza sprawa. Czy ten obcy handlarz zamierza u was długo pozostać?
— Nie; musi odejść już przed północą!
— Czy są w obozie kobiety i dziewczęta?
— Tak! — odparł nezanum.
— Chce więc przed północą odejść, by napaść na was po północy. To Kys-Kaptsziji, a szeik Melef przybył ze swoimi Kurdami Szirwani, by mu pomóc!
Allah, Allah! Co słyszę!
— Nie tak głośno! Czy handlarz jest sam?
— Ma ze sobą pomocnika.
— Jak się nazwał ten zbrodniarz?
— Assad Benabi z Mekki.
— Wyjdźcie teraz i uprzedźcie swych ludzi o naszym pobycie, tak, by tego nie zauważył. Gdybyśmy wyszli razem z wami, wywołałoby to zdziwienie i zbiegowisko. Kilku silnych ludzi miejcie wpogotowiu; na moje skinienie mają skrępować handlarza wraz z towarzyszem. Nie powinien nam ujść, gdyż wówczas nie zobaczylibyście już nigdy ani jego, ani też Szefaki, synowej waszego szeika.
Oddalili się; przyniesiono teraz płonące pochodnie, przy których świetle ujrzałem, że znajdujemy się w płóciennym namiocie. Ogromna radość napełniła serce Halefa; ja zaś zachowałem, jak zwykle, równowagę.
— Masz oto nowy przykład, Halefie, — rzekłem — że dobre czyny wydają plony!
Nezanum przyniósł nam broń i zakomunikował, że wszyscy jego ludzie zostali powiadomieni, kim są jeńcy. Wyszliśmy z namiotu. Płonęło mnóstwo ognisk, przy których siedzieli Kurdowie, mężczyźni i kobiety, ukradkiem rzucając spojrzenia w naszym kierunku. Obaj Ormianie siedzieli przy drugiem z rzędu ognisku, licząc od nas; byli odwróceni plecami. Wyszliśmy zcicha i posunęli się zwolna naprzód, aby nie słyszeli naszych kroków. Przed Armenim stała skrzynka z małemi flaszeczkami. Kurdowie, siedzący przy nich, spostrzegli nas; milczeli jednak, nie zdradzając się najdrobniejszym odruchem twarzy. Przerwałem ciszę donośnym głosem:
— Słyszę, że jest tu do sprzedania ed damm el mukaddas, święta krew proroka. Czy mogę kupić flaszeczkę?
Mówiąc to, usiadłem wraz z Halefem przy Ormianach. Handlarz wlepił we mnie przerażone oczy i patrzył, jak na zjawę; ze strachu skamieniał. Sięgnąłem do skrzynki, wyjąłem flakonik i obejrzałem.
— Jak się nazywasz? — spytałem.
— Assad Benabi z Mekki, — odpowiedział, jąkając się.
— A dzisiaj po południu powiedziałeś mi, że nazywasz się Dawud Soliman i jesteś Armenim. Snać obfity masz zapas rozmaitych imion!
Całą siłą woli skupił się, spojrzał mi w twarz z arogancką czelnością i odparł:
— Kim jesteś, że ważysz się mówić w taki sposób do urzędnika świętej Kaaby? Nie znam cię i nigdy jeszcze nie widziałem!
— Tem lepiej ja znam ciebie! Jesteś Kys-Kapisziji, którego szukamy.
Allah akbar! I to muszę wysłuchać?!
— Nietylko wysłuchać, ale i odczuć! Patrz, te flaszeczki ze świętą krwią, rzekomo zapieczętował szeik Kaaby? Dlaczegóż więc widnieje na nich znowu imię Musa Wardan, to samo imię, które jest wyryte na twoim sygnecie?
Otworzyłem, bez żadnej próby oporu z jego strony, flakonik nożem, nabrałem trochę zawartości na drzazgę, obejrzałem, powąchałem i ciągnąłem dalej:
— Ta damm el mukaddas ma pochodzić z bitwy pod Bedr? Odbyła się ona w drugim roku Hedżiry; ta zaś krew ma tylko trzy, najwyżej cztery dni i po—chodzi najprawdopodobniej z żył owcy, albo kozy. Cóż by powiedział szeik-ul-Islam, gdyby doszło do jego wiadomości, że istnieje jeszcze krew proroka i że handluje nią ormiański giaur?
— Nie jestem Ormianinem, tylko...
— Milcz, łotrze! — zagrzmiałem. — Święta krew to takie same bezczelne oszustwo, jak dzisiejszego popołudnia święty olej. Może jeszcze poczniesz sprzedawać ma el mukaddas?
Ma el mukaddas? — spytał, zmieszany.
— Tak, ma el mukaddas, świętą wodę! Czy nie wiesz, że prorok Nahum, którego czczą również Mahometanie, wzniósł święty przybytek nad rzeką Zab? Leży on wpobliżu nas, a woda rzeki, u podnóża ruin, uważana jest za świętą i zwana ma el mukaddas. Tam znalazłbyś dość towaru dla swego pobożnego handlu; ja jednak, gdybym był w twojej skórze, wolałbym utopić się samemu w ma el mukaddas, niż siedzieć teraz w tym obozie!
— Możemy ułatwić mu topiel! — zabrzmiał groźny głos nezanuma. — Oszukał nas, sprzedając fałszywą ed damm el mukaddas; już za tę zbrodnię zasługuje na śmierć. Jeśli się okaże nadomiar, że jest Kys-Kaptsziji, utopimy go!
Armeni podniósł się, blady jak mur.
— Jeśli mnie tu podejrzewają i hańbią, muszę się oddalić! — wyjąkał, zduszonym głosem.
Lecz stał już przy nim Halef. Przysunął mu pistolet do nosa i zagroził:
— Czy sądzisz, że się wykręcisz sianem?! Jeden krok, a zastrzelę cię, jak psa! Groziłeś, że spotkanie z tobą przyniesie śmierć nemu sihdi, a wydałeś wyrok na siebie! — Wiązać go!
Nie uciekłem się nawet do umówionego skinienia; zaledwie Halef wypowiedział te słowa, rzuciło się dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu Kurdów kupą na Ormianina i jego pomocnika, obalili ich na ziemie, powiązali, przyczem nie obeszło się bez szturchańców.
Zaledwie upłynęła minuta od tego wypadku, usłyszeliśmy czyjeś głosy i tętent wielu koni. Przybywał szeik wraz ze swymi wojownikami; liczba ich nie przekraczała setki. Zsiadłszy z siodła, spostrzegł mnie natychmiast; stałem bowiem tuż przy ogniu; wydał okrzyk zdziwienia, dopadł mnie i, obejmując, zawołał radośnie:
— Ty tutaj, emirze! Możemy się więc spodziewać, że odnajdziesz ślady zaginionej! Odkąd porwano ją, dwa dni temu, szukamy napróżno. Lecz ty jesteś ulubieńcem Allaha; on odkryje przed tobą jej tropy!
Syn jego, Hamza Mertal, wyciągnął do mnie obydwie dłonie:
— Chciałbym radość swą z powodu twojego przybycia — rzekł — wyrazić okrzykiem; ale smutek i obawa o żonę mego serca, uciska mi duszę. — Uczyniłeś już dla nas tyle... lecz jeśli znajdziesz Szefakę, to...
— Porzuć biadania i rozpacz! — prosiłem — Jesteśmy na tropie! Być może, dzisiaj jeszcze będziesz ją trzymał w objęciach. Tam oto leży skrępowany Kys-Kaptsziji; musi nam powiedzieć, gdzie ją ukrył!
Słowa te wywołały nieopisane wrażenie. Opowiedziałem, gdzie spotkałem Ormianina i co się później zdarzyło. Wreszcie nadmieniłem, czemu go podejrzewam. Szeri Szir, stary szeik, zgodził się z mojem zdaniem. Żałował niezmiernie omyłki popełnionej w stosunku do nas, i powielekroć przyrzekał, że wynagrodzi nam doznane przykrości. Przy okazji dowiedziałem się, dlaczego uważano mnie i Halefa za sprawców porwania. Dwóch ludzi, jeden wysoki, drugi niski, pierwszy ubrany, jak ja, drugi prawie jak Halef, przybyło do Zibarich i zostali gościnnie przyjęci; nazajutrz znikli; Szefaka wraz z nimi. Szeri Szir i Hamza Mertal natychmiast ruszyli na poszukiwania z wojownikami, zebranymi naprędce; jednocześnie wysłano gońców do pozostałych oddziałów szczepu. Jeden z tych oddziałów znalazł się wpobliżu drogi, którą jechałem dzisiaj z Halefem. Jakiś Kurd spostrzegł nas i, sądząc z powierzchowności, wziął za poszukiwanych. Powiadomił o tem nezanuma; ten wysłał za nami wywiadowcę, który doniósł, żeśmy się nie zatrzymali, tylko powracamy tą samą drogą. Nezanum zastawił więc taką pułapkę, na jaką nadawała się najlepiej grota. Boczne rozgałęzienia były obszerniejsze od wąskiego głównego karceru, dlatego ukryli się w nich Kurdowie, by przepuścić mnie przodem, a następnie dopaść i powalić. Co do mnie, to dałem się nawet prędzej schwytać, niż przypuszczano; rzekomy pasterz miał zresztą w odwodzie dosyć przyczyn, aby nas zaciągnąć do groty. Halefa miano również tam zwabić, ale i tak dano sobie z nim rade. —
Teraz wzięto się naturalnie do obydwu Ormian; pomimo wszystko, nic z nich nie można było wydusić. Nie przyznali się do niczego, a handlarz pozostał przy swojem twierdzeniu, że jest Assadem Benabi z Mekki i nigdy nas nie widział. Ale nawet w tym zgoła nieprawdopodobnym wypadku, gdyby wierzono nie mnie, lecz jemu, łatwo było udowodnić mu kłamstwo. Miał ze sobą jucznego konia; pakunki poddano rewizji. Natrafiłem na flaszeczki z olejem, wrzekomo świętym, o którym wspomniałem dopiero co podczas swej rozmowy z Armenim w obecności wszystkich Kurdów; to świadczyło, że musiał nas już raz napotkać. Łotr jednak wszystkiemu wręcz zaprzeczał, oburzając mnie w najwyższym stopniu; Halef wskakiwał poprostu ze skóry.
— Człowieku, drabie, łotrze i łajdaku! — ryczał mały hadzi. — Nie składasz się, jak wszyscy inni, z krwi i kości, tylko z mieszaniny kłamstwa, podstępu i fałszu; ale ja zadam twojej duszyczce tak skuteczny munat tik[5], że wszystek z ciebie kłam wycieknie. Popatrz! — lekarstwo trzymam w ręce.
Wyciągnął z za pasa harap i zapytał szeika:
— Prawdopodobnie nic przeciwko temu nie masz, o Szeri Szir, abym tym ulubieńcom szeytana[6] wygładził fałdy na skórze! Czy pozwalasz na to?
Obwieś nie zwrócił się z pytaniem do mnie, gdyż wiedział, że takiego pozwolenia nie udzielę. Szeik zaś zgodził się natychmiast:
— Tak; każemy ich ćwiczyć, dopóki nie wyjawią prawdy, ale nie pozwolę, abyś ty się trudził, mój poczciwy Halefie: Mam tu dosyć ludzi, zaprawionych do harapa. Dostaną łajdacy cięgi! Weźmiemy się do ich stóp, które są czulsze, niż plecy, więc rezultat nastąpi prędzej. Niech przygotują degenek[7]!
Coprawda, był to jedyny sposób wydostania od Ormian niezbędnych wiadomości. — Przewidywałem, że poczną głośno krzyczeć; — wołaniem swojem mogli sprowadzić szpiegów, których zapewne wysłali Kurdowie Szirwani za Armenim, aby przekonać się o jego bezpieczeństwie; — dlatego skłoniłem szeika, żeby przedtem kazał przeszukać okolicę obozu, a potem wystawił warty. Uskuteczniono obydwa moje zarządzenia z największą pieczołowitością, sam zresztą pomogłem w poszukiwaniach; nie znalazłem jednak żywej duszy.
Teraz spytaliśmy powtórnie delikwentów, czy przyznają się do winy, uprzedzając, że zwracamy się do nich po raz ostatni; kiedy ponownie zaprzeczyli, rozpoczęło się to, co Turek nazywa: bir degenek urmak, to jest bastonada. Naturalnie, kazałem ich położyć w takiej od siebie odległości, aby jeden nie słyszał zeznań drugiego; w przeciwnym razie mogliby nas, pomimo bólu, okłamać. Prawdziwe będą zeznania, skoro się dadzą uzgodnić.
Jednakże zdawali się być nieczuli na uderzenia, gdyż przez długi czas nie wydali nawet jęku, chociaż, już po pierwszym kiju, popękały im podeszwy. Nie sądziłem nigdy, aby człowiek zdolny był do takiej wytrwałości! Handlarzowi nie wydarło się nawet westchnienie. Co się tyczy drugiego, nie umiał tak panować nad sobą; w każdym razie jęczeć począł dopiero po dwudziestym razie. Po pewnym czasie jęki zamieniły się w prawdziwy ryk; wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać bólu, poprosił, aby wstrzymano egzekucję. Szeik rzekł do mnie:
— Emirze, pomów z nim; wiesz lepiej ode mnie, o co pytać!
Uprzedziłem draba, aby mówił prawdę, w przeciwnym bowiem razie rozpoczniemy na nowo bastonadę:
— Gdzie rozbiliście obóz?
— W odległości kwadransa drogi, na drugim brzegu.
— Z ilu ludzi składa się oddział?
— Jest nas trzynastu Ormian i trzydziestu Kurdów Szirwani.
— Ile kobiet i dziewcząt macie ze sobą?
— Pięcioro.
— Kim są?
— Córka mirzy Muzaffara, trzy dziewczęta z Serdaszt i Szefaka, żona Hamzy Mertala.
— Czy to wy dokonywaliście poprzednich napadów?
— Tak.
— Czy napadliście dzisiaj ośmiu Persów?
— Tak
— Zostali zabici?
— Siedmiu. Mirzę Muzaffara zostawiliśmy przy życiu, aby dostać okup.
— Poco wam okup?
— Przypadnie Kurdom Szirwani; po otrzymaniu okupu mirzę jednak i tak zabiją.
— Jesteście niegodziwi łajdacy! Dziw, że ziemia was nosi! A najokropniejsze to, że z pośród was — trzynastu zwie się chrześcijanami!
Odpowiedzi nie padały tak jasno i skoordynowanie, jak je podaję, lecz chaotycznie i z przestankami. Gdy przerywano kije, milkły, dopiero świeża porcja uderzeń otwierała usta torturowanego. Dowiedziałem się jeszcze, że stary zdradziecki szeik Melef wysłał rzeczywiście jednego ze swych ludzi do obozu, aby uprzedzić, że znajduję się wraz z Halefem na lewym brzegu rzeki; miano nas zaskoczyć i pojmać. Ponieważ jednak nie znaleziono nas tam, wysłali dwóch wywiadow—ców, którzy coprawda nas nie wytropili, lecz zato wykryli obóz Zibarich. Wtedy Armeni udał się na przeszpiegi z towarzyszem, aby wywąchać, czy niema gyzel meta[8]. Ofiary upatrzone miano porwać po północy. —
Handlarz nie słyszał ani słowa z tego, co wyduszono z jego towarzysza; sam milczał, jak grób. Przeklinał i jęczał, wreszcie począł krzyczeć przy każdem uderzeniu:
— Bijcie, bijcie, kaci! Niech was Bóg wytępi! Nie wyciągniecie ze mnie ani słowa!
Było to okropne; kazałem zaprzestać. Sądziłem, że pomocnik jego mówi prawdę i poradziłem szeikowi Szeri Szir, aby udać się do obozu rabusiów. Jeśli delikwent oszukał nas, można było zawsze wyciągnąć z niego prawdę kijami. Mieliśmy się spotkać z 41 przeciwnikami, wystarczał więc oddział z sześćdziesięciu ludzi. Konie pozostawiliśmy. Nie zapomniałem o rzemieniach i sznurach. —
Szliśmy gęsiego wzdłuż rzeki; ja z Halefem naprzedzie, gdyż w każdym razie umiałem się lepiej skradać od Zibarich. Po upływie kwadransa podwoiliśmy czujność i wkrótce ujrzeliśmy wartownika, siedzącego na brzegu. Parę szybkich skoków i byliśmy przy nim. Schwyciłem go za szyję; Halef z kilkoma Kurdami związali mu ręce, nogi i wsunęli knebel do ust. Nie można było udać się do obozu ławą, wnetby nas spostrzeżono. Obraliśmy więc z szeikiem hasło, którem miało być dwukrotne kwakanie żaby. Oddaliłem się nieco i przepłynąłem rzekę, aby dostać się do obozu lądem. Draby musiały się czuć bezpiecznie, bo nie spotkałem po drodze nikogo. —
Szirwani leżeli pokotem wokoło; większa część chrapała głośno. Branki były przywiązane do drzew; pilnowało ich jedenastu Ormian, śpiących również. Nieopodal konie bądź pasły się, bądź leżały w trawie. Persa nie mogłem nigdzie dostrzec. Nie miałem czasu długo szukać, więc poczołgałem się do brzegu, aby dać znak umówiony. Wtem usłyszałem w wodzie dziwny plusk i bulgotanie; przyjrzawszy się uważnie, spostrzegłem na powierzchni coś okrągłego, coś, co przypominało ludzką głowę.
— Mów półgłosem, abym tylko ja słyszał; chcę cię uratować! — szepnąłem. — Czy jesteś mirza Muzaffar, merd adalet z Yaltemiru?
— Tak! Czy ty nie należysz do rabusiów?
— Nie!
Ya rab, o Boże, czyżby zbliżała się pomoc?! Wszystkich ludzi pomordowano mi, a moja córka jęczy w niewoli!
— Czy związano cię w wodzie?
— Tak! Skrępowano mi ręce na plecach, nogi przytroczono do dużego kamienia i zepchnięto wraz ze mną do wody, tak głęboko, że sięga mi prawie do ust. Kimkolwiek jesteś, o panie, zlituj się nade mną i ratuj!
— Jestem tym psem chrześcijańskim, parszywym, którego dzisiaj tyle razy obrzucałeś błotem! Chętniebym przeciął twe więzy, lecz musiałbym przy tem cię dotknąć, a dotknięcie giaura podobno zanieczyszcza!
— To ty, ty!! Emirze, przebacz mi, okaż swą łaskę! Rozwiąż mnie, a nigdy już w życiu nie będę szydził z żadnego chrześcijanina, lecz codziennie modlił się za wszystkich twoich współwyznawców!
— Uczyń tak, uzyskasz wtedy łaskę i błogosławieństwo Allaha! Nie zapominaj nigdy, że jest on ojcem wszystkich ludzi!
Wyjąłem nóż i zanurzyłem się do wody; dopiero po kilkakrotnem nurkowaniu zdołałem przeciąć rzemienie; potem oswobodziłem mu ramiona i wyciągnąłem bezwładnego z wyczerpania, na brzeg.
— Usiądź tutaj i zachowuj się spokojnie, bez względu na to, co się stanie!
Począłem dwukrotnie naśladować kwakanie żaby; po chwili ujrzałem skradających się Zibarich. Gdy stanęli już wszyscy przy mnie, wydałem rozkazy; — zaczęliśmy zcicha się skradać. Piętnastu ludzi okrążyło Ormian, a czterdziestu pięciu Kurdów; szli tak bezszelestnie, że nie obudził się nikt z uśpionych. Każdy upatrzył sobie ofiarę i napadł na nią; rozpoczął się ogłuszający hałas i bezsilne ryki wściekłości. Lecz po chwili krótkiego zmagania się, zostaliśmy panami obozu; wrogowie leżeli powiązani na ziemi — wszyscy żywi; kilku jedynie, którym nie można było podołać, odniosło rany.
Nie troszczyłem się o uwolnienie dziewcząt; uprzedził mnie stary szeik ze swym synem, który radośnie rozciął więzy Szeface, by ją utulić w ramionach.
Podczas ogólnej uciechy, pociągnąłem za sobą małego hadżi.
— Chodź, Halefie! Weźmiemy konie Szirwanich i pojedziemy zpowrotem do obozu zawiadomić pozostałych że napad się udał.
— Odjechać, sihdi? — zapytał ze zdziwieniem. — Czyś nie pomyślał o tem, że teraz nastąpi najważniejsze: ogólne uznanie dla nas i podziękowanie?!
— Dlatego właśnie chce odjechać! Sami musimy podziękować Bogu, że udało się nam ujść szczęśliwie wszystkim niebezpieczeństwom. Chodź więc!
Wsiedliśmy na konie Kurdów i chcieliśmy ruszyć.
— Stój, emirze! Dokąd! — zawołał głośno szeik, skoro to zauważył.
— Do naszego obozu!
— Zostań jeszcze, zostań! Szefaka chce cię widzieć!
— Później się ze mną zobaczy!
Ruszyliśmy i przebywszy rzekę, udali się do obozu, gdzie wkrótce zapanowała radość z powodu odnalezienia ulubionej żony wodza. Wszystko, co należało do zwyciężonych, nie wyłączając koni, dostało się teraz, jako prawna zdobycz, Zibarim. Hadżi Halef podszedł do Ormianina i drwił:
— Zwyciężyliśmy; żaden z twojej bandy nie uszedł! Co się stało z twoją wielką gębą i jeszcze większą zemstą?! Czyja śmierć nastąpi po naszem spotkaniu, — mego sihdi, czy też twoja? Pojedziesz ze wstydem do piekła, my zaś powiększyliśmy stokrotnie naszą sławę, będą o nas składać pieśni mężczyźni, kobiety, dziewczęta Turcji, Arabji i Farsistanu[9]. Ty jesteś zdychającym kretem, a ja najwyższym szeikiem Haddedinów i zwę się Hadżi Halef Omar ben Hadżi Abul Abbas ibn Hadżi Dawud al Gossarah! —
Nastał poranek. Zwinięto obóz i przeniesiono go na przeciwległy brzeg, — miejsce wczorajszego zwycięstwa. Teraz nie udało mi się ujść podziękom uratowanych. Co się tyczy małego Halefa, nie zachowywał się zbyt skromnie. Stanął przy moim boku, aby zebrać plon podziękowań i pochwał, na co spokojnie zezwoliłem, przysłuchując się, jak sam najgłośniej wysławiał swoją odwagę.
Mirza Muzaffar czuł się wobec mnie zakłopotany i zmieszany. Atoli ja traktowałem go tak serdecznie, jakby mnie nigdy nie obrażał. Był w siódmym niebie, odzyskawszy córkę, „gwiazdę swego życia“. Skoro poprosiłem go, by zechciał zabrać w powrotnej drodze również trzy dziewczęta z Serdaszt, zgodził się chętnie i odparł:
— Ciebie, emirze, pojmano tam i złem okiem na cię patrzono; teraz ja rozgłoszę twą chwałę i opowiem wszystkim, że trzy córki z Serdaszt tobie li tylko zawdzięczają wolność!
Podał mi rękę, nie pomyślawszy teraz, czy dotknięcie go zanieczyści. —
Starego, fałszywego szeika Szirwanich potraktowałem z pogardą, lecz wstawiłem się za nim i jego ludźmi. Zasłużyli na ciężką karę, jednakże udało mi się, ze względu na ewentualne następstwa, to jest zemstę krwi, przekonać Szeri Szira, by puścił ich wolno; naturalnie wszystko, co posiadali, musieli zostawić, jako łup. Udali się więc w drogę powrotną pieszo. Wpierw jednak musieli być świadkami kary, która miała spotkać Ormian.
Tych oczekiwał cięższy los, niż ich Kurdyjskich wspólników, gdyż oni to byli organizatorami porwania. Szeri Szir zwrócił się do mnie w tej sprawie:
— Co uczyniłbyś z nimi, emirze?
— Zgodnie z kanun ’ilm elhukuk[10] musiałbyś właściwie wydać ich w ręce mutessaryfa z Szehrsor.
— Tego na pewno sambyś nie uczynił! Co mnie mo—że obchodzić jakiś kodeks?! Jeśli zastosuję się do przepisów, to żadnego z tych psów nie dosięgnie najmniejsza kara; pomijam już trudność transportu i uciążliwość drogi. — Jesteśmy wolnymi Kurdami i sądzimy takich ludzi według naszych własnych praw! Proszę cię bardzo, tym razem nie wstawiaj się za nimi; pomimo serdecznego przywiązania do ciebie, nie mógłbym posłuchać!
— Jesteśmy wszyscy grzeszni i dlatego powinniśmy postępować łagodnie z innymi; tutaj jednak mamy do czynienia nie z błędami przyrodzonemi, lecz z recydywistą, zbrodniarzem godnym śmierci. Porywał kobiety na sprzedaż, a wczoraj ludzie jego zamordowali siedmiu Persów! Czyń z nimi, co ci się podoba!
— Wyjąłeś mi słowa z pod serca; dziękuję ci!
— Mam do ciebie jednak prośbę! Nie męcz ich niepotrzebnie i spróbuj dowiedzieć się, dokąd sprzedali uprzednio porwane dziewczęta. Gdybyśmy mogli donieść o tem ich krewnym, byliby może w stanie odzyskać uprowadzone branki.
— Uczynię, jak mówisz! Teraz zgromadzę starszych na sąd. Czy chcesz wziąć w nim udział?
— Nie! Lecz przywołajcie mnie, zanim wypełnicie wyrok! Chcę pomówić z nimi raz jeszcze przed śmiercią. Są chrześcijanami; być może, uda mi się obudzić w nich sumienie!
Oddaliłem się ku rzece. Nie chciałem być członkiem sądu, na którym Mahometanie występują w pełni praw przeciwko chrześcijanom. Przypuszczałem, że potrwa to z godzinę, lecz w każdym razie powróciłem już po trzydziestu minutach; zanim jednakże doszedłem do obozu, usłyszałem odgłos strzałów. Począłem biec z najwyższą szybkością. Gdy przybyłem, zastałem już stygnące trupy dwunastu Ormian!
— Kazałeś ich zastrzelić?! — zawołałem na szeika. — Chciałem wszak z nimi przedtem pomówić!
— Powiedziałem im o tem! Wtedy poczęli przeklinać ciebie, mnie, twoją religię, świat i Boga! Opanował mnie gniew i kazałem ich powystrzelać. Allah zmiłuje się nad ich duszami!
— Widzę tylko dwanaście trupów. Gdzie przywódca, Kys-Kaptsziji?
— Chodź, pokażę ci go!
Podprowadził mnie do brzegu, na którym stali jego ludzie, zapatrzeni w wodę. Ujrzałem pośrodku rzeki małą tratwę z trawy; leżał na niej związany handlarz.
— Co to ma znaczyć?!
— Jest to wyrok, który sam wydałeś! Myśmy go tylko wykonali. Sprzedawał fałszywy jagh kuds, oszukiwał nas rzekomym damm el mukaddas, pokryje mu zato głowę święta woda proroka Nahuma! — Ma el mukaddas weźmie go w swoje lodowate objęcia! Szkoda dla niego kuli! Siedzi na tratwie z trawy, która nie unosi się na powierzchni wody, ale zanurza stopniowo, aż zatonie w rzece. Sam zapowiedziałeś, że najlepsza będzie to dla niego kara!
Dreszcz mię, przebiegł; musiałem jednakże spełnić swój obowiązek i zawołałem do nieszczęśliwego:
— Umrzesz od kuli, nie zaś utopisz się jak szczenię, jeśli...
Przerwał mi klątwą, która nie nadaje się do powtórzenia. Odwróciłem twarz, aby nie być świadkiem tak marnego szczeznięcia. —
Szeik wiedział już, dokąd sprzedano poprzednio porwane dziewczęta. Mieliśmy wszyscy trzej, ja, Pers i szeik, zawiadomić krewnych o miejscu ich pobytu. —
Kurdowie Szirwani opuścili obóz przed południem. Potem pożegnał się z nami Pers wraz z towarzyszkami; ściskał mi ręce i nazywał swoim przyjacielem. — Tymczasem tratwa z handlarzem zniknęła pod wodą. Pogrzebaliśmy trupy Ormian i pociągnęli również do jilaku[11] Zibarich, gdyż stary szeik prosił nas tak długo, że wreszcie zgodziliśmy się zabawić u nich przez tydzień. —
Od tej pory nie słyszano już o Kys-Kaptsziji. — —






  1. Święta krew.
  2. Starszy wioskowy.
  3. Jutrzenka, tutaj imię żeńskie.
  4. Przyjaciel, gość i wódz.
  5. Środek na wymioty.
  6. Szatan.
  7. Bastonada.
  8. Ładny towar
  9. Persja.
  10. Kodeks prawny.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Obóz letni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.