Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jaciół! — Nie będę wymagał od ciebie zadośćuczynienia. Zawezwij gońca; jeśli nas zna, powie ci, kim jesteśmy. Wszystko to musi dziać się w największej tajemnicy!
Odszedł powtórnie. Po upływie kilku chwil usłyszeliśmy kroki dwóch ludzi. Dojmujące milczenie — i wnet zawołał przestraszony głos:
— Czy to możliwe?! To przecież nasz hemszer, mivan i malko-e-gund[1], hadżi Kara ben Nemzi, któremu tak wiele zawdzięczamy; a tuż obok leży jego przyjaciel i sługa, hadżi Halef Omar! Jak mogłeś ich pojmać, o nezanumie! Jak ośmieliłeś się targnąć na tak słynnych bohaterów, przyjaciół naszego szczepu?! Gdyby Szeri Szir, szeik nasz, który jeszcze dzisiaj przybędzie, dowiedział się o tem, ściągnąłbyś na siebie jego gniew i niełaskę! Precz, natychmiast precz z więzami i opaskami!
Rozwiązano nam rzemienie i oswobodzono oczy, Przed nami stał stary Kurd, nezanum, trzęsący się ze strachu, i jego młody współplemieniec, którego natychmiast poznałem. Podałem mu rękę i powiedziałem:
— Dziękuję ci, Hasinie! Gdyby nie ty, bylibyśmy jeszcze, Bóg wie, jak długo, skrępowani. Później pomówimy o tem; teraz jest ważniejsza sprawa. Czy ten obcy handlarz zamierza u was długo pozostać?
— Nie; musi odejść już przed północą!
— Czy są w obozie kobiety i dziewczęta?
— Tak! — odparł nezanum.
— Chce więc przed północą odejść, by napaść na was po północy. To Kys-Kaptsziji, a szeik Melef przybył ze swoimi Kurdami Szirwani, by mu pomóc!
Allah, Allah! Co słyszę!

  1. Przyjaciel, gość i wódz.
189