Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ców, którzy coprawda nas nie wytropili, lecz zato wykryli obóz Zibarich. Wtedy Armeni udał się na przeszpiegi z towarzyszem, aby wywąchać, czy niema gyzel meta[1]. Ofiary upatrzone miano porwać po północy. —
Handlarz nie słyszał ani słowa z tego, co wyduszono z jego towarzysza; sam milczał, jak grób. Przeklinał i jęczał, wreszcie począł krzyczeć przy każdem uderzeniu:
— Bijcie, bijcie, kaci! Niech was Bóg wytępi! Nie wyciągniecie ze mnie ani słowa!
Było to okropne; kazałem zaprzestać. Sądziłem, że pomocnik jego mówi prawdę i poradziłem szeikowi Szeri Szir, aby udać się do obozu rabusiów. Jeśli delikwent oszukał nas, można było zawsze wyciągnąć z niego prawdę kijami. Mieliśmy się spotkać z 41 przeciwnikami, wystarczał więc oddział z sześćdziesięciu ludzi. Konie pozostawiliśmy. Nie zapomniałem o rzemieniach i sznurach. —
Szliśmy gęsiego wzdłuż rzeki; ja z Halefem naprzedzie, gdyż w każdym razie umiałem się lepiej skradać od Zibarich. Po upływie kwadransa podwoiliśmy czujność i wkrótce ujrzeliśmy wartownika, siedzącego na brzegu. Parę szybkich skoków i byliśmy przy nim. Schwyciłem go za szyję; Halef z kilkoma Kurdami związali mu ręce, nogi i wsunęli knebel do ust. Nie można było udać się do obozu ławą, wnetby nas spostrzeżono. Obraliśmy wiec z szeikiem hasło, którem miało być dwukrotne kwakanie żaby. Oddaliłem się nieco i przepłynąłem rzekę, aby dostać się do obozu lądem. Draby musiały się czuć bezpiecznie, bo nie spotkałem po

  1. Ładny towar
198