Krwawe znamię/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Krwawe znamię
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Upłynął rok od opisanych wyżej wypadków, które spokojną dotąd okolicą wstrząsnęły w istocie jak uderzenie piorunu. Buchnęły płomienie przekleństw, urągowisk, potwarze, domysły, szyderstwa. Wszyscy w zawody rzucali kamieniami na matkę, co własne dziecko opuściła, dla kochanka młodości. Większość ani zrozumieć, ani darować jej nie chciała, że się wyrzekła zapisów, bogactwa, że po ludzku i powszednio nie wprowadziła nowego męża do Mielsztyniec, zamiast jego rabsztynieckie ubóstwo podzielać. Wprawdzie ludzie byliby tak samo hałasowali na nowe małżeństwo, jak dzisiaj, aleby ono im się naturalniejszem zdawało.
W kilka dni po wyjeździe matki, Eugeniusz poczuł, że w Mielsztyńcach pozostać nie może. Kazał przygotować do podróży wszystko i ruszył do Warszawy.
Dziecko to wczoraj jeszcze, stało się nagle aż nadto może chłodnym i rozważnym mężczyzną. Słowo nawet nie dobyło się z ust jego nazajutrz, gdy zniknięciem wdowy przerażony dwór tracił przytomność i rozpaczał.
Czuł on, że jemu należało okazać męztwo w imieniu rodu i przekonywać obliczem, że się zwyciężonym nie uznaje.
Dla starych sług było to ciosem okropnym, jaki od wieków Spytków nie dotknął; widzieli oni w nim naturalnie straszniejszą niż wszystkie przeszłe zemstę Jaksów, którzy z niewiastą, z matką rodu, porwali cześć domu i jego powagę.
Następnego poranka w kaplicy zamkowej osiwiała drużyna leżała krzyżem, łkając i zawodząc. Czuła, że to kres ostateczny, że nadchodziła nieubłagana ruina, że ten wypadek zabójczy zwiastował zgubę Mielsztyńcom.
Wszystkie też przez zabobonnych ludzi pochwytane znaki jakieś oznajmywały nieszczęście. Hełm z podniesioną od wieków stojący przyłbicą, przez który wyglądała zbielała głowa trupia, nagle się zatrzasnął, a gdy stary sługa nazajutrz, zdumiony podniósł wizyr, znalazł w nim tylko czarną próżnię. Głowa znikła...[1]
Biała niewiasta, z krwawem na szyi znamieniem, nocą ukazywała się, powoli przechodząc salę... W pokoju nieboszczyka Spytka widziano przez kilka wieczorów z okien bijącą łunę, jakby od katafalkowych świec, a gdy burgrabia tam wszedł, lękając się pożaru, nie znalazł nic, oprócz maleńkiej lampki przed obrazem patrona.
Cisza śmierci zawisła nad Mielsztyńcami. Nie wolno było ani wspomnieć o zaszłych wypadkach. Dla zatarcia ich śladu, Eugeniusz wyjechał natychmiast do Warszawy, przykazując, aby na zamku wszystko w dawnym utrzymało się porządku, a potajemnie wydawszy polecenie, aby matce, jeśliby się zgłosiła, dozwolono rozporządzić się tu, jako pani i dziedziczce[2] bez ograniczenia.
Wszakże Spytkowa, raz rzuciwszy Mielsztyńce, już się ich wyrzekła na wieki. Była to niewiasta energicznego, męzkiego charakteru i serca. Postanowiwszy poślubić ubóstwo z człowiekiem, którego niegdyś kochała, nie cofnęła się przed tem widmem bladem, które dla niej, nawykłej do dostatków, do przepychu i zbytku, straszniejszem było niż dla każdej innej.
Ale Spytkowa wyszła z ubogiego domu szlachcica, a przez lat kilkanaście jak niewolnica, jak obca sercem, nie przyrastając ani do obyczajów dworu, co ją otaczał — żyła wspomnieniami. W chwili gdy opuściła zamek, ta męczarnia przeniesiona mężnie, pierzchła z oczów jej jak sen, jak mara boleśna... wchodziła znowu w rzeczywistość, której się nie lękała.
W kilka dni dopiero po jej odjeździe z zamku, gdy stary ks. Ziemiec, zmożony prośbami i zaklęciami, pobłogosławił nowożeńcom, a ci już w Rabsztyńcach zaczynali rozgospodarowywać się nieco i myśleć o przyszłości, po sąsiedztwie rozeszła się wieść o wypadku. Nie chciano jej wierzyć zrazu, tak się ona wszystkim zdawała nieprawdopodobną, dziwną. Możnaż było przypuścić, aby dla zestarzałego człowieka, zubożałego, steranego, młoda jeszcze i milionowa pani miała się wyrzec dostatków, przyszłości, dziecięcia, imienia, swobody... wszystkiego, co jej najszczęśliwsze zapewniało położenie?
To też pierwsi co z tą wieścią po sąsiedztwie pobiegli, przyjęci byli jak bezwstydni plotkarze. Wielu ciekawych pojechało do Mielsztyniec i dowiedziało się w miasteczku i na zamku tylko, że państwo wszyscy wyruszyli do stolicy...
Mało kto wiedział, co się działo w Rabsztyńcach, zamkniętych dla takich oczu, i że ks. Ziemiec ślub dawał. Do Jaksy nie wielu się zbliżyć śmiało, bo się go obawiano; długo więc wątpliwym pozostał los pani Spytkowej... Większa część utrzymywała, że jest z synem w Warszawie.
Tymczasem mężna niewiasta krzątała się w opuszczonych od wieku Rabsztyńcach. Z młodością w sercu, z siłą, jaką ona daje, z miłością wiosenną w piersiach, los podobny nie ustraszyłby jej pewnie choć w pustce, niedostatku i ruinie. Ale tu cięższem było zadanie, z gruzów nietylko dom, potrzeba było dźwignąć człowieka złamanego rozpaczą, zeschłego na drzazgę, zepsutego niedolą. Wdowa miała trudne nad wyraz zadanie pracowania nad sobą, nad nim, nad słabością, jaką owiewa wiek chłodniejszy, który więcej wątpi, niż się spodziewa, więcej niedowierza niżeli ufa przyszłości.
Z rozbicia tego, ze skarbów rzuconych dobrowolnie, Spytkowa nie wyniosła nic, prócz tego, co jej osobistą było własnością. Posag jej nader szczupły, szczęściem nietknięty przez Spytka, który rozkazał doń dokładać procenta i mieszać go z innymi funduszami nie dozwolił, przy odebraniu, które natychmiast uskutecznić się dało, wyniósł kilkadziesiąt tysięcy złotych. Jaksa nic nie miał, oprócz tego szmata ziemi, na którym stały ruiny, a z niego w istocie, przy najzapobieglejszej pracy, nic zrobić nie było można. Przytykała do niego wioska niewielka, niegdyś do klucza należąca, Młynica, rozdzielona tylko stawem od dworu. Szczęściem mogła być nabytą i pani Iwonowa natychmiast ją kupiła. W ten sposób, choć dwór niestosunkowo rozległym był obok małej osady, przynajmniej z czemś się wiązał i dozwalał pewne zaprowadzić gospodarstwo...
Gdybyśmy nie czerpali z podań prawdziwych, te prozaiczne szczegóły życia państwa Jaksów właściwieby tu miejsca znaleźć nie powinny. Ale dla nas wiążą się one ściślej z dziejami serca, niżby się komu zdawało. Życie ludzkie bezcielesnem być nie może, zawsze w niem przeważną rolę gra ten szkielet, który duch ożywia, a gra promieni ducha, jak na białej ścianie, musi się malować na pokładzie powszednich żywota stosunków. Tu w nowem życiu tego dziwnego stadła, każdy szczegół o jego charakterze stanowił. Praca konieczna, przymusowa, obojga małżonków, ratowała ich od zwątpienia i rozczarowania.
Jakkolwiek Jaksa miał wielkie przymioty, przecież nie byłby umiał podołać takiemu szczęściu, jakie go spotkało. Łacniej mu było kilkanaście lat rozpaczy przeżyć, niż póić się rok jednostajnem szczęściem. Aniołem-stróżem, siłą domu, jego duszą stała się wdowa, która wyrzekłszy się swej woli na lat kilkanaście, podając się żelaznej formie Spytkowskich obyczajów, teraz ją odzyskała spotęgowaną, wielką, niezłomną. Zdawało się jej nieraz samej, że dopiero życie rozpoczynała. Jaksa padał przed nią w nieustannych zachwytach... i słuchał jej już jak dziecię.
Wielkiej też zaprawdę potęgi potrzebowała ta niewiasta, którą niegdyś marmurową zwano w Mielsztyńcach, aby nie upaść pod ciężarem. Dość przypomnieć czem był Jaksa, do czego ona była nawykła, jakim smutkiem poiło ją nieustannie wspomnienie opuszczonego dziecka i niepokój o los jego...
Eugeniusz wyjeżdżając z Mielsztyniec, bo do tego przyzwoitość go zmuszała, nierad je wszakże opuszczał. W ostatnich czasach zrósł się on z niemi i z przodkami, rozczytawszy się w podaniach, nasłuchawszy powieści ludzi, związawszy się temi wspomnieniami jakąś miłością, tem większą, że się czuł sierotą i samotnym.
Mówiliśmy o jego wychowaniu, było ono tak poprowadzone, że miało go bronić od marzeń, rozczarowywać i studzić. Dopóki żył w obcym kraju, był Eugenek w istocie wychowańcem ks. de Bury i nowej epoki... ale w Mielsztyńcach owładnęły nim tradycye i pod wpływem ich, stał się jakby napowrót dzieckiem kraju i rodziny. Targały nim te dwa prądy na przemiany i czyniły go tak nieszczęśliwym, jak są zwykle ludzie rozpołowieni życiem, którzy do zupełnej z sobą zgody nigdy przyjść nie mogą.
Eugenek często śmiał się sam z siebie i z swych zabobonów, to znów oburzał się na suche i zimne niedowiarstwo swoje. Pod cieniem tych murów, gdyby tam dłużej zamieszkał, niechybnie ostygłyby i zwietrzały wonie obcej nauki, wróciłby do dziecinnego myśli wątku; ale przewidzieć też łatwo, że opuszczając starą siedzibę, rzucając się w świat, musiał równie łacno dać sobie odżywić światu ziarna pierwszego wychowania, zgodne z duchem epoki.
Tak się też stało... Poczuł Eugeniusz oddalając się od tych biednych, smutnych, osierociałych Mielsztyniec, że widma i strachy, które tam serce jego uciskały, na jasnym dniu pierzchały powoli.
Całą drogę przedumał biedny, usiłując sobie wyrobić pewien plan na przyszłość i przyrzekając nie odstąpić od niego. Czuł, że za słabym byłby, zdając się nieopatrznie na wypadki.
Jednem z pierwszych jego postanowień było, nie wspominając o tem, co go od matki dzieliło, donosić jej regularnie o sobie. Czyby mu ona odpowiadała czy nie, przyrzekł sobie, że raz w miesiąc wyspowiada się jej ze swego życia; miał to za obowiązek dziecięcia. Nie wymógł tylko na sobie, by ją inaczej nazwał w liście, jak dawnem pani Spytkowej imieniem i przesyłał pismo do Mielsztyniec, pewien będąc, że znajdzie drogę do sąsiedniego dworu.
Gdy pierwszy list taki odebrała matka, był on dla niej wyrzutem, groźbą, przestrachem. Długo nie śmiała go otworzyć, ale odwaga nie opuszczała jej nigdy na długo. Rozłamała pieczęć i zdziwiła się radośnie, nie znajdując ani słowa, któreby drażliwe położenie nowe przypominało. Syn, jakby odjechał od niej na chwilę, przypominał się jej i uniżenie ze swych czynności tłumaczył.
Niepodobna mu było nieodpisać... ale list matki był suchem błogosławieństwem i milczącym uściskiem. Ona nie mogła mu ze swych trosk, pracy i powszednich wypadków się spowiadać; jej życie nowe było oddzielone nieprzebyte od dawnego granicą.
Młody Spytek zjawił się w Warszawie nieznany nikomu, z nazwiska nawet obcy wszystkim... zmuszony szukać rodziny i stosunków. Z początku posądzono go nawet, że to imię mógł nosić i przybrać nieprawnie; dopiero krewni jego babki, Lubomirscy, i koligaci dalsi znacznych rodzin, dobrze poszperawszy w pamięci i genealogiach, przyznali się do młodego kuzyna...
Położenie to tem się przykrzejszem zdawało, że go wypytywano o rodzinę, o ojca, o matkę, a dziwiąc się puszczonej tak wcześnie na niebezpieczne morze świata młodości, domyślano jakichś nadzwyczajnych tego osierocenia przyczyn.
Przed najbliższymi wyznał Eugeniusz, że matka jego powtórne zawarła śluby, ale wcale im nie dał poznać, żeby się go wyrzekła i opuściła.
Młody, majętny i pięknego imienia człowiek, przedstawiający się z takim taktem instynktownym i nabytym przez wychowanie jak nasz Spytek, musiał znaleźć uprzejme w Warszawie przyjęcie. Wyrywano go sobie, a maleńki wzrost tego człowieka, tak poważnie wyglądającego mimo młodości, prawie dzieciństwa, prześliczne rysy twarzy, jakiś smutek rozlany na jego czole, czyniły go zachwycającym.
Gdyby się Eugeniusz poddał urokom tego dworu płochego, temu kipiątkowi zabaw, szałowi używania i płochym zalotom... byłby łatwo mógł stopniami spaść na ostatnie szczeble...
Szczęściem dla niego może stało się osamotnienie. Najbliższy krewny, starzec bezsilny i chory, mało się mógł nim zajmować, choć go wielce pokochał; czuł więc Eugeniusz, że jest sierotą, i że od niego samego jego losy przyszłe zależą.
Uczyniło go to bojaźliwym i rozważnym, chociaż struło mu młodość, której ta obawa nieustanna obcięła skrzydła. Wkrótce, rozpatrzywszy się w kraju nieco lepiej, trochę za poradą pana Zaranka, więcej z własnej woli, Eugeniusz przedsięwziął podróż dłuższą za granicę. Ale cel jej pojął poważniej, niż zwykła była młodzież ówczesna; postanowił uczyć się. Zaranek potrzebował także nauki, która całą dlań stanowić miała przyszłość; podali więc sobie ręce, zgodniejsi niż kiedykolwiek, weselsi, i gdy w Warszawie gotowano się zewsząd zastawiać sieci na maleńkiego Spyteczka, jak go nazywano, gdy matki rozpowiadały o nim córkom, rozwódki rzucać się zabierały roztapiające spojrzenia, wdówki zapraszać już chciały na wieczory, aby go trochę okrzesać, Eugenek niespodzianie oddał wizyty pożegnalne wszystkim i znikł ze stolicy.
Nie znałby ówczesnego świata, ktoby go posądził, że dłużej nad dwadzieścia cztery godzin żałował młodzieńca. Nazajutrz już przybyły z Włoch śpiewak był lwem dnia i najpożądańszą zabawką salonów.







  1. Mówiono po cichu, że ją, uchodząc pani zabrała ze sobą, aby Jaksom powrócić.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Brak części tekstu (uszkodzona strona). Tekst (oznaczony kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania z 1879 roku, str. 353.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.