Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Krwawe znamię.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Upłynął rok od opisanych wyżej wypadków, które spokojną dotąd okolicą wstrząsnęły w istocie jak uderzenie piorunu. Buchnęły płomienie przekleństw, urągowisk, potwarze, domysły, szyderstwa. Wszyscy w zawody rzucali kamieniami na matkę, co własne dziecko opuściła, dla kochanka młodości. Większość ani zrozumieć, ani darować jej nie chciała, że się wyrzekła zapisów, bogactwa, że po ludzku i powszednio nie wprowadziła nowego męża do Mielsztyniec, zamiast jego rabsztynieckie ubóstwo podzielać. Wprawdzie ludzie byliby tak samo hałasowali na nowe małżeństwo, jak dzisiaj, aleby ono im się naturalniejszem zdawało.
W kilka dni po wyjeździe matki, Eugeniusz poczuł, że w Mielsztyńcach pozostać nie może. Kazał przygotować do podróży wszystko i ruszył do Warszawy.
Dziecko to wczoraj jeszcze, stało się nagle aż nadto może chłodnym i rozważnym mężczyzną. Słowo nawet nie dobyło się z ust jego nazajutrz, gdy zniknięciem wdowy przerażony dwór tracił przytomność i rozpaczał.
Czuł on, że jemu należało okazać męztwo w imieniu rodu i przekonywać obliczem, że się zwyciężonym nie uznaje.
Dla starych sług było to ciosem okropnym, jaki od wieków Spytków nie dotknął; widzieli oni w nim naturalnie straszniejszą niż wszystkie przeszłe zemstę Jaksów, którzy z niewiastą, z matką rodu, porwali cześć domu i jego powagę.
Następnego poranka w kaplicy zamkowej osiwiała drużyna leżała krzyżem, łkając i zawodząc. Czuła, że to kres ostateczny, że nadchodziła nieubłagana ruina, że ten wypadek zabójczy zwiastował zgubę Mielsztyńcom.