Krwawa hrabina/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Krwawa hrabina
Podtytuł Sensacyjna powieść historyczna
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
PIĘKNA ELŻBIETA BATORÓWNA.

Nazajutrz, gdy zbudził się Górka, słoneczne promienie zalewały komnatę. Burza, która szalała całą noc minęła i z za chmur wypłynęło dość jeszcze ciepłe, październikowe słońce.
W jego potokach zarówno sam zamek, jak i komnata, w której nocował wydawały się mniej ponure. Był to duży pokój, urządzony z przepychem i musiała hrabina uważać Górkę za znakomitego gościa, skoro mu taką paradną izbę przeznaczyła. Stało tam łoże olbrzymie o kręconych kolumnach z baldachimem, ciężkie rzeźbione szafy i ciężkie fotele a ściany pokrywały cenne gobeliny, przedstawiające nieco wyuzdane sceny z starożytnej historji. Górka, sam pochodzący z magnackiej rodziny i po różnych pańskich dworach bywały, najlepiej mógł ocenić ten przepych urządzenia. A nad wielkim kominem pięknie rzeźbione i pomalowane, znajdowały się złączone herby Nadasdych i Batorych. W rogu, na zydlu, spoczywało zawiniątko, wczoraj tu jeszcze zapewne przyniesione, z ubraniem Górki. Ucieszył on się z niego szczerze, bo zamierzył przemienić przemokłe i zabłocone ubranie na inne, by w całej okazałości dziś wystąpić przed hrabiną. Wiedział, że jest przystojnym kawalerem, bogatych szat mu nie brakło a piękna twarz i promieniste oczy hrabiny Elżbiety wciąż tkwiły w jego pamięci.
Porwał się tedy z łoża i jął się pospiesznie ubierać, gdy rozległ się stuk w drzwi, a wnet potem ukazał się jego pacholik. Przybywał, by panu dopomóc przy rannym przyodziewku.
— Cóż, Jaśku — rzekł wesoło do pacholika. — Dobry mieliśmy nocleg? Nakarmili cię i napoili należycie madziary?
Chłopak miał jakąś zafrasowaną minę.
— Dobry to dobry, panie wojewodzicu! — odparł. — Skakali ludzie jaśnie hrabiny koło mnie jak mogli! Nakarmili i napoili, a naszym koniom dali tyle owsa, że i przez tydzieńby nie zjadły. I gadali ze mną tak, jak żebym był szlachcicem, bo przecie rozumiem ich mowę...
— To czegóż miast się radować, gębę wykrzywiasz? Wiadoma rzecz, lubią nas w tym kraju. Polak węgier dwa bratanki i do szabli i do szklanki!
— Nie to...
— Jakto, nie to?
— Nie podoba mi się w tym zamku!
Górka uśmiechnął się lekko.
— Czemuż się tu waszmości nie podoba, zacny Jaśku?
Pacholik zniżył głos.
— Jakaś tu jest tajemnica, panie wojewodzicu! — szepnął. — Tajemnica, którą oni ukrywają. Coś, czego wyrozumieć nie mogę. Te hajduki goszczą i skaczą, a w rzeczy samej człowieka ślepiamiby prześwidrowali. Ruszajmy stąd jaknajprędzej, wasza miłość...
— Głupiś, Jaśku! Wcale mi do odjazdu nie spieszno.
— A ten człowiek wczoraj?
— Obłąkany!
— Obłąkany? To czemu garbus patrzył z takim niespokojem, kiedy on szeptał coś waszej miłości i wnet go odciągnął?
Ale Górka nie zamierzał wdawać się w dłuższą dyskusję ze swoim pacholikiem. O wczorajszych wypadkach sam wyrobił sobie zdanie, co prawda, głównie pod wpływem pięknych, olbrzymich oczów hrabiny. Widział zresztą, że zwyczajem Jaśka, młodego, dwudziestoletniego chłopaka było węszenie historyj niezwykłych.
— Powtarzam, głupiś! — krótko uciął. — Pozatem nie przeszkadzam! Szukaj dalej, mości Jaśku tajemnicy i dowiedz się, co się z tym szalonym dziadem stało! A teraz pomóż mi się przyodziać!
Rychło Górka stał przebrany w piękny kontusz o drogocennych zapinkach, spięty pod szyję wielkim soliterem. Stał i podkręcając niewielkiego wąsika, przyglądał się swemu odbiciu w weneckiem lustrze, zdobiącem jedną ze ścian komnaty. Spojrzał z zadowoleniem, bo lustro odbijało postać zręcznego i pełnego buty kawalera. Dziś mógł przed hrabiną wystąpić godnie i jako potomek znakomitego polskiego rodu i jako przystojny młodzian. To też, gdy przypasywał do boku złotem nabijaną karabelę, przez zęby, myśląc o pięknej Elżbiecie, mruknął:
— Ano, obaczym...
Odziawszy się i spożywszy przyniesiony do komnaty przez służebne posiłek, zszedł na dół, przez długi szereg pokojów i znalazłszy się na dziedzińcu, jął oglądać zamek.
Wszędzie napotkani hajducy i służba witali go z oznakami niezwykłego respektu.
Zamek, za dnia wydał mu się jeszcze wspanialszy. Pomiędzy dwoma basztami, jedną wyższą, a drugą niższą, mieścił się mur dwupiętrowy. Na dole znajdowała się siedziba hajduków — czyli straży przybocznej hrabiny, tudzież zbrojownia, na górze mieszkania hrabiny Nadasdy i jej służebnic. W mniejszej baszcie gościnne pokoje i tam właśnie nocował, przeznaczenie większej było mu nieznane. Zapewne znajdowała się tam strażnica i punkt obserwacyjny, bo na górze dojrzał uzbrojonego w halabardę hajduka, który wartował tam, rozglądając się po okolicy.
Zamek otoczony był głęboką fossą i stanowił twierdzę, ciężką do zdobycia, co w owych czasach, ciągłych niepokojów, nie przedstawiało nic niezwykłego.
Krążąc po wielkim dziedzińcu zamkowym Górka mimowolnie przypominał sobie słowa Jaśka. Cóż za tajemnicę mógł zawierać zamek, i co za głupstwa plótł chłopak? Że hajducy byli uzbrojeni, od stóp do głów, nie stanowiło nic dziwnego. Że niektórzy z nich spoglądali z podełba ponuro, takiem już musiało być ich usposobienie. Lecz dobrani byli chłop w chłopa i Górka wprawnem okiem stwierdzał, że w razie potrzeby, sprawni musieli z nich być żołnierze.
Krążył tedy Górka, napotykany niskiemi ukłonami lub wojskowem pozdrowieniem, podziwiając zamek. Zastanowiło go tylko, że gdy zbliżył się do dużej baszty strażnik zawahał się i jakby chciał zagrodzić mu wejście. Lecz Górka cofnął się w porę sam, nie zamierzając się wydać nadto ciekawym. Zresztą, tuż obok niego rozległ się głos:
— Wasza miłość ogląda nasze zamczysko? Jeśli zezwoli, sam go oprowadzę!
Obok Górki stał garbus, niczem z pod ziemi wyrosły.
W ślad za tym przewodnikiem, który wydawał się przełożonym nad innemi — dziwiło Górkę, że podobne funkcje powierzyła hrabina podobnemu monstrum — zwiedził szlachcic polski i stajnie i zbrojownie. W stajniach mógł podziwiać dobór najprzeróżniejszych pięknych bachmatów, z których niejeden pochodził zdaleka, ba, nawet z Syrji i Arabji. Zbrojownią zaś poszczycić by się mógł nawet panujący książę. Mieściły się tam zbiory broni najprzeróżniejszej, w które w razie potrzeby można było uzbroić liczne zastępy ludzi.
Na tych zajęciach, tak miłych dla rycerskiego serca upłynęło kilka godzin. Właśnie kończył Górka podziwianie wspaniałych rzędów i rynsztunków, gdy nadbiegła służebna z oznajmieniem, że miłościwa pani hrabina oczekuje z obiadem na rycerza.
Zastał piękną Elżbietę w olbrzymiej sali jadalnej.
O ile komnaty hrabiny urządzone były w wschodnim stylu i przeważał tam orjentalny przepych makat i kobierców, o tyle sala jadalna zachowała ściśle rycerski charakter. Wisiał tam szereg portretów rodzinnych, pamiętających jeszcze czasy Hunyada i Macieja Korwina. Po środku zaś, wisiał konterfekt hrabiego Nadasdy, zmarłego małżonka Elżbiety. Zadziwiło tylko Górkę, że ubrany był w strój z przed lat kilkudziesięciu. Widocznie w wieku późniejszym ożenił się z hrabiną.
— Jako spało wam się kawalerze, w murach mojego zamczyska? — zapytała z czarującym uśmiechem piękna pani na powitanie.
Górka ucałował wyciągniętą rękę i odpowiedział misternie ukutym komplementem, wzrokiem zaś wpijał się w hrabinę. Dziś, miast stroju amazonki, w jakim widział ją wczoraj, nosiła dworską prawie, mody hiszpańskiej, którą wprowadził austryjacki dwór — suknię długą, czarną aksamitną, bogato naszywaną perłami, mocno wciętą w pasie.
— Siadajcie, rycerzu! — rzekła, wskazując mu obok siebie miejsce.
Obiad spożywali sami. Widocznie nikt urodzeniem nie był dostatecznie godzien, by obok nich zająć miejsce, lecz zato po olbrzymiej komnacie, kręciła się liczna służba.
Górka siadł i znów podziwiał bogatą zastawę stołu. Uginał się on dosłownie pod licznemi złotemi i srebrnemi misami, a w roztruhanach i pięknie rzniętych kryształowych puharach tysiącznemi barwami mieniło się wino. To też, rychło, pod wpływem znakomitych potraw, zaprawionych mocną węgierską papryką i stuletniego tokaja, świat począł mu się wydawać piękny, a czarne oczy hrabiny, najpiękniejsze na świecie.
— Dla własnej tedy przyjemności — zapytała Elżbieta, gdy pierwszy głód został nasycony i spostrzegła, że policzki Górki poczęły czerwienieć — podróżujecie po świecie? Ten powód skłonił was tylko — zręcznie badała — do zwiedzenia naszej Hungarji?
— Nulla vita, nisi Hungarja! Niema życia jak na Węgrzech! — odrzekł uprzejmie Górka, — poczem niespodziewanie mu się wyrwało. — Ale i z inną bawię tu sprawą!
— Inną? — powtórzyła na pozór obojętnie.
Górka, któremu mocny tokaj uderzył trochę do głowy, przypuszczając, że Elżbieta żywi w swem sercu tradycję rodu Batorych, szczerze jął mówić:
— Nie będę przed wami, miłościwa pani czynił tajemnicy. Wyście krewniaczka Gabora. Przybyłem na Węgry z pewnem poufnem zleceniem dla księcia, a nawet mu wiozę ważne papiery.
Jakiś nieuchwytny błysk przebiegł w oczach hrabiny, lecz wnet postarała się opanować.
— Zleceniem? — powtórzyła, niby obojętnie.
— Jak wiecie — tłómaczył — od czasu nieszczęsnej bitwy pod Mohaczem, w której to zastępy tureckie zwyciężyły wasze wojska i poległ król Ludwik II, Hungarja utraciła swój byt samodzielny i nie masz już prawdziwych narodowych królów. Jedna jej część dostała się pod panowanie Turczyna, drugą zawładnął austryjacki dom. Wasz zamek leży po niemieckiej stronie i szczęście to, że nie jesteście pod panowaniem pohańca, ale monarcha wasz cesarz Rudolf, który królem węgierskim się mieni, nie jest istotnym panem dla żadnego prawdziwego madziara. Swój powinien go zastąpić i z Siedmiogrodu przyjdzie ocalenie. Bo, tylko części Węgier, zwanej Siedmiogrodem, przed laty, dzięki Janowi Zapolyi, żonatemu z Izabellą, córką naszego Zygmunta I, udało się ocalić swą niepodległość. Po synu Zapoly‘ego przyszli na tron w Siedmiogrodzie Batorowie, ale już ich nie ma, rządzi tam Rakoczy, całkowicie zależny od cesarza i austryjak po tę jedyną niezawisłą cząsteczkę Hungarji swą łapę wyciąga... A prawdziwy dziedzic tronu Gabor, musi się ukrywać, pozbawiony władzy i znaczenia.
— Tak... — szepnęła bez wielkiego przekonania.
— Książę Gabor — ciągnął dalej — wychowany w Polsce ma śród nas wielu przyjaciół. Chcieliśmy nawet, żeby został królem polskim, ale to się nie udało. Gotowiśmy tedy mu dopomóc do odzyskania kraju, a ja w tej sprawie mu wiozę ważne dokumenty. Pragniemy go poprzeć szablami i pieniędzmi. Da Bóg, książę wejdzie na Siedmiogrodzki tron, a później oswobodzi Węgry i tak da po skórze austryjakowi, jak dziesięć lat temu to sprawił sicut alter Achilles, nasz pan Jan Zamoyski...
— Hm... — znów jakiś nieokreślony dźwięk wybiegł z piersi pięknej pani.
— Ale książę się ukrywa, bo niemiec, znając jego zamiary, chętnie pochwyciłby Gabora i osadził w jakim lochu. Wiem, że bawi na Węgrzech, gdzieś w tych stronach, lecz próżno starałem się o niego przepytać. Otóż, jeślim wam to wszystko szczerze rzekł, miłościwa pani, to dla tego, że mniemam, iż zamierzenia waszego krewniaka są wam nie obce i będziecie może mogli wskazać, jak go odszukać?
Elżbieta nie miała pojęcia, gdzie przebywa Gabor. Ale, szczere wyznanie Górki było jej niezwykle na rękę. Przedewszystkiem o knowaniach Gabora trzeba było powiadomić, kogo należy, pozatem miała pretekst do zatrzymania dłużej w swym zamku młodego szlachcica.
— I ja nie mam pojęcia — odrzekła — gdzie przebywa Gabor, ale lada dzień spodziewam się od niego wieści! — skłamała, poczem dodała chytrze. — Nie mogliście trafić, tedy lepiej kawalerze, niźli przybywając do Czeithy. Pobądźcie u mnie kilka dni, a ja już wam wiadomość o Gaborze zdobędę!
— Zaiste, same Niebo zesłało mnie w wasze, progi, pani! — wykrzyknął ucieszony, sam nie wiedząc w jaką wpada pułapkę.
Naprawdę, mógł się cieszyć. Miast błąkać się po nieznanym kraju i wypytywać dyskretnie o księcia, pozostawał tu, przy boku pięknej damy. I misję swą mógł spełnić bezpiecznie. A czarne oczy hrabiny przemawiały doń ogniście...
— Błogosławię fatum — powtórzył — które tu mnie przywiodło!
Teraz Elżbieta uśmiechnęła się czarująco. Wiedziała, co chciała wiedzieć, a Górka pędził, niczem mucha na lep. Obrzuciła raz jeszcze wzrokiem zgrabną postać wojewodzica i jakby stwierdziwszy, że przypada jej całkowicie do gustu, szepnęła.
— I ja się cieszę, kawalerze.

Po obiedzie, przy którym już mowy nie było ani o Gaborze, ani o polityce, lecz Elżbieta jakby umyślnie skręcała tematy na sprawy Amora, co zresztą wówczas było w powszechnym zwyczaju. Górka odszedł do swej komnaty zakochany. Przysięgać był gotów, że w swem życiu nie widział piękniejszej kobiety, a mocny uścisk dłoni księżnej, na pożegnanie, obiecywał wiele.
Jakżeby się ździwił, a nawet przeraził, gdyby mógł się domyśleć, z jaką wizytą, tajemnicza hrabina się udaje.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.