Krwawa hrabina/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Krwawa hrabina
Podtytuł Sensacyjna powieść historyczna
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
TAJEMNICZY ZAMEK.

O rycerzu! Jakaż siła
Twoje kroki zapędziła
W te bezludne strony.
Grom uderza, wiatr dmie w oczy
Potok z szumem fale toczy
Tam, w kraj spustoszony.

MICHAŁ VORÖSMARTY
poeta węgierski ( 1855 r.)

Był rok 1608. Silna wichura pieniła mętne wody rzeki Wagu, siekł drobny deszcz i zapadał już mrok, kiedy młody szlachcic polski Stanisław Górka, zdala dojrzał wyrastające przed nim jakieś potężne kontury.
Kontury, wznoszącego się na wzgórzu zamku.
— Hej! — rzekł do jadącego nieco z tyłu pacholika. — Chwałaż Bogu! Widać ludzką siedzibę! Przemokłem do kości i myślałem, że w lesie, śród tej ulewy przyjdzie nam nocować!
— Piękne zamczysko! — przywtórzył pacholik, radośnie spozierając na wysokie baszty, wznoszące się na wzgórzu i okolone szeregiem zabudowań. — Piękne zamczysko! Nie odmówią nam tu chyba gościny i noclegu!
Górka, ucieszony, spiął konia ostrogami i pospieszył w kierunku zamku. Zaiste, był to traf nader szczęśliwy. Bo, nie znając dobrze Węgier i zbłądziwszy śród drogi, mógł być przygotowany na przeróżne przygody i niebezpieczeństwa śród nocy.
Węgry, podzielone wówczas pomiędzy Turcję a Austrję, skłócone, w stanie nieustannej wojny i ciągłych zamieszek, mało, zwłaszcza dla podróżnego przedstawiały bezpieczeństwa, a każdy napotkany po drodze zajazd, mógł być, nie tyle schronieniem, co pułapką i zbójecką jaskinią. Wszędzie krążyły uzbrojone bandy, złożone z serbów, kroatów, słowaków, ba nawet tatarów, czyhające na łup i dla niewielkiego nawet łupu gotowe pozbawić podróżnego życia.
To też Górka, rad pędził teraz w stronę magnackiej rezydencji. Nie orjentował się, do kogo należeć może zamek, ale znając dobrze gościnność węgierskiej arystokracji, tuszył, że napotka się z serdecznem przyjęciem.
Istotnie, niezadługo wraz z pacholikiem znaleźli się podle zamku. Był on, w rzeczy samej potężny, jak większość wybudowanych w Węgrzech zamków, mających za cel obronę przed ciągłemi napadami i otoczony szeroką fossą. Na szczęście jednak, znajdował się tam zwodzony most i był opuszczony obecnie.
— Wjeżdżajmy! — zawołał Górka i kopyta jego bachmata wesoło zadzwoniły po deskach. — Ale, cóż to? — raptem wykrzyknął.
Zdala dobiegł go jakiś jęk.
— Co to? — powtórzył.
Koło bramy, znajdującej się na drugim końcu mostu, wsparty o nią, stał jakiś człowiek i szlochał głośno. Raz po raz podnosił swą pięść i uderzał w bramę, niby pragnął dostać się do wewnątrz, a tam go nie wpuszczano.
— Nie chcą wam otworzyć? — zapytał Górka i wpił się zdziwionym wzrokiem w nieznajomego.
Jego wygląd, istotnie, przedstawiał się niezwykle. Był to wysoki, barczysty, starszy już mężczyzna, obrośnięty, bez czapki, o potarganych wichurą włosach i zmierzwionej brodzie. Opończę miał poszarpaną i zabłoconą, rzekłbyś, odbył daleką drogę, a oczy nabiegłe krwią, nieprzytomnie patrzyły dokoła. Obojętnym wzrokiem obrzucił Górkę i jego pacholika, poczem znów z mocą wyrznął kułakiem w okute żelazem drzwi i wycharczał:
— Zbrodniarze... Zbrodniarze...
Może począłby się go rozpytywać Górka i dowiedział z ust nieznajomego, co znaczyła ta cała scena, gdyby wtem w murze nie rozwarło się jakieś okienko i nie ukazała się w niem głowa. Ściągnęły ją tam, zapewne, nie tyle uderzenia w bramę starego mężczyzny, który dobijał się do zamku bezskutecznie od dłuższego czasu, ile stuk kopyt końskich nowych przybyszów po zwodzonym moście.
— Aj, ki wot? Kto idzie? — zabrzmiało po madziarsku zapytanie.
— Vendeg! Gość! Podróżny! — odparł w tym samym języku Górka, gdyż władał nieźle tą mową.
Jednocześnie drgnął. Coraz dziwniejsza poczynała się stawać przygoda. Twarz, jaka ukazała się w okienku była tak potwornie szpetna i wykrzywiał ją taki wyraz złośliwości, że przestraszyć się jej można było nie tylko w nocy. Spłaszczony nos, olbrzymie uszy i ogromne usta, niepokryte zarostem, nadawały jej coś zwierzęcego, a w świdrujących małych oczkach przebijała się drapieżność.
Nieufnym wzrokiem mierzył Górkę.
— Goście? — powtórzył, przenosząc oczy z Górki na nieznajomego. — Razem przybywacie?
Górka potrząsnął głową.
— Jestem wojewodzic Stanisław Górka! — dumnie rzekł. — Wraz z moim pacholikiem zmyliliśmy drogę i długo błąkaliśmy się śród lasów. Przybywamy was prosić o gościnę. A tego człowieka — wskazał na nieznajomego — jako żywo nie znam i rad byłbym posłyszeć, czemu tak rozpacza.
Twarz tego, który wyglądał przez okno, jakby się rozpogodziła. Znikł z niej cień niepokoju. Dostrzegł zapewne w mroku i pięknego wierzchowca i bogaty, choć zmoczony ubiór Górki. Poznał, że z przedstawicielem znakomitego rodu ma do czynienia, bo na szpetnej twarzy pojawił się obleśny uśmiech i głosem skrzeczącym, a któremu starał się nadać możliwie uprzejme brzmienie, wypowiedział:
— Zaraz rozkażę rozewrzeć bramę! Radzi jesteśmy waszej miłości...
— A czyjże ten zamek? — zapytał Górka.
— Jaśnie wielmożnej hrabiny Nadasdy! Zowie się Czeitha!
— Acha! — bąknął zadowolony, bo o hrabinie nieraz miał sposobność słyszeć na Węgrzech. — Tedy zameldujcie mnie waszej pani! Ale — dodał, przypomniawszy sobie nagle tajemniczego mężczyznę, który stał teraz podle jego konia i niby z nadzieją wpatrywał się w Górkę. — Czemuż nie chcecie go wpuścić? Wszak znużony, zmoczony i stary. Widać z odzienia, że przebył daleką drogę... Nie godzi się w taką noc — wichura zawyła z nową siłą — człowieka ostawiać na dworze!
— To człek pozbawiony rozumu! — zabrzmiała odpowiedź. — Sam nie wie, co gada...
— Ja, pozbawiony rozumu? — wrzasnął w tejże chwili mężczyzna. — Jak śmiesz, ty...
Dalsze słowa zagłuszył zgrzyt roztwieranej bramy. Górka wjechał na obszerny dziedziniec. Przy nim, trzymając go za strzemię prześlizgnął się stary. Na dziedzińcu kręciło się sporo hajduków, ubranych dostatnio, lecz dziwnie ponurych, o minach nie wzbudzających zaufania. Przy bramie zaś stał ten, który z nimi rozmawiał przez okienko. Gdy Górka mu się przyjrzał, mógł stwierdzić, iż cała jego postać była równie odrażająca, jak głowa. Był to garbus, ale niezwykle rozrośnięty w ramionach, o długich, niczem u goryla rękach, zapewne obdarzony dużą fizyczną siłą. Musiał zajmować wyższe w domu stanowisko, gdyż hajducy spozierali nań z bojaźnią, połączoną z respektem.
— Zaraz doniosę jaśnie hrabinie o odwiedzinach waszej miłości! — skłonił się nisko i uczynił kilka kroków w stronę jasno oświetlonego ganku, jakby Górce wskazując drogę.
Z tej chwili skorzystał nieznajomy. Przyciśnięty wciąż blisko do konia Górki, wyszeptał:
— Jam nie szalony! Łże, potworny karzeł! Strzeż się szlachcicu! Tu zbójecka jaskinia!
— Coście rzekli? — powtórzył Górka, dobrze nie rozumiejąc.
— Zbójecka jaskinia! Więżą ją... Ilonę... Pragnę Ilonę wybłagać, wyprosić...
— Kogo więżą?
— Ilonę... Pamiętajcie rycerzu... Pamiętajcie rycerzu, jeślibym zginął! Nic ponadto wam rzec nie mogę, bo to przeklęte monstrum znowu tu spieszy...
W rzeczy samej, garbus nie dotarł do ganku, a jakby przypomniawszy sobie o czemś, zatrzymał się w pół drogi. Przypomniał sobie o owym dziwnym mężczyźnie i jemu teraz dawał znaki, żeby się zbliżył.
— Ej, dziadu! — krzyczał. — Nie nudź szlachetnego pana! Idź za Sandorem — tu wskazał na jednego z hajduków — do czeladnej izby! Później załatwimy nasze sprawy!
Nieznajomy puścił strzemię Górki i rzuciwszy mu ostatnie spojrzenie, jakby błagając o litość i pomoc, począł się oddalać. Lecz, zdawało się, że zdala biegnie jeszcze szept.
— Strzeżcie się... Strzeżcie, rycerzu...
W innym wypadku cała ta scena i przepojone niepokojem słowa zrobiłyby na Górce inne wrażenie i nie tak łatwo opuściłby nieznajomego. A potworny garbus; hajducy o ponurym wyglądzie, przejęliby go obawą. Ale posłyszawszy, że zamek zwie się Czeithe i należy do hrabiny Nadasdy, na wszystko spozierał innemi oczami. Choć bliższych szczegółów o hrabinie nie znał, to, co posłyszał w różnych węgierskich dworach, całkowicie wystarczało, aby wzbudzić do niej całkowite zaufanie i respekt. Elżbieta, hrabina Nadasdy, urodzona księżniczka Batorówna, miała być kobietą niezwykle urodziwą i rozporządzającą olbrzymiemi bogactwami. Owdowiawszy, powtórnie nie wychodziła za mąż, ale pono przeróżne miewała kaprysy. Czasem mówiono o niej, że jest to druga Kleopatra i że nie jeden piękny kawaler poszczycił się jej względami. W każdym razie była to wielka dama, z potężnego rodu Batorych i każdy poczytywałby sobie za honor znaleźć się na jej dworze, bo naogół żyła odosobniona, nie przyjmując nikogo.
To też, w związku z jej nazwiskiem, niezwykłe otoczenie nabierało innego charakteru i wojewodzic cieszył się już z góry, że przed obliczem pięknej pani się znajdzie. Co zaś tyczyło się przygody z nieznajomym starcem, to poczynał wierzyć, iż w rzeczy samej szalonego napotkał i mimo uszów puścił posłyszane ostrzeżenie. Tembardziej, że garbus widocznie rad, że odciągnął szaleńca od nowego przybysza, zbliżywszy się, tłómaczył:
— Pozbawiony rozumu! Zmarła mu córka, czy wychowanica! Z rozpaczy pomięszało mu się w głowie! Nie chce uwierzyć w jej śmierć i wszędy jej szuka! Szuka i oskarża, że mu ją porwano.
Wyjaśnienie to całkowicie zadowolniło Górkę. Zeskoczył z konia i rzuciwszy cugle pacholikowi, podążył w ślad za garbusem. Rychło znaleźli się w olbrzymim przedsionku, o ścianach zawieszonych zbrojami, najprzeróżniejszą bronią i rogami jeleni, a z tego przedsionku w jasno oświetlonej, bogato przybranej komnacie. Miała ona nieco charakter wschodni i tonęła śród kosztownych makat i smyrneńskich dywanów. Nie dziwota. Choć Węgry wciąż walczyły z Portą Otomańską, zdążyły jednak przejąć w niektórych wypadkach turecki przepych i tureckie upodobania.
Pośrodku komnaty, jakby oczekując na ich przybycie, stała niewiasta, którą, zaiste, piękną nazwać było można. Słusznego wzrostu, o prawdziwie madziarskim typie, śniadej cerze, kruczych włosach i wielkich ognistych oczach. Na oko, lat mieć mogła najwyżej trzydzieści i gdyby nie duma, rozlana na jej obliczu w połączeniu z jakimś niesamowitym wyrazem w źrenicach, mogła pociągnąć każdego. Była odziana tak, jakby tylko co powróciła z konnej przejażdżki. Więc, w karmazynową, ściśniętą złotym pasem szubkę, oblamowaną kosztownem futrem, tureckie, szerokie szarawary, jakich wówczas do podobnych przejażdżek używały węgierskie panie, i wysokie, męskie, safjanowe buty.
W dłoni, na której połyskiwało kilka kosztownych pierścieni, dzierżyła bat, którym odniechcenia raz po raz niecierpliwie uderzała po cholewce.
— Piękna, bo piękna — pomyślał Górka. — Dla takiej warto i poświęcić życie!
Zapomniał natychmiast o dziwacznym garbusie i ponurych hajdukach, kręcących się po podwórzu zamku.
Na widok Górki oblicze urodziwej damy rozjaśnił uprzejmy uśmiech, a słowa które wybiegły z za krwawych warg, były jeszcze słodsze.
— Witajcie, kawalerze! — rzekła. — Mówił mi Fitzke — wskazała na garbusa — żeście zbłądzili w podróży i szukacie w moim domu gościny. Rada was widzę. Cały dom stoi dla was otworem!
Skłonił się nisko.
— Wielki to honor dla mnie — odparł — znaleźć się w tak znakomitym domu! Sława wasza, mościa hrabino, a raczej mościa księżno, bo pochodzicie z sławnego domu Batorych, grzmi po całej Hungarji i szczęśliw jestem, że vestram celsitudinem poznaję i na własne oczy przekonać się mogę, że zaiste krasą starożytne boginie przewyższacie!
Obowiązkiem dobrze ułożonego kawalera było ukucie podobnego komplementu, jak i również przeplatanie swej mowy, łacińskiemi zwrotami, co zarówno na Węgrzech, jak i w Polsce należało wtedy do dobrego tonu. Musiał jednak, w słowach Górki, prócz zdawkowej grzeczności przebijać szczery zachwyt, bo piękna pani pokraśniała, cień zadowolenia przemknął w głębi źrenic i niby skromnie odrzekła.
— Nadtoście uprzejmi, rycerzu.
Górka uważał, że winien udzielić nieco informacji o sobie.
— Zwę się Górka! — rzekł. — Gwoli zwiedzenia Hungarji podróżuję po kraju! — nie chciał jeszcze wyjawić powodu swej prawdziwej bytności na Węgrzech. — Z tych Górków, co najgoręcej elekcję naszego króla Stefana popierali, a waszego wielkiego krewniaka. Łączyły mnie więzy amicycyi z drugim waszym krewniakiem Gaborem Batorym. Gdy jeszcze przebywał w Polsce.
— Ach, Gabor.... — mruknęła bez wielkiego zapału, lecz grymas ten uszedł uwagi młodego szlachcica.
Aby zrozumieć dalszy bieg wypadków, słów parę należy poświęcić historji rodu Batorych. Ród ten zawsze należał do magnackich na Węgrzech, lecz do roli panujących podniósł go dopiero Stefan Batory, obrany początkowo na księcia Siedmiogrodu, a później na króla Polskiego. Po nim tron Siedmiogrodu przejął brat jego Krzysztof i w Księstwie Siedmiogrodzkiem działo się jeszcze jako tako. Ale już po śmierci Krzysztofa rozpoczęły się niesnaski, a ród Batorych jął się chylić ku upadkowi. Syn jego Zygmunt, znękany niefortunnemi wojnami, ustąpił tron swemu bratu Andrzejowi, a sam szukał pomocy w Polsce u Jana Zamojskiego, swego powinowatego, męża Gryzeldy Batorówny, siostry króla Stefana. Lecz i panowanie Andrzeja było krótkie. Zwyciężony w bitwie z nasadzonym na niego przez Austrję hospodarem maltańskim Michałem, w czasie ucieczki do Polski, został zabity. Co prawda po jego śmierci, znów Zygmunt powrócił na tron, zawezwany przez wiernych siedmiogrodzian, lecz nie mogąc się uporać z przeciwnościami, złożył rządy w ręce cesarza Rudolfa II i sam wkrótce potem zmarł.
Tron siedmiogrodzki, objął Zygmunt Rakoczy, a ze świetnych czasów Batorych, pozostała jeno tradycja.
Otóż w chwili naszego opowiadania, prócz Elżbiety Batorówny, która zamieszkiwała na Węgrzech, istniał ostatni potomek znakomitego rodu Gabor, marzący o wskrzeszeniu dawnych tradycji.
Synowiec ten króla Stefana, wychowywany w Polsce i doskonale świadom naszej mowy i zwyczajów, marzył nie tylko o odzyskaniu siedmiogrodzkiego księstwa, ale i o koronie polskiej. Odziedziczywszy po jednym ze swych krewnych, panu na Ezetie, ogromne bogactwa, formował swą partję po cichu, a wszyscy ci, którym obrzydły rządy niemieckie, z nim się łączyli i przeciw cesarzowi Rudolfowi rozwijali chorągiew.
Prawdziwym powodem bytności Górki na Węgrzech było to, że zaprzyjaźniony od młodu jeszcze w Polsce z Gaborem, teraz dążył do księcia, by powiększyć liczbę jego stronników. Ale Gabor, na którego cesarz Rudolf zastawiał wciąż nowe pułapki, ukrywał się po dworach różnych węgierskich magnatów. A wojewodzic wiózł zapewnienie, że wielu Polaków, gotowych jest pospieszyć mu z pomocą w odzyskaniu siedmiogrodzkiego księstwa. Toć Gabor cieszył się w Polsce taką popularnością, że w roku zeszłym, w czasie rokoszu Zebrzydowskiego, głośno wołano, iż po obaleniu niemiłego Zygmunta III, jego tylko na tron polski powołają. Tak to ściśle łączyły się wówczas dzieje Siedmiogrodu i Polski i takie, dzięki pamięci króla Stefana, panowało przywiązanie do rodu Batorych, a Gabor wychowany w Polsce i zaprzyjaźniony z najznakomitszemi rodami, był uważany za swego.
Lecz, o swej misji, która z konieczności musiała być wielce poufna, nie zamierzał Górka jeszcze opowiadać hrabinie. Jeśli powołał się na swą przyjaźń z Gaborem, to tylko dla tego, że sądził, iż zażyłość z jej krewnym, jeszcze szerzej mu wrota gościnności otworzy.. Nie wiedział tylko jednej rzeczy. Że tajemnicza pani, której dwór taki był dziwny, niecierpiała z różnych względów swego dość dalekiego krewniaka, a natomiast łączyły ją bliskie stosunki z Niemcami i rakuskim domem.
— Gabor! — powtórzyła z ledwie ukrytym przekąsem. — Ponoć bawi w którymś z pogranicznych zamków! Cesarz rad byłby go widzieć w okowach!
Poczem zmieniła temat.
— O rodzie znakomitym Górków, słyszałam! — rzekła. — Tedy cieszę się, że was goszczę, kawalerze! Lecz, pewnieście znużeni i senni! Fitzke przeprowadzi was do przeznaczonych wam komnat, a jutro z radością was obaczę! Bo chyba kilka dni zechcecie pobyć w moim zamku!
Górka skłonił się głęboko. Rad nawet był, że piękna pani nie zatrzymuje go dłużej. Zmoczony i zabłocony, po całodziennej jeździe śród ulewy, z pewnem zażenowaniem rozmawiał z tą damą, która w stroju amazonki, zaiste, od Djany była foremniejsza.
A gdy odchodził wślad za garbusem, do przeznaczonych mu pokojów, wzrok hrabiny pobiegł za nim.
— Wcale przystojny młodzian! — szepnęła i koniec języka zwilżył łakomie jej czerwone wargi, niczem pantery, łakomej na zdobycz. — Jeno...
Bat o złotej rękojeści znów niespokojnie uderzył o czerwoną cholewkę bucika.
Poczem, podeszła do wysokiego gotyckiego okna i przez to okno w zamyśleniu poczęła spozierać. O szyby dzwonił deszcz, a z dworu dolatywało wycie wichury.
Nie długo stała sama. Rychło pojawił się garbus i zameldował, że młody Polak znalazł się w przeznaczonej dla siebie komnacie, i że zaraz podadzą mu wieczerzę.
— A ten drugi? — rzuciła.
— Szaleniec? — ukazał w złym uśmiechu żółte i spróchniałe zęby. — Czeka zamknięty w izbie na dole! Jak miłościwa pani rozkaże z nim postąpić?
— Wprowadzisz go do narożnej komnaty! Tam... tylko... ja... i ty.... Zrozumiałeś?
Skinął głową.
— A polak niczego się nie domyślił?
— Uwierzył, że obłąkany!
— Uwierzył? A nie gadał o Ilonie?
— Stałem zdala. Nie mogłem posłyszeć. Ale chyba nie starczyło czasu!
— Basserem terem tiszen! — zaklęła nagle po węgiersku, i nikt nie przypuściłby, że z tak pięknych ust może paść podobnie ordynarne przekleństwo. — Ja z dziadem koniec zrobię! Przywiedź go!
Pobiegła przodem.
Zaiste, dziwnie przedstawiała się komnata, w której hrabina zamierzała przyjąć tajemniczego, starego człowieka. Mieściła się w narożnej baszcie, była okrągła i pozbawiona wszelkich sprzętów. Wydawało się, że nikt do niej nigdy nie zagląda, gdyż pajęczyna wiła się po ścianach, a kurz gromadził po kątach. Zazwyczaj stała zamknięta i pod najsurowszą karą zabronione zostało do niej zazierać. Lecz, gdy Elżbieta Nadasdy znalazła się w tej osobliwej izbie, jakiś wyraz złośliwego triumfu zarysował się na jej twarzy.
— A terem tiszen! — powtórzyła.
W sąsiednim, prowadzącym do izby korytarzu, rozległy się kroki. Gniew z twarzy hrabiny znikł, a zastąpił go pozornie łagodny wyraz.
Na progu komnaty pojawił się stary mężczyzna, a wślad za nim garbus.
— Podejdźcie bliżej! — wyrzekła piękna pani uprzejmie. — Cóż was sprowadza?
Stary człowiek postąpił naprzód kilka kroków. Tymczasem Fitzke zbliżył się do jednej z gołych ścian i wsparł się o nią dłonią.
Nieznajomy raptem runął na kolana.
— Oddaj mi jasna hrabino, Ilonę! — zawołał potężnym głosem.
Patrzyła na niego, jak się patrzy na obłąkańca i lekko, niby ze ździwieniem poruszyły się jej ramiona.
— Gadacie nieprzytomnie, człowieku! Jaka Ilona! Śród moich dworek niema takiej dziewczyny!
— Nie dworka... Nie dworka — powtarzał coraz więcej wzburzony. — Ale ona tu jest....
— Nic mi o tem niewiadomo!
— Jest, jasno hrabino! Wyście ją porwali i więzicie w tym zamku! Na własne oczy widziałem waszych ludzi, gdy ją uwozili! I ten garbus przeklęty był śród waszych hajduków — wskazał na Fitzka.
— Oszaleliście?
— Nie oszalałem jeszcze, choć czuję, że oszaleję. I pocoście ją porwali. Ona biedna, na okup nie ma..... Co chcecie z nią zrobić? Zaklinam was, miłościwa pani, powiedzcie.....
— Powtarzam wam, nieszczęsny człowieku, żeście oszaleli...
Jego nagle porwał gniew.
— Zaprzeczacie! Daremne są tu moje błagania! Lecz ta sprawa nie ujdzie wam tak bezkarnie, hrabino. Myślicie, że Ilona nie jest ze znakomitego rodu i nie znajdzie się nikt, żeby za nią się ująć? Nie moja ona córka, ale będę chodził wszędzie i szukał na was pomsty...
Grozicie?
— Za jej śmierć, wy śmierć poniesiecie, krwawa hrabino.
— Ach, tak...
Nagle stała się rzecz nieoczekiwana. Elżbieta dała jakiś znak garbusowi, poczem odskoczyła w tył o kilka kroków. Fitzke wsparł się o ścianę, a w tejże chwili z pod starego osunęła się podłoga.
— Jezus, Marja! — miał tylko czas wykrzyknąć i runął w niespodzianie rozwartą przepaść. Jeszcze sekunda, a podłoga powróciła na swe miejsce i w izbie wyglądało wszystko tak, jakgdyby nic niezwykłego tam nie zaszło.
— Nie będzie nam już gadał o zemście! — syknęła zduszonym przez gniew głosem. — A służbie powiem — zwróciła się do garbusa — żeś go wyprawił przez furtę bocznem wyjściem! Ekstraordynaryjne tylko, — dodała — co on gadał o znamienitem pochodzeniu tej dziewczyny?
Tymczasem Górka, znużony wędrówką, spał smacznie w wygodnem łożu. Chwilami tylko budziły go ze snu, jakieś — niby jęk, — zdala dobiegające odgłosy. Nie zwracał na nie jednak uwagi i mniemał, że to wicher na dworze tak hula.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.