Krwawa chmura/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Krwawa chmura
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia M. Schmitta i s-ki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Wyspawszy się pod ochroną starych, obrosłych mchem świerków na miękiej darni, którą obłożone były mogiły, chłopcy zrobili o zmroku wycieczkę w pola, gdzie udało im się zdobyć sporo rzepy i trochę owoców. Część zjedli, a część schowali na drogę, poczem z zapadnięciem wieczoru skierowali się ku gościńcowi i ruszyli na północ.
Podróż nie była łatwa. Po dniu deszczowym gościniec wyjeżdżony a nienaprawiany od setek lat, zmienił się w błotniste koryto, przerywane długiemi kałużami stojącej wody. Gdzie grunt leżał niżej, tam gościniec ociekał wodą, szumiące strumienie rzucając na pola. W niektórych miejscach trzeba było brodzić po pas, gdzieindziej znów stopy grzęzły w świeżo naniesionym mule, a czasem zapadały się nagle i wędrowcy tarzali się w wodzie lub w błocie.
Niemniej szli powoli, lecz uparcie naprzód. Czasem wędrowali jak wąwozem wśród wałów ziemnych którymi wieśniacy odcinali grunta swe od ciasnego gościńca, chcąc w ten sposób wozom przeszkodzić w zajeżdżaniu swych pól. To znowu widzieli z gościńca nieregularne, ciemne zarysy wałów, wśród których niewygodnie zduszone tłumiły się kamienne domy lub gliniane chaty wiejskie. Przemoczeni, zmęczeni, zasłuchani w szumiący nieustannie deszcz, z tęsknotą myśleli o ciepłych kangach (kang — coś w rodzaju przypiecka opalanego z wewnątrz) i z przerażeniem zrozumieli naraz, iż w całym tym szerokim i dalekim świecie niema chaty, w którejby na „kangu“ należało się im suche i ciepłe miejsce. Zrozpaczeni, podnieceni przejściami ostatniej doby, nie wiedząc nawet co robią i czy dobrze robią, szli wciąż naprzód, czując, jak coraz bardziej cięży im przemokłe odzienie. W ten sposób odsadzali się dalej i dalej od wsi rodzinnej, nocą, nie widziani przez nikogo, nawet przez psy, które, nie chcąc opuszczać dla nich suchych kątów, obszczekiwały ich tylko zdaleka.
O północy zaczął padać deszcz tak ulewny, że dalej nie można było iść. Odszukawszy w ciemnościach jakiś daszek i względnie suche miejsce pod nim, chłopcy usiedli, zjedli resztki rzepy i owoców i drżąc w przemokłem odzieniu, usnęli. Na szczęście nad ranem zbudził ich dotkliwy chłód. Chcąc mu się obronić, puścili się w dalszą drogę i nie zatrzymując się, szli do południa. Wówczas zatrzymali się w przydrożnej, niepozornej wiosczynie i za kilka keszów, które Yi-hang Mao chował w zanadrzu, udało im się od ubogiego wieśniaka kupić kociołek kaszy jaglanej. Popiwszy ją gorącą wodą, spali na „kangu“ do wieczora, a potem udali się w dalszą drogę, powiadając się pielgrzymami, dążącymi do Wielkiej Góry dla wymodlenia tam zdrowia chorzejącemu ojcu. Wprawdzie sami nie wiedzieli, gdzie ta Wielka Góra się znajduje, ale prości wieśniacy, nie więcej od nich w geografji biegli, nie powątpiewali o prawdzie ich słów. Rozumie się, że Yi-hang Mao przedstawiał Wei-hsin Yanga jako swego brata.
Rozpoczęła się długa, pełna przygód wędrówka. Czas był zmienny, bywało, że świeciło słońce, jednakże częściej padał deszcz — czemu zresztą, wieśniacy po długiej posusze byli radzi, zbliżały się żniwa, więc nieraz chłopców zatrzymywano, namawiając ich, aby się najęli jako robotnicy lub stróże nocni w „Towarzystwie Strzeżenia Zbiorów“. Wei-hsin Yang, przywykły do pracy w polu, chętnie-by się był na to zgodził, ale towarzysz jego nie chciał przystać żadną miarą, a tylko parł wciąż na północ, dalej i dalej, jakby ciągnięty jakąś niezwyciężoną siłą.
— Jeżeli wygnano mnie ze „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“, nie będę młócił ani orał we „Wsi Czterdziestej Mili“ lub we „Wsi Grzebienia o pięciu zębach“.
Tak mówił Yi-hang Mao, tłómacząc swemu towarzyszowi, że wrócić do wsi rodzinnej i do domu będzie mógł tylko wówczas, kiedy zdobędzie dość pieniędzy na przebłaganie urzędników „yamenu“ i rodzin zabitych w boju.
— Srebro i złoto jest w miastach i tam tylko można je znaleźć — marzył głośno, idąc niestrudzenie naprzód. — Ludzie tu dręczą się, pracują, jak pociągowe bydlęta, nie znając innej rozkoszy, prócz napełnienia brzucha i odpoczynku. Gdyby nas nie wygnali, bylibyśmy jak oni. Stało się. poszukajmyż sobie teraz lepszej doli.
Zatrzymywali się po drodze na dzień, na dwa, by pomódz czasem w robocie, odpocząć pod dachem i pokrzepić się ciepłą strawą. Ale częściej kradli w polu żywność, co im, jako wieśniakom, doskonale znającym życie wiejskie, przychodziło bez większego trudu. Nocowali na małych cmentarzach wśród pól, pod osłoną starych, szumiących z cicha sosen lub świerków. Przywykli do włóczęgi i do płynnej ludności gościńców. Czasem stali obok dwukołowego, trzęsącego wozu, rozmawiając z rubasznym woźnicą, który opowiadał im najsprośniejsze historje o wszystkich kobietach we wsi. Kilka dni spędzili w towarzystwie uprzejmego a wymownego wioskowego opowiadacza bajek, zaprzyjaźnili się z wędrownym kowalem, usłużnie nadskakiwali podróżującemu kupcowi, wycyganiając, jak się tylko dało, datki lub żywność. Raz przyłączyli się do wędrownych aktorów i dzięki im dotarli do wsi, która zaprosiwszy artystów na przedstawienie, musiała oczywiście uledz najazdowi dalekich a nieraz nieznanych krewnych. Według zwyczaju, kto tylko żył w okolicy, zjeżdżał do wsi, napraszając się w gości. Zwyczaj nie pozwalał odmawiać, więc wnet obcy zapełnili wszystkie kąty, objadając gospodarzy z właściwą Chińczykom żarłocznością, a także okradając ich bezwstydnie. Dla Wei-hsin Yanga i Yi-hang Mao były to piękne dni wielkiej i tłustej sytości, dni, które im na długo utkwiły w pamięci.
Zdarły się ich ciżmy i onuce, ale przywykli już nóg nie oszczędzać. Tani chleb gościńca przypadł im do smaku, więc wolni i wciąż dążący do dalekich, a nieznanych celów, nieledwie z pogardą patrzyli na ludzi pracujących w polu. Po prawej i lewej stronie drogi w prosie, w zbożu czy wśród zagonów jarzyn, szaro-błękitne chmury chwiały się, kiwały i wymachiwały ramionami, jak krzaki, poruszane wiatrem. Zaiste, możnaby pomyśleć, że pracownicy ci wrośli w ziemię.
Tak zwolna zmienił się Wei-hsin Yang w zawodowego włóczęgę. Ogorzały i przywykły do niewygód, zmężniał i stał się śmiałym, a nawet zuchwałym. Nauczył się, wraz z podobnymi sobie przypadkowo spotkanymi młodzieńcami, zapraszać się na wesela i uroczystości rodzinne, gdzie nikt niczego nie śmiał im odmówić. Raz, dowiedziawszy się, iż w pewnej wsi umarł jakiś Wang, w jedynastu udali się do jego spadkobierców i podawszy się wszyscy za Wangów, niby krewnych zmarłego, nie tylko kazali się zaprosić na stypę, ale jeszcze zażądali wynagrodzenia za odstąpienie pretensji do spadku po zmarłym. Nie obeszło się bez bitki i awantury, w której dwóch „krewnych“ nieboszczyka legło z rozbitemi czaszkami. Mało to dotknęło Wei-hsin Yanga i Yi-hang Mao, którzy nie tylko nie bronili zbyt natarczywych „spadkobierców“, ale pozostawiwszy ich własnemu losowi, uciekli, unosząc z sobą parę kurtek, pasów i innych drobiazgów, z których co gorsze wymienili na przyzwoite ciżmy i białe onuce.
Zdumiewające było nieskończone morze wsi, wśród których prawie zupełnie nie widziało się miast. Nieraz o uszy Wei-hsin Yanga i Yi-hang Mao obijały się nazwy miast, wspaniałe, pysznie brzmiące i obiecujące wielkie jakieś i nadzwyczajne widoki i pałace, a gdy wędrowcy zbliżyli się do nich, znajdowali wsie, nieco tylko większe od widzianych już po drodze, otoczone rozpadającym się, nieraz popękanym żółtym wałem glinianym, z poza którego wyglądały dachy, kryte gąbczastą, szarą dachówką. I wszędzie było to samo — dzieci zakutane w grube szare ubrania z obwisłemi szarawarami uganiały koło domów lub skrzętnie zbierały chrust i wszystko, co można było spalić, siedzący przed domami na podmurowaniu kupcy wprawnemi dłońmi nanizywali kesze na sznurki, nosiwody kręcili się z wiadrami lub potrącali się i kłócili przy studniach, dzwoniły młoty w kuźniach, a tu i ówdzie widać było wyciągniętego na ziemi pod murem spracowanego robotnika, koło którego stał zharowany, drzemiący muł. Czuło się, że te wszystkie sadyby przypięte są tylko do pól, uprawionych starannie, omaszczonych rozrzuconym w szachownicę nawozem, przetrząsanych pracowitemi dłońmi ludzkiemi i lśniących srebrnemi niteczkami sieci cicho szemrzących kanałów.
Yi-hang Mao zwijał się między ludźmi tak, jakby wśród nich czegoś szukał. Jego zawsze pełne i okrągłe policzki, ogorzałe teraz i kwitnące ciemnym rumieńcem, świeciły uprzejmym uśmiechem, z za pięknie wyciętych, koralowych ust połyskiwały równe, białe zęby, oczy agatowe rozpływały się w uprzejmości. Nikt chętniej od niego nie pomógł i nie usłużył, nikt łatwiej nie zdobywał sobie życzliwości ludzkiej. Ale Yi-hang Mao, jeśli — jak przystało na nieokrzesanego wieśniaka — korzył się przed uczonymi, szczególnie zabiegał o łaski urzędników a już zwłaszcza czcił bogatych, tłustych i poważnych kupców dla których zawsze zdolny był choćby i do najniższych usług. Wei-hsin Yang niejednokrotnie dziwił się, o czem tak wielcy, mądrzy i wspaniali panowie mogą rozmawiać z Yi-hang Mao, nie pojmował, jak ten prostak śmie zadawać im pytania. Czasami przysłuchując się rozmowie, miarkował, że towarzysz jego rozpytuje o dalekie, nadmorskie miasta i czem one handlują i jacy są w nich sławni a bogaci kupcy. W głowie mu się od tych rozlicznych mądrości mięszało i rad był, że jeśli one były dla zdobycia pieniędzy potrzebne — nie on, lecz Yi-hang Mao nabija sobie niemi głowę.
Jakoś w jesieni podróżowali przez kilka dni z bogatym kupcem, który jechał własnym wozem zaprzężonym w tłustego, mocnego konika. Yi-hang Mao tańczył koło tłuściocha i nadskakiwał mu, jak nikomu jeszcze — a kupiec w czarnej sukni z ciężkiego, grubego i mocnego jedwabiu, opinającego mu się na brzuchu, łaskawie raczył przyjmować te wszystkie oznaki uwielbiania. Wei-hsin Yang, choć sam na kupca nie zwracał uwagi, na usłużności swego towarzysza nie wychodził źle — bogaty pan obu ich karmił, spoglądał na nich jednak z tak pogardliwą wyniosłością, że Wei-hsin Yang, który zhardział na swobodzie, wolałby był raczej datków od niego nie brać, a nie potrzebować mu się kłaniać.
Aż oto pewnego dnia stanęli nad brzegiem szerokiego, głębokiego strumienia. Mostu ani brodu nie było, podróżni musieli przeprawiać się promem, co odbywało się z właściwym przy takich sposobnościach hałasem, zgiełkiem, klątwami i kłótniami. Kiedy bogaty kupiec pojawił się na swym wózku nad brzegiem, prom był do połowy zapełniony. Trzeba się było naprzód targować z przewoźnikiem, który zaczął od oświadczenia, iż prom jego na przewiezienie wozu tak wielkiego i konia tak potężnego nie nadaje się. Obiecywał, że może za dwa tygodnie będzie mógł spróbować, jeśli mu do tego czasu sporządzą prom nowy. Po półgodzinnych targach zmiękł trochę, choć nie przestawał twierdzić, że jeśli wóz z koniem weźmie na prom, to uczyni to z niebezpieczeństwem życia swego i wszystkich podróżnych.
Nastąpiła ceremonja ładowania wozu i konia na prom, przysunięty jak najbliżej brzegu. Ze czterdziestu półnagich, ogorzałych „kuli“ zbiegło się i oblepiło żółtemi ciałami wóz. Szarpali go i tarmosili wśród nieustannego wycia i rytmicznych okrzyków, padali na ziemię ze zmęczenia i pławiąc się w pocie znowu zabierali się do pracy. Wei-hsin Yang, patrząc na to, dusił się ze śmiechu. Rozumiał dobrze, że „kulisi“ chcąc wyzyskać bogatego kupca, udawali, iż przeciągnięcie wozu na prom jest ponad ich siły. Wóz był istotnie ciężki, ale czterech ludzi mogło go ruszyć z łatwością. Tu czterdziestu szarpało się z nim nadaremnie.
W pewnej chwili, kiedy „kulisi“ wrzeszcząc i zalani potem znowu padli wyczerpani na ziemię, Wei-hsin Yangowi przyszło na myśl, aby im wypłatać figla. Zbliżywszy się niepostrzeżenie do wozu, stanął między dyszlami, uniósł je, szarpnął i w jednej chwili znalazł się z wozem na promie. Rozległ się krzyk i śmiech. Śmiali się podróżni na promie, śmiali, się też serdecznie niektórzy kulisi. Inni oburzeni, protestowali, twierdząc, że to jest niegodne oszustwo i że tego wozu czterdziestu ludzi z miejsca ruszyć nie może.
Nie mniej kłopotów było z koniem. Napróżno gromada ludzi oplątała go sobą i bijąc i krzycząc chciała zmusić do skoku na prom — zwierzę uparło się i nie chciało zrobić ani kroku naprzód. Kilkunastu półnagich wrzeszczących szatanów z głowami obwiązanemi łachmanami, ceglastych w świetle zachodzącego słońca, ciągnęło konia za głowę, nogi i ogon, wreszcie próbowało podnieść go na drągach — koń ogłupiały i oszołomiony krzykiem nie ustępował. Któryś z kulisów zdobył się na podstęp. Zdjął pas i zawiązawszy go koniowi na oczach, oprowadzał go w kółku, tak, aby zwierzę nie wiedziało gdzie jest, a podprowadziwszy je chytrze ku promowi, chciał je nagłem uderzeniem zmusić do skoku — nadaremno! Zwierzę wbijało w ziemię wszystkie cztery nogi i choć skóra drżała na niem od nieustannego bicia, nie udało się do skoku nakłonić. Tu znów popisał się Yi-hang Mao. Przystąpiwszy do konia poklepał go po mokrym od potu karku, pogłaskał, przemówił do niego czułemi słowy i bez żadnych wysiłków wprowadził go na prom.
Zanim przeniesiono na prom rzeczy i tobołki innych podróżnych, upłynęło sporo wody, czasu i przebrzmiało wiele klątw i krzyków „kulisów“, pokazujących, jak nadludzko pracują. Wei-hsin Yang zmęczony hałasem i całodzienną podróżą, usiadł na brzegu promu i wpatrzywszy się w wodę, migocącą purpurą, myślał, jak cicho żyło się w dalekiej „Wsi wego i Kochającego Urzędnika“. Zaś Yi-hang Mao rozmawiał o czemś z kupcem, to znaczy, gnąc się w bezustannych pokłonach słuchał tego, co mu kupiec mówił z miną pełną wyniosłej łaskawości.
Wylądowanie na drugim brzegu poszło już znacznie gładziej. Ale tu nastąpiło też coś, czego się Wei-hsin Yang zupełnie nie spodziewał. Oto uprzejmy i tak dobry Yi-hang Mao przystąpił do niego i rzekł:
— Wielce łaskawy i czcigodny pan mój Czi-Fang, widząc skwapliwą uprzejmość, z jaką, o mój bracie, przeciągnąłeś wóz jego na prom, w darze daje ci ten sznur, liczący trzysta keszów, Wei-hsin Yang, bracie mój! Z wdzięcznem sercem przyjmij ten dar wspaniały, albowiem przyda ci się on bardzo w twej samotnej a dalekiej podróży na północ, gdzie obyś znalazł złoto tak liczne, jak żwir na wybrzeżu tej rzeki. Odemnie zaś przyjmij słowa miłości braterskiej i zapewnienia, że jak tylko będę mógł, dopomogę ci, o ile tego będziesz potrzebował.
— A gdzież ty idziesz? — spytał zdziwiony Wei-hsin Yang.
— Zostałem sługą dostojnego Czi-Fanga i idę, dokąd jego dostojność udać mi się za sobą rozkaże. O, Wei-hsin Yang! Świat, choć wydaje się wielkim, jest mały i nie obawiaj się, że zostaniesz sam. Me myśli i życzenia zawsze będą przy tobie. A pewny jestem, że spotkamy się w lepszych czasach.
— Opuszczasz mnie! — wyjąkał zaskoczony Wei-hsin Yang.
— Bracie mój! Jesteśmy obaj obywatelami gościńca, żebrakami. Bieda moja obciąża barki twoje, twój głód trawi moje wnętrzności! Czyż nie będzie nam lżej, kiedy każdy będzie myślał tylko o sobie? Już biegnę, dostojny i łaskawy panie! — Czi-Fang mnie woła! — Już biegnę!
Tak na brzegu nieznanej rzeki, w zmrokach zapadającej nocy Wei-hsin Yang pozostał sam.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.