Przejdź do zawartości

Kraina miłości

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Sándor Petőfi
Tytuł Kraina miłości
Pochodzenie Wybór poezyj
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Tanich A. Wiślickiego
Data wyd. 1880
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Sabowski
Tytuł orygin. A szerelem országa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KRAINA MIŁOŚCI.

Niedawno temu dziwnie śniłem,
Sam nie wiem czym spał wówczas czy na jawie byłem,
Wiem tylko że marzenie miałem,
A takiem ono było pięknem, tak wspaniałem,
Że dziś gdy piórem pragnę wskrzesić je do bytu,
Jeszcze mi ręka drży... z zachwytu.

Kroczyłem niby drogą, co jak oko sięga
Przez step się wiła jak szeroka wstęga,
I odbywałem podróż zmudną
Jakąś krainą czczą i nudną,
Gdzie się na każdym kroku spotykałem z rojem
Ludzi bez ognia, woli, siły,
Postaci ciężkiej i niemiłej,
Z wypisanym na czole opasłym spokojem.
Więc szedłem szybko, pragnąc jak najprędzej
Utracić z oczu nudne te obszary,
I wstrętne istot tych maszkary
Z wyciśniętem na czołach piętnem ducha nędzy.

Przyszedłem tak nareszcie przed mur okazały;
Wyryte na nim głoski tęczowej jasności
Przychodniowi oznajmiały:
„Kraj miłości."

Zabiło mocniej serce moje,
Gdym wszedł w podwoje
I próg przestąpił pierwszy robiąc krok.
Niebiańsko piękny widok uderzył mój wzrok,

Miałem przed sobą ziemię tak wspaniałą,
O jakiej wieszcz lub malarz wyobraźnią śmiałą
I snami marzy natchnionemi,
Krainę niepojętą dla mieszkańców ziemi,
Nad którą raj piękniejszym blaskiem nie jaśnieje.

Obszerna, kwietna błoń, stworzona do marzenia,
Różany w okół las, co sięga nieb sklepienia
I wciąż balsamy woni leje, —
Przejrzysta ręka środek ziemi tej umila,
A jej prąd kryształowy zwraca się co chwila
Ku stronom z których wypłynęła w dal,
Jakby jej rzucić było żal
Tę przecudowną, kwietną błoń,
Tych drzew i kwiatów urok, barwę, woń. —
I dziko romantyczne skały
Nad brzegiem jej powyrastały,
A złote chmury jak pierścieniem włosów
Ubrały szczyty tych kolosów.

Spoglądam w zachwycie na tę ziemię snów,
Wejść do niej sił mi brakło, wielbić brakło słów,
Zostałem długo u jej proga,
Aż wreszcie ziemia ta stokrotnie błoga
Zwabiła mnie swym czarem i wstąpiłem do niej.

„Tam po za rzeką, jeśli ją przepłynę, —
Myślałem, — tam miłości zobaczę krainę!"

Poszedłem na brzeg, wsiadłem w łódź,
Zacząłem szybko wiosłem srebrne fale próć,
Lecz zamykałem oczy, bo na grzbiecie fal
Co chwila płynął siny trup młodzieńca w dal,

I jak przelękłe żaby wskakiwali w wodę
Z nadbrzeża chłopcy i dziewczęta młode.

Przepłynąłem nareszcie nurt rzeki szeroki,
Ale i tam te same ujrzałem widoki:
Gdziebądź spojrzałem w okolicę,
Wszędzie wisielcy, topielce,
Albo ze skał sterczących w dali
Dziewczęta i młodzieńcy w przepaść się rzucali,
A wrząca krew z ich serc i mózg z ich skroni,
Rozbryzgiwały się po błoni.

Błądziłem w koło przerażony
Po tej krainie krwią zbroczonej,
Lecz ten sam widok ze wszech stron,
Zwątpienie, rozpacz, samobójstwo, zgon.

I śmiał się tylko niebios sklep
I cudnem kwieciem wonny step
Rozpromienionem swem obliczem,
Jakby nie wiedział nic o niczem,
Błękitny w górze, kwitnący na dole,
Z spokojem wiecznym na uroczem czole.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sándor Petőfi i tłumacza: Władysław Sabowski.