Królewska miłośnica/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Królewska miłośnica
Podtytuł Dalsze losy pani Dubarry
Rozdział w którym odnajdujemy naszego starego znajomego
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ X.
w którym odnajdujemy naszego starego znajomego.

Niechaj czas działa, a korona francuska przeobrazi się tylko w szlafmycę, pokrywającą dwoje kochanków.

Z „zapisek podróżnych“ Anglika, zwiedzającego Francję w końcu panowania Ludwika XV.

Pewnego dnia zameldował się w pałacu hrabiny komendant Bastylji. Zdziwiła się: czego może chcieć od niej?
Skłoniwszy się jej dwakroć nisko, rzekł:
— Hrabina raczy wybaczyć, że ośmielam się zjawić przed nią z prośbą od więźnia Bastylji... abyś raczyła go odwiedzić. Sam rozumiem niestosowność tej prośby, ale działam pod musem sumienia. Więzień jest umierający i pozwala sobie liczyć na to, że pani hrabina uwzględni jego życzenie wysłuchania kilku słów, które jak twierdzi — musi powierzyć ziemi, nim pójdzie na sąd Boga.
— Któż to jest?!
— Niejaki Leroux.
— Leroux?!... Nie znam nikogo tego nazwiska.
— On też powiada, że nazywa się inaczej.
— Jak?
— Ba!... nie chce powiedzieć.
— To dziwne!
— Niezupełnie dziwne, jeżeli się go zna. Jest napół obłąkany. Nazywa siebie niekiedy „strąconym z nieistniejącego nieba do piekieł ziemi archaniołem“.
— Za cóż go aresztowano?
— Powierzam pani sekret, hrabino. Proszę o tajemnicę tak co do tego, jak i co do mojej oryginalnej prośby. Aresztowany został na mocy lettre decachet pod naciskiem pewnego dworu zagranicznego.
— Komu wydano pismo? Jaki dwór?
— Tego nawet mnie nie powierzono. Ale mam wrażenie, że więzień dostał się do Bastylji przez pomyłkę... poprostu na skutek zdumiewającego podobieństwa twarzy do swego sobowtóra, który zręcznie umknął. Tak twierdzi mniemany Leroux. Mówi o tem z taką szczerością rozpaczy, że niepodobna mu nie wierzyć. Jestem przekonany, że tkwi w tem jakaś fatalna pomyłka.
— Czemu nie dano o tem znać?
— Niepodobna! Gdyby wyszedł, skompromitowałoby to wiele osób. Mówiłem pani, że jest szalony. Rozgadałby. Poprostu dyszy wściekłością.
— Okropność!... Jadę.
— Czy pani hrabina pozwoli, że odwiozę ją moją karetą?... Chodzi o sekret. Raczy pani hrabina wziąć woal...
— I mylące skromnością szaty?
— Tak jest! Uprzedzam jeszcze, że chociaż mamy w Bastylji przyzwoite cele, więzień znajduje się w bardzo przykrym lochu...
— Czemu?!... Skoro jesteś pan przekonany o jego niewinności...
— Ba! naprzód kazano mi trzymać go w warunkach najostrzejszych — i to pod najściślejszym sekretem. Potem, gdy chciałem mu dać lepszą celę — szaleniec nie zgodził się na zmianę. Powiada, że zgnije tam, gdzie go wsadzono. Zdaje mi się, że działa tu inna jeszcze przyczyna. Wielka choroba zeszpeciła mu twarz — wstydzi się ją pokazać.... Przekłada ciemność lochu nad światło dzienne... Ale, pani hrabino — przerwał sobie — chwile tego człowieka są policzone...
Pani Dubarry powstała.
— Będę zaraz gotowa. Poczekaj pan...
Od progu odwróciła się:
— Jeszcze jedno pytanie. Co panem powoduje, że podjąłeś się tej dziwacznej misji? Litość ludzi rozsądnych nie zwykła sięgać aż do wypełniania kaprysów szaleńców.
— Jestem nieco przesądny, pani hrabino. Ten człowiek był duchownym. Posiada dar niezwyczajny wymowy. Zagroził mi klątwą piekielną, o ile nie spełnię jego prośby...
— Pan jesteś mocno wierzący — nieprawdaż?
Komendant namyślał się chwilę:
— Jak to pani wytłomaczyć. Ja właściwie... nie wierzę w Boga. Ale myślę sobie, że moja niewiara niepowinna krępować Bóstwa. Może Ono istnieć wbrew mojej niewierze... Spełniając życzenie więźnia — nic nie tracę. A wykluczam ryzyko na wypadek, gdyby Bóg był... i miano na mnie apetyt w piekle. Ubezpieczam się...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pół godziny potem, przeszedłszy zwodzony most, rzucony przez rów, napełniony wodą, znaleźli się oboje śród posępnych murów Bastylji.
Pani Dubarry, opowiadając o tej „tragicznej wizycie“ księciu de Brissac, wyraziła się później: zstępując po przegniłych schodach do lochu za komendantem, poprzedzającym mnie z latarką, miałam wrażenie, że to wcielone okrucieństwo losu prowadzi mnie do grobu!...
W piwnicznej celi, oświetlonej małem światłem lampki olejnej, pod ociekającym wilgocią murem, leżał na tapczanie jakiś człowiek. Z pod wojłoka sterczała przerażająco chuda, bosa noga, obsypana słomą, wyłażącą przez dziury siennika. Więzień miotał się na tapczanie, monotonnie śpiewając jakąś zgoła niemożliwie żałosną melodję bez słów. Oczy miał zamknięte.
Komendant tknął go w kościste ramię i, podnosząc latarkę, rzekł:
— Pani Dubarry przyszła!
Ów człowiek zerwał się, jakby pobudzony prądem elektrycznym; przysiadł na łóżku, wpił pazury w pierś, obnażającą się przez otwór zdartej koszuli z grubego więziennego płótna, i zalał się cichym radosnym chichotem.
Po magnetyzujących oczach i osobliwem skrzywieniu warg — mimo upływu lat sześciu i czarnej przepaski, przechodzącej wkrąg jego głowy między ustami i oczyma — Dubarry z przerażeniem poznała Gonzier‘a.
Chciała się cofnąć. Nie mogła. Ten wzrok ją przykuł, jak ongi. Stała niema, bez ruchu, o krok od jego łoża, cisnąc pierś drżącą ręką, jakgdyby w obawie, aby serce jej nie uciekło. Tak gwałtownie kołatało.
Okropny chichot ustał nieprędko. Urwał się nagle. Ochrypły, posępny głos przemówił:
— Jesteś nareszcie!... Czekam na ciebie... długo, długo, męcząc się... Nie mogłem umrzeć, zanim cię nie zobaczę... i nie powiem ci, kim jesteś... kim jesteśmy oboje... Muszę się zemścić... choćby słowem — za to, coś ze mną zrobiła...
Głos mu wzmógł się — nabrał akcentu wściekłości:
— Djablico! przez ciebie siedzę w tym lochu.
Zatrzęsła się:
— To nieprawda!... — krzyknęła.
— Przez ciebie! — ryczał, szarpiąc koszulę na sobie...
— Nieprawda! nieprawda! — wołała.
— Niech pani nie spiera się z nim! — szepnął komendant. To warjat. Nie wie, co mówi...
Więzień przesunął rękę po czole i zwrócił się do komendanta:
— Daj mi pić!
Pił chciwie z metalowego kubka podaną mu wodę. Komendant znowu szepnął do niej.
— Ręce jego palą. Ma, widać, gorączkę
Więzień mówił teraz głosem żałosnym, jakby do siebie:
— Bo i przez kogo, dlaczego tu siedzę?... Jeżeli siedzę, jako Leroux — szpieg Leroux — który uciekł z Rosji... może jaki kochanek Katarzyny hi-hi-hi!... Leroux, który kryje się w Berlinie, lub w Londynie... hi! hi! hi! — a ja tu gniję za niego... to cała ta rzecz niema sensu! To niema Boga... jest tylko djabeł... głupi djabeł na tronie wszechświata, który bawi się podobieństwem ludzi do siebie i stwarza qui pro quo... pomyłki sądowe bez sądu... hi-hi-hi!... Ale jeżeli siedzę tu dlatego, że bano się... oho! bano się ogromnie... żebym nie wyśpiewał na ulicy tajemnic pani Dubarry... kochanki króla... to — jest w tem sens... podły sens, ale jakiś sens... I Bóg istnieje!... konfident i opiekun pomazańców!...
„...Pamiętasz szyneczek pani Gourdan?... Ha! ha! ha!... Twój Ludwiczek wtrącił mnie tu do tego mrocznego lochu, abym nie zdradził tajemnicy szyneczku Gourdan... i następnych sekretów... tego, żeś była dziewką na rogach ulic Paryża, nim zostałaś nałożnicą arcychrześciańskiego króla... ty, ścierko!... Za twoją namową król zmógł mnie w tym lochu!...
Jej litość dla tej obłąkanej nędzy ludzkiej, pomieszana ze wstrętem, zagórowała już nad gniewem. Ale oburzenie na fałsz jego oskarżeń wywołało mimowolny protest:
— Gonzier!... mylisz się!... Nigdy nie namawiałam króla do tego. Nigdy król nie kazał cię uwięzić!
Podniósł głowę:
— „Gonzier“?!... Kto tu powiedział: „Gonzier“? Był kiedyś Gonzier, skazany niewinnie na galery... Gonzier ongi człowiek święty!... Gonzier, którego duszę upodlono niesprawiedliwością... Gonzier, który oblókł szaty duchowne, marzył o tem, aby być świętym... aniołem! Gonzier, któremu odjęto wiarę,... którego podłość czasu nauczyła wszelakich podłości... Gonzier... szczuty, poszukiwany... może nawet nie Gonzier Ha! ha! ha! Kto wie, jak się nazywał dawniej Gonzier?! Może miał tysiąc nazwisk, a może żadnego...
Wysilony opadł na brudny łachman, służący mu za poduszkę.
— Pójdźmy — rzekł cicho do hrabiny komendant — teraz będzie spał.
Chory dosłyszał. Zerwał się ponownie. Piorunującym głosem krzyknął:
— Nie waż się iść!... Wprzód usłysz!... Nie jestem Leroux — nie jestem Gonzier... jestem strąconym z piekła aniołem... jestem szatanem... Usłysz, Joanno Lançon — usłysz, pani Dubarry — usłysz, niekoronowana królowo — usłysz, dziewko Ludwika XV — kim jesteś... jaką misję spełniłem przez ciebie!... Cha-cha-cha!
„Ja — jego Szatańska Mość, Lucyfer II — otworzyłem pierwszy łono twoje, aby cię pchnąć na bruki ulic Paryża — a potem sprzedajną, swawolną, rozhukaną, podnieść do tronu, iżbyś tron ściągnęła do błota!...
„Spełniłem misję moją, przekazując ją tobie — misję dopełnienia grzechów spodlałej Francji, aby ta rozpustna i trwoniąca pot ludowej pracy,... aby ta zagrzęzła w fałszu i nieprawości Francja wywołała grom pomsty ludowej!...“
Głos jego urósł... Oczy świeciły nad czarną przepaską. W ohydnej bieliźnie stanął na zgniłej słomie — wniósł rękę ku niskiej powale... Nie był śmieszny w podłości swego odzienia. Był tragiczny. Wydawał się prorokiem piekielnym, apostołem złośliwej prawdy. Głos jego wzrósł do tonów wściekłości.
— Dubarry! ty pomścisz moją krzywdę... pomścisz krzywdę miljonów! Jesteś maszyną zniszczenia!... Ściągnęłaś dwór w bagno... Wydrwiłaś figlarnie uroczystą nędzę rządu... Ośmieszyłaś pychę berła... Oplwałaś koronę... Przestała być świętością... Teraz już będzie można ją łatwo zedrzeć z głowy Pomazańca... Już niema nic świętego we Francji — ani tradycji kościoła, ani tradycji monarchji... Utopiłaś wszystko w szampanie... Wiarę w przeszłość zrujnowałaś bardziej, niż skarb państwa... Dubarry! ty jesteś rewolucją — ludem, który mści wiekowe krzywdy swoje podrzutem błota, zanim pomści się przelewem krwi!... Idzie potop — nowy potop... czerwony!
„A ty... ty... ty... — zginiesz w nim także, uliczna Niemezydo!...
„Giń — przepadaj — przeklęta! przeklęta....“
Komendant Bastylji był w tej chwili niemniej sparaliżowany przerażeniem, wiejącem nań od słów szaleńca, niźli pani Dubarry.
Joanna zwinęła się w kłębek — głowę zgięła pod klątwą. Nagle wydarł się z jej piersi rozpaczliwy okrzyk: „Uciekajmy!... Boję się!“...
Cofała się, ręce wyciągnęła przed siebie, broniąc się przed okrutną wizją. Komendant opamiętał się — pociągnął ją ku drzwiom...
Ale nagle zatrzymało ich coś...
Szaleniec jęknął — oburącz przycisnął włochatą pierś. Powtarzany bezustannie wyraz: „przeklęta“ urwał się w połowie przez chryp...
Gonzier runął z łóżka na kamienną podłogę!...
Komendant przystąpił doń. Bacznie przyjrzał się jego twarzy. Potem zwrócił się do pani Dubarry:
— Umarł!
I dodał filozoficznie:
— Pies miał psią śmierć!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Dubarry nie pozwoliła odwieźć się komendantowi do domu. Wolała iść pieszo... sama... Była oszołomiona tem wszystkiem, co zaszło... Chciała ochłonąć z przerażeń, zebrać myśli w samotności, orzeźwić się powietrzem pustego wybrzeża Sekwany.
Gdy zawracała za węgieł muru, ujrzała na bieli ściany wyrysowaną niezgrabnie węglem karykaturę. Jakkolwiek rysunek był prymitywny, to przecież malował z dosadną prawdą treść rzeczywistości. Powtarzał niewprawną ręką ulicznego rysownika scenkę... z Wersalu: Uśmiechnięty mężczyzna, w fartuchu kucharskim, podaje nagiej kobiecie, rozwalonej na łożu, filiżankę kawy. Obok dymi się na maszynce spirytusowej imbryk, do którego sięga olbrzymia druga dłoń usługującego.
Gdyby korona królewska nie wydawała osoby tego, który sam gotował kawę dla niezbyt widocznie wstydliwej kochanki, — to nabazgrany okrutnie napis, wychodzący na rysunku z ust kobiety tłomaczył wszystko przechodzącym Paryżanom. Brzmiał:
„Francjo! twoja kawa jest do niczego!“[1]
To były jej słowa.
Przerażona przystanęła pod murem. Pomyślała: „To okropne!... Lud wszystko podsłuchuje... wszystko wie!“...
Naraz wzrok jej padł na kartkę naklejoną na murze — obok kilku podobnych, zdartych. Wiatr zawijał jej widocznie w pośpiechu niedoklejony róg. Rozprostowała papier na murze — odczytała ze zdumieniem, przechodzącem w przestrach, pięknie wysztychowany wiersz, zatytułowany: Do Ludwiczka:

Djana, Bachus i Cytera
Twego życia skrócą czas!
Dziewka honor twój zabiera...
Wygnaj ścierkę... Nowa era
Zbawi ciebie, zbawi nas!

Nie chcesz?!... Wlazłeś nam na karki,
Niewolniku mdły Dubarki...
Słabość ma tyraństwa jad!
Od Tamizy do Gangesu
Hańbą sławisz się bez kresu...
Bogdajbyś z nią w piekło wpadł!...[2]

— Co to jest? — spytała siebie, podnosząc ręce do oczu...
— Hej! tam!... Stać tu nie wolno!... Iść naprzód! — krzyknął zdala głos jakiś w jej stronę.
Odwróciła się. Wołał żołnierz, stojący na warcie. Postrząsał karabinem.
Czuwają! — pomyślała uspokojona...
A Francja — pod okiem czujnych — szła... naprzód...




  1. Słowa oryginalne pani Dubarry (P. A.)
  2. Por. przypisy do wyd. listów Dubarry, gdzie znajduje się odnośna piosenka rymowana... Przedsmak rewolucji. (P. A.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.