Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krwi!... Idzie potop — nowy potop... czerwony!
„A ty... ty... ty... — zginiesz w nim także, uliczna Niemezydo!...
„Giń — przepadaj — przeklęta! przeklęta....“
Komendant Bastylji był w tej chwili niemniej sparaliżowany przerażeniem, wiejącem nań od słów szaleńca, niźli pani Dubarry.
Joanna zwinęła się w kłębek — głowę zgięła pod klątwą. Nagle wydarł się z jej piersi rozpaczliwy okrzyk: „Uciekajmy!... Boję się!“...
Cofała się, ręce wyciągnęła przed siebie, broniąc się przed okrutną wizją. Komendant opamiętał się — pociągnął ją ku drzwiom...
Ale nagle zatrzymało ich coś...
Szaleniec jęknął — oburącz przycisnął włochatą pierś. Powtarzany bezustannie wyraz: „przeklęta“ urwał się w połowie przez chryp...
Gonzier runął z łóżka na kamienną podłogę!...
Komendant przystąpił doń. Bacznie przyjrzał się jego twarzy. Potem zwrócił się do pani Dubarry:
— Umarł!
I dodał filozoficznie:
— Pies miał psią śmierć!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Dubarry nie pozwoliła odwieźć się komendantowi do domu. Wolała iść pieszo... sama... Była oszołomiona tem wszystkiem, co zaszło... Chciała ochłonąć z przerażeń, zebrać myśli w sa-