Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skiego króla... ty, ścierko!... Za twoją namową król zmógł mnie w tym lochu!...
Jej litość dla tej obłąkanej nędzy ludzkiej, pomieszana ze wstrętem, zagórowała już nad gniewem. Ale oburzenie na fałsz jego oskarżeń wywołało mimowolny protest:
— Gonzier!... mylisz się!... Nigdy nie namawiałam króla do tego. Nigdy król nie kazał cię uwięzić!
Podniósł głowę:
— „Gonzier“?!... Kto tu powiedział: „Gonzier“? Był kiedyś Gonzier, skazany niewinnie na galery... Gonzier ongi człowiek święty!... Gonzier, którego duszę upodlono niesprawiedliwością... Gonzier, który oblókł szaty duchowne, marzył o tem, aby być świętym... aniołem! Gonzier, któremu odjęto wiarę,... którego podłość czasu nauczyła wszelakich podłości... Gonzier... szczuty, poszukiwany... może nawet nie Gonzier Ha! ha! ha! Kto wie, jak się nazywał dawniej Gonzier?! Może miał tysiąc nazwisk, a może żadnego...
Wysilony opadł na brudny łachman, służący mu za poduszkę.
— Pójdźmy — rzekł cicho do hrabiny komendant — teraz będzie spał.
Chory dosłyszał. Zerwał się ponownie. Piorunującym głosem krzyknął:
— Nie waż się iść!... Wprzód usłysz!... Nie jestem Leroux — nie jestem Gonzier... jestem strąconym z piekła aniołem... jestem szatanem... Usłysz, Joanno Lançon — usłysz, pani Dubarry — usłysz, niekoronowana królowo — usłysz, dziew-