Królewska miłośnica/Część III/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Królewska miłośnica
Podtytuł Dalsze losy pani Dubarry
Rozdział W omnibusie pocztowym
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ III.
W omnibusie pocztowym.

Pani Dubarry uspokoiła się po nerwowem wstrząśnieniu, którego doznała podczas czterogodzinnego szturmu Bastylji. Rozpieszczona przez życie, nie znosiła uczuć przykrych i posiadała dar odpędzania ich od siebie. Wyraziła się nawet, nie bez dużej dozy naiwności: „Myślę, że sam lud, znalazłszy w Bastylji tylko siedmiu więźniów, gdy spodziewał się, że znajdzie tam tysiące, przekonał się, że nie było o co się dobijać. Ostatecznie król jest zbyt dobry, aby nasz poczciwy ludek chciał mu wyrządzić na serjo jakąś przykrość!“
Przyzwyczaiwszy się do swego wygnania, a raczej wierna słowu, że nie zbliży się do Paryża i Wersalu ponad określoną odległość, zasiedziała się w Luciennes. Kochała zaciszne aleje topolowe swego parku, spokój zbytkownych komnat, owiewający ją mnóstwem drogich pamiątek, regularne i ciche stąpanie swojej wymusztrowanej przez długoletnie doświadczenie służby; żyła raczej wspomnieniami bogatej przeszłości, niźli życiem współczesnem. Niejako marzyła na jawie z rozwartemi oczyma. Wiek i osłabienie sił zrobiły swoje. Nie była chorą, ale delikatny z natury organizm, jakoby wyczerpany bujnością ruchu za lat młodych, domagał się spoczynku.
Nad Francją zbierały się groźne chmury. Włościaństwo tu i owdzie, pchnięte impulsem ruchu stołecznego, poruszone wypadkiem, który zaszedł w dobrach kawalera Mesne w Quensais, wytłomaczonym przez ciemnotę, jako złośliwa zasadzka — burzyło się okrutnie. Chodziło o to, że na uroczystości, urządzonej przez pana dla chłopstwa, nastąpił wybuch beczki prochu podczas zabawy — strzelania do celu i zabił kilku włościan. Spalono przez zemstę dwór. Ruch ludzi, zdziczałych w nędzy i ciemnocie, szerzył się zaraźliwie po kraju.
Gorzały wzięte szturmem przez zbrojne bandy zaniki magnatów, klasztory, siedziby zamożnego nad miarę duchowieństwa. W jednym tylko Dauphiné w ciągu tygodnia padło ofiarą 270 zamków. Ginęli z mściwych rąk najnienawistniejsi dziedzice. Palono księgi heraldyczne i akty poddaństwa — osnowy porządku feodalnego. Drogi i lasy napełniły się bandytami.
Ale w okolicy Luciennes było spokojnie. Utrzymały się cudem na tej oazie śród ognia dawne patrjarchalne stosunki między chłopstwem i panami. Tedy zapalały się łuny, wszystko wrzało gwarem nienawiści, a pani Dubarry nie wiedziała — nie chciała wiedzieć o niczem. Zatykała uszy na poświst orkanu, który szerzył się nieopodal. Na jej życzenie, służba nie komunikowała jej złych wiadomości. Polubiła swoją niewiedzącą samotność.
Wszelako od czasu do czasu odwiedzali ją arystokratyczni znajomi z sąsiedztwa, lub przyjaciele z Paryża. Ci ostatni przybywali bądź w pojedynkę i zamieszkiwali położone na piętrze pokoje gościnne, albo całą gromadką, pewni zawsze, że zastaną w Luciennes stoły zastawione doborowemi winami z piwnic pałacowych i uginające się pod srebrną i kryształową zastawą, pod półmiskami, wabiącemi wonią pieczonej dziczy, i gierydonami pełnemi smacznych owoców.
Schodziła wówczas z buduaru na górnem piętrze, — skąd patrzyła godzinami na łąki, lasy, niebo i prezydowała na tych ucztach za stołem, doskonale uprzejma, wytworna, rozmowna i piękna, jak zawsze. Jakkolwiek ci przygodni goście uciekali do jej „kącika w Luciennes“ od wrażeń Paryskich, od zapełniającego stolicę gwaru, zwłaszcza od łoskotu walącego się starego świata, i radzi byli tyleż zapomnieć się, co i nie rozdrażniać gospodyni okrutnemi wieściami z kotła przewrotu, — to wszakże nie mogli być zupełnie wierni milczącej umowie i dobremu tonowi, nakazującemu nie mówić przy tych ucztach o tej „okropnej rewolucji“. Tedy to i owo wpadało do jej uszu wypadkiem; i niepodobieństwem było, aby pozostawała zupełnie obcą wrażeniom ze świata.
Ale ci jej znajomi potrafili tak dobrze omijać jaskrawsze szczegóły i ubierać swoje uwagi na temat czasu i przewrotu w tak piękne szaty ironicznych i dowcipnych słówek — że ani tragizm, ani waga zachodzących zdarzeń — przez czas długi nie ujawniały się w pełni jej z przyrodzenia lekkomyślnemu usposobieniu.
Przez czas długi! — aż wypadki dziejowe nie posunęły się tak daleko, iż nawet ci, co najbardziej pragnęli udawać niezmącony humor, jęli przybywać do niej, już nie celem miłej pogawędki przy uczcie przyjacielskiej, lecz jako uciekinierzy z krwawego Paryża, tropieni przez sankiulotów śród lasów, domagający się u niej schronienia — niekiedy obdarci, ranni, wygnańcy we własnej ojczyźnie.
Ale to miało nastąpić dopiero później. I wówczas miało okazać się, że ta słabowita, nerwowa, napozór zamknięta w egoizmie dobrobytu kobieta — posiada czułość serca, niespodziewany hart ducha i zdolność do poświęcenia. Nie odmawiała nikomu pomocy, nawet narażając siebie samą. Może to było także świadectwem jej... lekkomyślności. Posiadała szczególny egoizm — słodziła cudze cierpienia, bo nie znosiła widoku męki innych ludzi.
Na razie było to jeszcze „muzyką przyszłości“, napełnioną zgrzytami akompanjamentu. Tymczasem poczynająca się rewolucja zdobywała się jeszcze na piękne melodje i wspaniałe akordy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz po znamienitej nocy z dnia 4 na 5 Sierpnia pierwszego roku rewolucji, jechał do niej z wizytą, zawezwany przez nią listownie, nieraz pomocny jej dojrzałą radą w sprawach finansowych, mądry książę d‘Angremont.
Owej nocy arystokracja i duchowieństwo, podniosły się na wyżyny rozumu politycznego, humanitarności i niebywałego w dziejach poświęcenia swego klasowego interesu. A to nic nie znaczy, że ów piękny wybuch — nieprzewidziany przez tych, którzy upatrują w biegu dziejów tylko nieubłagane ścieranie się egoizmów klasowych, walkę bez upamiętania się ze strony uprzywilejowanych — miał i musiał mieć podłoże w groźbie, zawieszonej nad warstwą panującą przez rozruchy po wsiach, grabieże, mordy i podpalania. Jest bowiem faktem historycznym, że owej nocy hasło do zrzeczenia się stanowych przywilejów dał margrabia de Noailles, że w pięknem swem przemówieniu odrzucił myśl o możliwem jeszcze przez wierne porządkowi wojska prowincjonalne uśmierzeniu buntów, że uznał prawowitość buntu doprowadzonych do rozpaczy nędzą i usprawiedliwionych przez ciemnotę mas; jest faktem historycznym, że zamożny obywatel z Bretanji Legennes de Kerengal odmalował położenie włościan tak wymownemi barwami, iż zaćmił popełnione przez nich zbrodnie — mordy i gwałty, ideą, iż nie kara jest tu na miejscu, lecz zmiana wiekowego systemu. Jest faktem, że całe Zgromadzenie Narodowe odpowiedziało na te mowy jednogłośnym porywem entuzjazmu — wyrzeczeniem się tytułów i przywilejów feodalnych.
I oto jednej historycznej nocy, za wolą klasy posiadającej, padły okowy wielowiekowej niewoli — poddaństwa chłopów; ustanowiono daniny z arystokracji i duchowieństwa, dotąd nie chcących płacić na rzecz skarbu; zniesiono pańszczyznę i dziesięciny, obciążające lud; i wydano mnóstwo dekretów, stanowiących równość obywatelską wszystkich w narodzie w obliczu prawa.
Lalli Tolendalle przedłożył wybicie medalu na pamiątkę tej nocy i król Ludwik XVI przyjął radośnie tytuł „wskrzesiciela wolności francuskiej“.
Książe d‘Angremont był jednym z tych, którzy pierwsi przywitali oklaskiem myśl zrzeczenia się przywilejów, jakkolwiek bynajmniej nie wyobrażał sobie przyszłości po tej reformie w barwach różowych. Sceptyk z usposobienia — wesoły sceptyk — uznawał wraz z Wolterem swoich rodaków za „plemię tygrysów i małp“, lecz pudrowane małpy widział na szczytach społecznych, tygrysów podejrzewał w wypuszczonym na wolność ludzie, a zwłaszcza w jego burżuazyjnych przywódcach. Ale widział, że fala zerwała tamy dziejowe — i nie obejdzie się bez potopu. Wiedział, że ci, co dają, jutro z konieczności psychosocjalnej pożałują daru, a ci, co biorą, nie dorośli jeszcze do wolności. Wiedział z góry, że korzyści będą wydzierane sobie krwawo pazurami — że miejsce „zgniłej arystokracji“ zajmie „chciwa burżuazja“. Nadto sądził w duchu, zgodnie ze swym przyjacielem, podróżującym po Francji anglikiem Joungiem, że „masa ludowa — ugrzęzła w ciemnocie i nędzy — potrafi być z ducha wolną... dopiero za tysiąc lat“. Machnął ręką na wszystko, rad z jednego, że... historja zaczyna być nader zajmującą po wyjściu ze śpiączki wieków, i przygotowywał się tylko do obserwowania tragikomedji ludzkiej — z loży ironji.

Wielki ironista, mile podniecony pięknym bądź co bądź — z punktu widzenia poezji — obrazem wczorajszej nocy, niejako przystosowując się do zaszłej zmiany, wybrał się do pani Dubarry (którą mocno lubił, acz nie pożądał jej, mając zastęp młodych kochanek), — omnibusem pocztowym! Nadto jechał w dowód wielkiej łaski, lub drwiny z samego siebie po zaszłym przewrocie, w towarzystwie lokaja Salenave‘a, który przywiózł mu list od pani Dubarry o treści nieco niepokojącej:

„Zaszło coś niezmiernie ważnego. Muszę się Pana poradzić!“

Salenave dla uczczenia nocy historycznej już od rana podpił sobie w gospodzie pocztowej i na dowód swej niezmiernej świadomości politycznej, bezustannie — trochę plączącym się językiem — sądził wszystkich ministrów ostatniej doby, panów Maurepas‘a, Malesherbes‘a, Neckera, Salonnes‘a, Brienne‘a, znajdując, że wszyscy byli jednakowo głupi; gdyż żaden nie rozumiał, iż Francuzom potrzebne są tylko trzy rzeczy: wolność, równość i braterstwo!
Nawet poufale poklepał księcia po kolanie na dowód, że ideał został już osiągnięty:
— Jesteśmy teraz wolni, równi i bracia!... Oto co sprawił, Obywatelu Angremont — (opuścił de i tytuł księcia) — nowożytny ruch demokratyczny!
Książe uśmiechnął się. Paplanina lokaja bawiła go. Obserwator czynił sobie w duchu uwagi na temat lokajstwa, równającego się z urodzoną arystokracją.
— Jednak obywatelu de Salenave — rzekł — jest to w gruncie rzeczy ruch arystokratyczny na wywrót!
— Dlaczego „de Salenave?“ — wybałuszył oczy towarzysz podróży.
— A tak sobie!... Równość — a więc skoro mnie zniżono do ludu, ja was podnoszę do arystokracji.
Podchmielony lokaj tarł czoło:
— Tak nie można... Będziemy znowu nierówni...
— Powiadasz, że jest wolność, a nie pozwalasz mi umieścić ciebie na szczycie... To gwałt!
Salenave był nieco zakłopotany.
— Ale dlaczego to ma być ruch arystokratyczny?
— Oczywiście... gdyby Wolter, recte pan d‘Arouet nie wyszydził był nas dla nas samych, gdyby hrabia Mirabeau nie udał fabrykanta sukna, aby swoim głosem przewodzić „ludowi“ w Zgromadzeniu Narodowem i kornych nauczyć braku szacunku wobec dekretu króla; gdyby opat Sieyès nie wzgardził interesem biskupim — gdyby uprzywilejowani nie rąbali gałęzi, na życzenie arystokracji i duchowieństwa — gdyby król nie był zwołał Stanów Generalnych której siedzą od wieków, — gdyby nocy wczorajszej nie przemówiła fantazja uprzywilejowanych, miast grubych dział, przed któremi czmychnęłoby mieszczaństwo, zakasawszy poły, a motłoch położyłby się w dygotaniu strachu, — to nie klepałbyś mnie teraz po kolanach, obywatelu bez de, skoro się żachasz na nie! Dixi!
Salenave coś bełkotał po pijanemu, nie znajdując artykułowanej odpowiedzi. Ale w kącie siedział jeszcze ktoś trzeci. Jakiś pasażer, który, wsiadłszy przed nimi, otulił twarz płaszczem i zdawał się drzemać.
Po filipice księcia d‘Angremont odsłonił nagle płaszcz — ukazała się twarz posępna i głos chrypliwy rzucił:
— Obywatel d‘Angremont zapomniał o jednem: o strachu feodalnych panów, których lud wyrznąłby, zanim wojska — zresztą nie dość pewne, jak wskazał przykład Paryża — zdążyłyby z pomocą!
— A! jeżeli się nie mylę... doktór Guillotin?
— Do usług ex-księcia.
— Pokazywano mi pana... Winszuję!.. zdobyłeś pan bodaj sławę historyczną, bo to przecie pan przedłożyłeś „Zgromadzeniu Narodowemu“, gotowemu już rozejść się, wobec zamkniętych przez straże drzwi parlamentu, aby udało się do sali Gry w piłkę, gdzie złożyliście przysięgę na walkę do zwycięstwa.
— Dziękuję za powinszowanie. Może jeszcze zdobędę sobie sławę czemś historyczniejszem.
— To już zbędne!... Braciszek królewski, sam książę Orleański wyręczył pana we wskazaniu innego miejsca, jeszcze dogodniejszego do narad demokracji. Toć w ogrodach Palais-Royal‘u adwokat Kamil Desmoulin pchnął lud do wzięcia Bastylji, zdobiąc go znakiem walki orężnej — zielonym liściem, nawiasem mówiąc barwami hrabiego d‘Artois.
— Odrzucimy je dla... czerwieni krwi!
— Oho! sądziłem, że doktór raczej myśli o leczeniu chorych i udaje się w tej chwili do jakiego zamożnego pacjenta.
— Umierających się nie leczy, a to są w tej chwili jedyni moi pacjenci — odparł Guillotin szyderczo. Wymierającą rasę upartych arystokratów, którzy nie chcą zrozumieć cudów przewrotu, dokonanego przez lud paryski, trzeba leczyć... kaźniami.
— Oho! obywatelu Guillotin... Nie starczy ci toporów.
— To się wymyśli maszynę do zabijania.
— Pan ją wymyślisz?... Winszuję.
— Ja!... Wtedy mi pan powinszujesz...
Głos jego brzmiał posępnie. Wtem konie zatrzymały się. Rzuciwszy spojrzenie przez okno, dodał:
— Wysiadam tutaj. W tem ustroniu będę myślał właśnie nad zbudowaniem takiej maszyny, która przyda się... rewolucji. Żegnam!
Książe d‘Angremont wychylił się z okna pocztowego wozu i rzucił za nim:
— A jak wymyślisz, to polecam się... pańskiej maszynie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie przeczuwał, rzucając ten żart, że ów doktór udoskonali maszynę włoską, co nazwisko jego uczyni wysoce historycznem, i że on, d‘Angremont, będzie pierwszą ofiarą gilotyny!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.