Przejdź do zawartości

Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wistniejsi dziedzice. Palono księgi heraldyczne i akty poddaństwa — osnowy porządku feodalnego. Drogi i lasy napełniły się bandytami.
Ale w okolicy Luciennes było spokojnie. Utrzymały się cudem na tej oazie śród ognia dawne patrjarchalne stosunki między chłopstwem i panami. Tedy zapalały się łuny, wszystko wrzało gwarem nienawiści, a pani Dubarry nie wiedziała — nie chciała wiedzieć o niczem. Zatykała uszy na poświst orkanu, który szerzył się nieopodal. Na jej życzenie, służba nie komunikowała jej złych wiadomości. Polubiła swoją niewiedzącą samotność.
Wszelako od czasu do czasu odwiedzali ją arystokratyczni znajomi z sąsiedztwa, lub przyjaciele z Paryża. Ci ostatni przybywali bądź w pojedynkę i zamieszkiwali położone na piętrze pokoje gościnne, albo całą gromadką, pewni zawsze, że zastaną w Luciennes stoły zastawione doborowemi winami z piwnic pałacowych i uginające się pod srebrną i kryształową zastawą, pod półmiskami, wabiącemi wonią pieczonej dziczy, i gierydonami pełnemi smacznych owoców.
Schodziła wówczas z buduaru na górnem piętrze, — skąd patrzyła godzinami na łąki, lasy, niebo i prezydowała na tych ucztach za stołem, doskonale uprzejma, wytworna, rozmowna i piękna, jak zawsze. Jakkolwiek ci przygodni goście uciekali do jej „kącika w Luciennes“ od wrażeń Paryskich, od zapełniającego stolicę gwaru, zwłaszcza od łoskotu walącego się starego świata, i radzi byli tyleż zapomnieć się, co