Przejdź do zawartości

Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
„Zaszło coś niezmiernie ważnego. Muszę się Pana poradzić!“

Salenawe dla uczczenia nocy historycznej już od rana podpił sobie w gospodzie pocztowej i na dowód swej niezmiernej świadomości politycznej, bezustannie — trochę plączącym się językiem — sądził wszystkich ministrów ostatniej, doby, panów Maurepas‘a, Malesherbes‘a, Neckera, Salonnes‘a, Brienne‘a, znajdując, że wszyscy byli jednakowo głupi; gdyż żaden nie rozumiał, iż Francuzom potrzebne są tylko trzy rzeczy: wolność, równość i braterstwo!
Nawet poufale poklepał księcia po kolanie na dowód, że ideał został już osiągnięty:
— Jesteśmy teraz wolni, równi i bracia!... Oto co sprawił, Obywatelu Angremont — (opuścił de i tytuł księcia) — nowożytny ruch demokratyczny!
Książe uśmiechnął się. Paplanina lokaja bawiła go. Obserwator czynił sobie w duchu uwagi na temat lokajstwa, równającego się z urodzoną arystokracją.
— Jednak obywatelu de Salenave — rzekł — jest to w gruncie rzeczy ruch arystokratyczny na wywrót!
— Dlaczego „de Salenave?“ — wybałuszył oczy towarzysz podróży.
— A tak sobie!... Równość — a więc skoro mnie zniżono do ludu, ja was podnoszę do arystokracji.
Podchmielony lokaj tarł czoło: