Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lecz pudrowane małpy widział na szczytach społecznych, tygrysów podejrzewał w wypuszczonym na wolność ludzie, a zwłaszcza w jego burżuazyjnych przywódcach. Ale widział, że fala zerwała tamy dziejowe — i nie obejdzie się bez potopu. Wiedział, że ci, co dają, jutro z konieczności psychosocjalnej pożałują daru, a ci, co biorą, nie dorośli jeszcze do wolności. Wiedział z góry, że korzyści będą wydzierane sobie krwawo pazurami — że miejsce „zgniłej arystokracji“ zajmie „chciwa burżuazja“. Nadto sądził w duchu, zgodnie ze swym przyjacielem, podróżującym po Francji anglikiem Joungiem, że „masa ludowa — ugrzęzła w ciemnocie i nędzy — potrafi być z ducha wolną... dopiero za tysiąc lat“. Machnął ręką na wszystko, rad z jednego, że... historja zaczyna być nader zajmującą po wyjściu ze śpiączki wieków, i przygotowywał się tylko do obserwowania tragikomedji ludzkiej — z loży ironji.

Wielki ironista, mile podniecony pięknym bądź co bądź — z punktu widzenia poezji — obrazem wczorajszej nocy, niejako przystosowując się do zaszłej zmiany, wybrał się do pani Dubarry (którą mocno lubił, acz nie pożądał jej, mając zastęp młodych kochanek), — omnibusem pocztowym! Nadto jechał w dowód wielkiej łaski, lub drwiny z samego siebie po zaszłym przewrocie, w towarzystwie lokaja Salenave‘a, który przywiózł mu list od pani Dubarry o treści nieco niepokojącej: