Komedjanci/Część II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tymczasem Wacław z panią podsędkową przybył do Kudrostawu, gdzie zaraz pilno im było wszystkim pochwalić się nowem nabyciem. Zgodzono go, bardzo się targując, za lichą pensyjkę; zawarowano, żeby uczył chłopców, czego tylko można i jak najwięcej; zastrzeżono, żeby fortepianu nie psuł swojem klepaniem i nie grał na nim, tylko gdy go przy gościach prosić będą, a dla siebie raz na tydzień w niedzielę (co go najwięcej kosztowało); kazano mu stać w niewygodnej i wilgotnej izdebce, ledwieże nie odmówiono pierwszych potrzeb życia; tak zdawało się Dębickim ciężką rzeczą to przyjęcie jego do synów, ale razem chciano się nim chlubić i popisywać jak najwięcej. Poszły więc wieści o metrze po sąsiedztwie, których trąbą był Cielęcewicz, głoszący, iż Dębiccy przyjęli nauczyciela muzyki do dzieci, dawnego wychowańca hrabiów i metra hrabianki, że mu ogromną płacą pensję i t. d. i t. d.
Pierwszy, który te wiadomości przywiózł do Denderowa, był rotmistrz Powała; rzucił je wśród gwaru towarzystwa ze śmiechem i wprost doszła do uszu Cesi. Nie zarumieniła się wcale, nie zdziwiło jej, uderzyło jej tylko serce tajemnie i powiedziała sobie:
— Wrócił, bo się do mnie chciał przybliżyć. Ale cóż mi tam — dodała — jakiś biedny nauczyciel, choć podobno oszalał za mną! Niepodobna, żeby się tu kiedy nie zjawił; przyjmę go zimno i ostro. To zuchwalstwo!
Hrabia, dowiedziawszy się o tem, brew marszczył i zdawał się widocznie czegoś niespokojny i kwaśny.
— Miał jechać do stolicy — rzekł — lub zamieszkać w Żytkowie, w Kamieńcu; pocóż tu znowu powraca, to niema sensu! Muszę go zobaczyć i dobrze mu zmyć głowę.
Wtem ktoś począł się rozwodzić szczerze nad dobrodziejstwy, wyświadczonemi przez hrabiego dla Wacława, a stary Dendera odwrócił się chmurny i, jakby przez uczucie skromności, przerwał:
— Nie mówmy o tem, nie warto!
Widocznie był przecież zmieszany i nierad wiadomości.
Wacław w Kudrostawie niełacno oswajał się z obcym domem i ze służebnictwem swojem. Dom też to był oryginalny, jakich i u nas niewiele, choć nam na oryginałach nie zbywa. Państwo podsędkostwo Dębiccy, świeżo zbogaceni, chciwi wnijścia w grono obywatelstwa, łączyli skąpstwo dawne z wystawą, której, wedle ich wyobrażeń, nowy stan wymagał. Przepych ten szlachecki, niesmaczny i śmieszny, zamiast podnosić, poniżał ich jeszcze i wystawiał na szyderstwo, którego się dopatrzeć nie umieli; bo wszystkie urągowiska brali za pochwały, nie dopuszczając myśli, by z nich szydzić się kto ważył.
Gorzki to chleb cudzy, gorzki to dach obcych, choćbyśmy nie z łaski jedli, nie z łaski mieli schronienie, choćby za nie płaciła i nadpłacała praca; zawsze to ciężkie życie najemnika! Tym, którzy nas przypuszczają do swego stołu, do swojego domu, zdaje się często, że żaden wysiłek i poświęcenie nie potrafi opłacić ich wielkiego wyświadczonego nam dobrodziejstwa; a nam widzi się zawsze, że praca nasza więcej jest warta nad płacę. Ciężko jest być sługą, cóż dopiero stanąć na tem stanowisku wątpliwem, co dzieli sługę od ubogiego przyjaciela? Mając do czynienia z ludźmi bez serca, nieustanna się toczy walka: i oni chcą, byś był ich sługą, ty chcesz pozostać niepodległym. Właśnie w takiem położeniu był Wacław u Dębickich, którzy z niego wszystko mieć chcieli, pewni będąc, że za ich trochę pieniędzy powinni byli całego kupić sobie człowieka, że za nie sprzedał im się bez wyjątku! Każdą jego wolną chwilę uważali za skradzioną sobie i, jak skąpiec, co zapłaciwszy śniadanie w garkuchni, zjada do ostatniej chrząstki, choćby się miał rozchorować, tak oni wszędzie, do wszystkiego, ciągle posługiwali się radzi Wacławem. Oprócz lekcji muzyki, musiał być nieustannie na ich rozkazy: sam pan posyłał go do miasta powiatowego po obiedzie, gniewając się, jeśli na lekcję ranną nie powrócił; proszono go o robienie rachunków, o dozór nad ludźmi, o posługi najnudniejsze i najprzykrzejsze, nie mając względu na to, że go niemi męczono. Powinien się był czuć szczęśliwy, że im służył.
Pani Dębicka, gdy mu dać raczyła drugą filiżankę herbaty, mniemała, że się obficie wywiązuje ze wszelkich względem niego obowiązków grzeczności. Biedne to i ciężkie było życie! Nieustannie napokaz wyprowadzany, zmuszany do popisów, poniewierany i, jak piłka, rzucany Wacław, ledwie skosztowawszy swobody wiejskiej, rad się był z niej wydobyć co najrychlej.
Przywykły do pracy nad sobą, do dumań swobodnych, wreszcie niewolnik i wprzódy, ale ludzi lepiej umiejących pokryć swą władzę i w pewne formy odziewających absolutność, Wacław cierpiał boleśniej niż od najprzykrzejszego niedostatku.
Jedyną jego pociechą było wyrwać się na wolność, pochodzić, przedumać godzinę, marzyć o swojej sztuce i wielkich jej tajemnicach; a kilka książek, niemych przyjaciół, nad których lepszych nie mamy (chociaż i ci jak często zdradzają!), orzeźwiały go w zobojętnieniu upadłego na duchu.
Dom Dębickich był osobliwszego rodzaju. Pan i pani ekonomowali jeszcze na swojem, udając panów w potrzebie, a udając ich bardzo pociesznie. Oboje napozór nie wdawali się w gospodarstwo, czasem nawet odegrywali obojętność na nie, ale ukradkiem szpiegowali obroty oficjalistów, męczenników ich nieufności i, znając rzemiosło doskonale, wszędzie szukali podstępu.
Sam pan podsędek, wysoki, silny pachoł, z wąsem i bokobrodami rudawemi, udawał, że nadzwyczaj lubi gazety i towarzystwo; krzyczał bardzo głośno i bredził śmiało; pobrzękiwał pieniędzmi, o których obfitości częste były wzmianki; sadził się na zbytki powierzchowne, a żył z najobrzydliwszem skąpstwem. Mieli kocz, karetę, cugi, liberje i guzy, i blachy złociste, ale ludzie u nich jedli bez soli, chodzili w domu bosaka lub w łapciach, a wieśniak pędzany robił prawie od niedzieli do niedzieli i nazywał się chamem.
Wzniósłszy się nad swój stan pierwotny, Dębiccy mniemali się już tak wysoko, że wszystko, co od nich niżej stało w hierarchji socjalnej, uważali za niegodne wejrzenia, za tak liche, za tak nikczemne, iż to się ledwie człowiekiem godne było nazywać. Można sobie wyobrazić, jak uważali Wacława, zmuszonego służyć im dla kawałka chleba.
Z wyższymi, choć parli się na stopę równości, oboje państwo przechodzili nieustannie z dumy i zarozumienia do mimowolnych upokorzeń. Trafiało się, naprzykład, że Dębicki wstawał na wnijście każdego i ustępował miejsca lada tytulikowi; ale bywało także, iż aż do niegrzeczności posuwał dbałość o utrzymanie się na mniemanem stanowisku, z którego prerogatywami nie był jeszcze oswojony. Nie każdy panem być może, kto chce.
Dom odpowiadał ich charakterowi i sposobowi życia: było to niezgrabne naśladowanie tego, co widziano gdzie indziej, bez zastosowania do miejsca i potrzeby, a nadewszystko bez smaku. Dziedziniec, niby angielski, pstrzyły dokoła budowle malowane i herbowne, sztachety wykwintne różnych rodzajów, jedne od drugich niezgrabniejsze, i ozdoby pociesznie naiwne. Ogród spacerowy, kompozycji samego pana, ubierały altanki i ławki w osobliwszym guście. Salon z meblami Testorego i Bajera w każdym kącie inną miał fizjognomję; nie potrzebujemy mówić, że wszystko chodziło w kapkach i starannie oszczędzane, od gości się tylko demaskowało. Świecidełek i błyskotek nie żałowano, a przy każdej zręczności cena lada fraszki obić się musiała o uszy tych, których najmniej obchodziła; domowi, powtarzaniem nauczeni, wiedzieli najdokładniej, ile nawet tafelka w posadzce zapłacona była.
W takim to domu na pierwszą próbę skazany był Wacław, nie znalazłszy w nim żywej duszy, coby się z nim biedą tą podzielić chciała, coby uczuła jego cierpienie; owszem, wszyscy jeszcze zdawali mu się wymawiać jego „szczęście“.
Wacław, przywykły do znoszenia, spokojnie, z uśmiechem spełniał obowiązek i wypijał do dna gorycze tego kielicha służebnictwa. Po dwóch blisko miesiącach pobytu w Kudrostawie, na prośbę jego, chętnie mu dozwolono pojechać do Denderowa, a była to zręczność pochwalenia się końmi i powozem; dano mu cug gniady i kocz paradny, po tysiąckroć go przestrzegając, żeby nie powalał sukna i koni pędzić nie kazał, żeby się nie poupijali, żeby się co, uchowaj Boże! powozowi lub rumakom nie stało.
Nie bez jakiegoś uczucia przestrachu wyjechał Wacław do domu, w którym dzieciństwo i młodość przepędził; a obraz Cesi przelatywał przed łzawemi jego oczyma. Gdy ujrzał ogród, mury pałacu i miejsca, uświęcone długiem cierpieniem, marzeniem, latami nadziei i boleści, w których się jeszcze pieścił przyszłością, biedny sierota zapłakał potajemnie.
Hrabia przyjął go kwaśno i na wstępie zapytał:
— Cóż to? Słyszę, powróciłeś z Żytkowa i zakopałeś się na wsi? Do czego to prowadzi?
Wacław opowiedział mu całą historję pobytu swego w mieście i zwątpienie o przyszłości.
— Chcesz, żeby ci los przyniósł pieczone do ust gołąbki — ruszając ramionami, odparł Dendera. — Tak się nigdy nie dzieje, trzeba walczyć, pracować i nieraz biedy przecierpieć. Najłatwiej sprzedać się za nędzny kawałek chleba; ale powtarzam, to prowadzi do ożenienia z garderobianą, i zostania organistą.
Wacław zamilkł, czując się poniekąd winnym.
— Cóż waćpan myślisz? — spytał hrabia. — Długoż tu będziesz?
— Przynajmniej do roku.
Dendera pokiwał głową z wyraźnem nieukontentowaniem.
— Ha! rób sobie, co chcesz! — odparł. — Ale cię przestrzegam, że jesteś na zupełnie fałszywej drodze: tracisz młodość i zginiesz marnie.
— Ażeby posunąć się dalej, — pocichu rzekł Wacław — potrzeba środków, pomocy, pieniędzy...
— Tych ci nie dam, — cynicznie odpowiedział Dendera — miałbym na sumieniu dłużej twojemu opuszczeniu się dopomagać, dosyć czyniłem dotąd; potrzeba samemu o sobie myśleć, a nadewszystko nie tu na wsi szukać sobie losu.
Wacław chciał odpowiedzieć, ale dano znać o przybyciu Farureja i hrabia zabrał go z sobą do salonu, chcąc, by się pokazał żonie i gościom. Trochę był chlubny ze swego wychowańca i czasem go tak wyprowadzać lubił, by wywołać pytania i napomknąć, co uczynił dla opuszczonej sieroty.
Wszedłszy, zastali już hrabinę, Cesię, przy której, ze swą młodocianą miną a starą twarzą, pobielaną tylko na nowo, siedział Farurej, prawiąc jej francuskie grzeczności i wyuczone dwuznaczniki. Cesia, zmieniona do niepoznania, pewna siebie, śmiała, mówiąca, wystrojona, opierała się odniechcenia na kanapie, wpatrując w bukiet, który jej ofiarował, bukiet kamelij i orchidei, przepyszny, nie wiem, skąd sprowadzony, ale zachwycających barw i woni. Wspaniała paulownia zajmowała środek tej ogromnej wiązki kwiatów, uderzając niewidzianemi kształty i rzadkością.
Gdy wszedł Wacław, Cesia zmierzyła go spojrzeniem i, postrzegłszy zbiedzonym, bladym, smutnym, nieśmiałym, ledwie się nie zawstydziła przed sobą, że jej zcicha uderzyło serce, że go poznała jeszcze. Kiwnęła mu główką zgóry, ale tak pogardliwie, jakby rzucała jałmużnę ubogiemu, który ją ranami i kalectwem odstręczał. Hrabina, nie lubiąca wychowańca, ledwieże go postrzec raczyła; a Sylwan, nie kryjąc, z jakiem go lekceważeniem traktował, zapytał głośno:
— Cóż, słyszałem, że jesteś u Dębickich?
— Jestem w istocie — zimno odparł Wacław.
— Cha, cha! — rozśmiał się stary hrabia. — Do czego to dziś przyszło: państwo Dębiccy uczą dzieci muzyki!
Wszyscy się rozśmiali za gospodarzem, a biedny sierota zakłopotany, znalazłszy gdzieś w kątku miejsce, przysiadł się z bólem w sercu, schodząc z oczu. Takiego przyjęcia (choć mógł je przewidzieć) nie spodziewał się przecie i wyglądał współczucia, miał nadzieję spojrzenia Cesi, jeśli nie mówiącego więcej, to litośnego przynajmniej. Ona, przeciwnie, zdawała się wysilać na okazanie, jak daleko stali od siebie, jak obojętny był dla niej, jak dziś wysoko myślą i nadzieją wzleciała.
Kilka godzin do wieczora przeszły wśród ogólnej rozmowy, do której Wacław nie był przypuszczony; miał już odjeżdżać, gdy Farurej wreszcie ruszył się także, i, trzpiotowato pożegnawszy towarzystwo, podskakując na cienkich nóżkach, zbiegł ze schodów z Sylwanem; Wacław miał także kapelusz w ręku, gdy Cesia, tyłem stojąc do niego, odezwała się:
— Proszę poczekać! Chcę, żebyś mi pan zagrał!
Zawsze jeszcze posłuszny Wacław rzucił kapelusz i zatrzymał się.
— Siadaj pan i graj mi, co chcesz! — kończyła Cesia, wpatrując się w swój bukiet i wyciągając niedbale na kanapie. — Cóżeś pan przez ten czas porabiał?
— Co zawsze, co tutaj.
— I zawsze, jak widzę, smutny, ponury bohater romansu...
— Doprawdy, nie mam się czem cieszyć; zresztą Pan Bóg mnie takim stworzył...
— A jużciż, przepraszam! — podchwyciła Cesia. — Choćby z miejsca u państwa Dębickich cieszyć się pan winieneś. A powiedzże mi, proszę, — dodała, śmiejąc się do rozpuku, ale śmiechem przymuszonym — jakże tam ci ludzie żyją?
— Jak ludzie.
— Prawda, że to są zbogaceni ekonomowie?
— Nie wiem ich przeszłości.
— A żałujesz ich pan i chcesz bronić?
— Nie, ale nic nie wiem.
— No, to graj pan, kiedy mówić zapomniałeś. Zobaczym, możeś i grać zapomniał także.
I, rozkazawszy grać, Cesia przerwała zaraz pytaniem:
— Znasz pan tego gościa, co wyjechał?
— Pierwszy raz go widzę.
— Ktoś bardzo miły! To mój narzeczony! — szepnęła ze śmiechem.
Wacław pobladł, schylił się nad fortepian.
— Pani sobie żartuje — rzekł zcicha.
— Nie! nie! doprawdy! Wczoraj mi się oświadczył; znajduję go bardzo dobrze. Nieprawda, że ma minę i świeżą, i młodą, i dystyngowaną?
— Chce ją mieć, to prawda!
— O! i ma! Zresztą, to do pana nie należy. Graj pan!
Wacław grał znowu; Cesia mu przerwała:
— Więc zapraszam pana na moje wesele.
— Wątpię, żebym się pani przydał na co...
— Znajdę dla pana zajęcie, — odparła — będziemy mieli tyle gości.
Wacław już sam grać począł; ale ona, tupiąc nóżką, nie dała mu ciągnąć dalej i krzyknęła:
— Dajże pan pokój temu graniu! Nieznośnie klapiesz po fortepianie. Mów mi co o Dębickich, żebym się pośmiać mogła.
— Daruj pani, ale dla mnie to wszystko tak smutne!
— Pan bo koniecznie chcesz grać rolę nieszczęśliwej ofiary! — zawołała, śmiejąc się i topiąc w nim wejrzenie zimne, a kolące boleśnie.
Wacław porwał się oburzony, cierpiący; głowa mu pękała i serce się darło. Pochwycił za kapelusz.
— Czego się pan śpieszysz?
— Kazano mi rychło powracać; jam się opóźnił.
— A więc powracaj pan sobie, kiedy mu tak pilno! Ale — dodała — pamiętaj, że masz przyjechać na moje wesele.
I, rzuciwszy mu jeszcze to słówko, jakby go chciała zranić najboleśniej, pożegnała skinieniem głowy smutnem, wejrzeniem wymownem, by niezupełnie odszedł zrażony, żeby cierpiał, a powrócił.
— Wszak do zobaczenia, nieprawdaż? do zobaczenia?...
— Nie wiem — rzekł Wacław.
— Ja chcę, ja każę, jak dawniej... — szepnęła cicho. — Zapraszam na wesele — i z przymuszonym śmiechem dodała: — Pan lubisz podobno rezedę? Otóż jej gałązka z bukietu pana Farureja; niech mu ona przypomni, żeś mi pan dał słowo być na mojem weselu.
— Będę pani, — odpowiedział Wacław, zbierając się na siły — będę pewnie!
Wyraz, z jakim to wymówił, blask jego oczu, łza, co się w nich widocznie kręciła, przeraziły i poruszyły Cesię; chciała go jeszcze zatrzymać i ukoić, ale wybiegł szybko i żywy tylko chód po schodach słychać było: uciekał.
Ciemnym zmrokiem pożegnawszy hrabiego, który naglił, żeby się z tych stron oddalał, i Sylwana, który, pogwizdując, rzucił mu obojętne adieu, sierota pośpieszał do powozu, stojącego u bramy, gdy licho odziany człowiek, stary i siwy, oglądając się dokoła, zbliżył się ukradkiem do niego.
Wacław myślał, że to był żebrak i dobywał pieniędzy, ale wieśniak schwycił go za rękę i, popatrzywszy mu w twarz, zapytał:
— To wy Wacławek?
— Co chcesz, mój stary? To ja.
— To wy, syn tej biednej kobiety, co to na pasiece umarła... co to graf wziął was na opiekę?
— To ja, mój kochany.
— A! to wy! — powtórzył wieśniak, kiwając głową. — A gdzież teraz mieszkacie?
— W Kudrostawie, mój kochany. Lecz co chcecie ode mnie?
— Nic, nic — odpowiedział stary, oglądając się ostrożnie na wszystkie strony. — Nic, tak, to ja was tylko chciałem zobaczyć, bom to ja was dzieckiem hodował — i cicho dodał: — Jedźcieno już, jedźcie, zobaczymy się.
To powiedziawszy, zawrócił się i uszedł.
Spotkanie to, słowa i wejrzenie tajemnicze przerwały nowem wrażeniem pasmo uczuć podrażnionych, przed chwilą żywą boleścią napełniających serce sieroty. Wacław wsiadł do powozu ciekawy, zajęty spotkaniem, przeczuwając, że ono dla jego przyszłości obojętne być nie może, i pojechał milczący i rozmarzony do Kudrostawu, gdzie zaraz na pierwszym wstępie obsypano go pytaniami o powóz i konie, potem o przyjęcie u hrabiów, o nich samych, o dom, zwyczaje i t. d. Dębiccy niczego tak ciekawi nie byli, jak pańskich obyczajów, bo też je małpować musieli po swojemu.
Wacław, niewiele ich nauczywszy, odszedł szybko z wielkiem zgorszeniem obojga państwa, by spocząć, gdy właśnie spodziewali się, że za dzień im odkradziony zapłaci, poświęcając cały wieczór usłudze koło dzieci i przypodobaniu się łaskawemu państwu.
— To — rzekł Dębicki kwaśno po jego odejściu — jakiś bardzo góronos kawaler, udaje obywatela, choć jakiś znajda, sierota! We wszystkiem mu dogadzają, a jeszcze nie raczy i pogadać; potrzeba się tu inaczej wziąć do niego.
— Nie bój się, ja mu prawdę wypalę otwarcie — zawołała pani, która się w takich sprawach i w ogólności we wszystkiem uważała za wyższą od męża z powodu, że się bliżej o panów otarła. — Potrafię ja go upamiętać, co nam winien, i przypomnieć mu, kto my jesteśmy, choć nie hrabiowie... a zresztą jeśli nie zechce służyć, jak należy, jedząc nasz chleb, no, to szczęśliwej drogi, niech sobie rusza.
— A! stój, Kasiu! — przerwał Dębicki. — Między nami mówiąc, byłoby to najgorzej. A coby to ludzie powiedzieli? Że nie my go odpędzili, ale on nas porzucił. Dla reputacji domu niechaj będzie.
— No! a jeśli tak ciągle nosa będzie zadzierać?
— To już jakkolwiek do roku dokołaczemy, inaczej rozsławią, że u nas i roku wybyć nie można.
— A czegoż to dbać o ludzkie gadanie?
— Zapewne. Ale znowu z drugiej strony — odezwał się Dębicki — lepiej nie dawać powodu do szkalowania.
Nazajutrz rano miała się zaraz pani Dębicka wziąć do Wacława przy lekcji fortepianu, przyszła nawet i przeszła przez pokój; ale smutna fizjognomja muzyka, jego chmurne czoło i jakaś wyższość, której przewagę uczuła, zniewoliły ją odłożyć na potem wymówki. Jakoż i sam pan, bardzo niespokojny, był za tem, a Wacław pozostał, o niczem nie wiedząc, spokojnym.
Zmierzchało. Nieco odetchnąwszy, wyszedł nauczyciel z chłopcami na przechadzkę, gdy w ulicy topolowej, która wiodła do dworu, spotkali wczoraj w Denderowie widzianego starca. Przyjście jego tutaj do najwyższego stopnia podbudziło ciekawość Wacława, ale przy dzieciach rozmówić się z nim było niepodobna; odprowadziwszy więc wychowańców po przechadzce do domu, sam się uwolnił, oznajmiając, że ma pilną potrzebę odejść na godzinę, i nie czekając pozwolenia pani, która z tego powodu zabierała się do wymówek, uszedł szybko, bo wieśniak czekał na niego w ulicy.
Starzec to był z długą, siwą brodą, którego twarz okazywała, że przeżył na świecie lat około osiemdziesięciu; miała ona tę barwę mszystą, cechującą zżółkły pergamin i lice tych, co ukończywszy, rzec można, życie, dogorywają już tylko. Długi włos biały spadał mu na tył głowy, zostawiając odkrytą, połyskującą czaszkę i obnażone czoło; oczy były wpadłe i brwią siwą nawisłe, nos suchy, usta bezzębne i zaklęsłe; broda puszysta dopełniała obrazu tej zastanawiającej smutną powagą głowy. Przygarbiony, jakby go ciężar lat przełamał, szedł, spierając się na kiju. Ubiór miał prosty, wieśniaczy, ale czysty i coś mówiło w odzieży tej, że niezawsze ją nosił: krój siermięgi, chusta na szyi, czapka do odprawionego dworaka podobniejszym go czyniły.
I w mowie, acz prostej, odbijały się wyrazy niezwykłe ludowi, rzadsze i nie z wieśniaczego wzięte żywota.
— Mój paneczku, — rzekł, siadając pod drzewem, a ciągle się przypatrując pilnie w twarz Wacławowi — powiedzcie mi naprzód, jakżeście wy od hrabiego odeszli?
— Wiecie, — odpowiedział Wacław — że hrabia mnie wychował, wyuczył i, niech mu Bóg płaci, teraz o własnych siłach w świat puścił.
— I wy to, wy — ten Wacławek, co to się wychował u mnie na pasiece?
— Tak! tak, — rzekł smutnie młody człowiek — sierota nieznanej, ubogiej matki.
— A macież na piersiach jaki znaczek? jaki krzyżyk? medalik? — zapytał stary.
Wacław ze wzruszeniem dobył krzyżyka i pokazał go staremu.
— Tak! to on, to on! — zamruczał pasiecznik, trzęsąc się z radości i pośpiechu, chcąc mówić i myśli nie mogąc połapać. — Czekajcież, czekajcie, mam wam dużo powiedzieć!... Lecz naprzód o sobie, potem przyjdzie kolej i na was. Niedawnom przyszedł zdaleka, z Podola; prosiłem się, prosiłem długo, lat kilka hrabiego, żeby mi pozwolił swoich pożegnać przed śmiercią, dopiero teraz dał się uprosić.
— Kiedy? — spytał Wacław.
— Trzy miesiące temu, alem, przyszedłszy do Denderowa, już was nie zastał, tylko co was wyprawili w świat. Posłuchajcież, posłuchajcie, bo staremu droga godzina. Naprzód moje życie.
— Mów, mów, mój kochany, a potem może powiesz mi co o matce mojej, o dzieciństwie mojem.
— Słuchajcie, słuchajcie! Aby tylko kto nas nie podpatrzył i nie podsłuchał, wszystko wiedzieć będziecie.
— Nie bój się, jesteśmy sami.
— Ja we dworze powiedziałem, że pójdę do miasteczka... nie powinniby się domyślać, żem tutaj z wami. Zamłodu byłem ja kozaczkiem u ojca jeszcze hrabiego, pamiętam czasy niedzisiejsze; potem służyłem dworsko, fornalem i furmanem, i znowu lokajsko przy pokoju, gdy nieboszczyk Filip uciekł od kredensu, a było to jeszcze za starego pana, kiedy oba panicze byli w domu.
— Było więc ich dwóch? — spytał Wacław.
— A tak! Było ich dwóch, starszy poszedł na wojenkę i gdzieś zaginął bez wieści, a młodszy po śmierci hrabiego objął włości i majątki. Lokajskom się naówczas wysługiwał, jak mógł, wiernie, trzeźwo i poczciwie. Ale jak młody hrabia dzisiejszy nastał, już tam dogodzić było trudno; człek się poddreptał, nie był zręczny, ani ruchawy. Odprawiono mnie do kredensu, potem do pasieki. Gdyby żył nieboszczyk panicz starszy, taki był dobry dla wszystkich, nie byłby pozwolił starego sługi sponiewierać, ale nasz... niebardzo uważał, jak się z kim obejść, aby jemu lepiej. Siadłem ja tedy na pasiece z moją babą, bom się czasu tego i ożenił; gdy raz, jak dziś pamiętam, pod wieczór przyprowadzili do nas ze dworu jakąś kobietę ubogą, licho ubraną, z malutkiem dziecięciem na rękach, a mówiła jakimś cudzym językiem, że jej ani rozumieć. Mnie i mojej babie kazano ją hodować.
Na pasiece była chatka próżna porządna, bo tam, bywało, za starego pana jeździli na podwieczorki, to ją dla mnie oczyścili po jednej stronie, a po drugiej posadzili to biedactwo i kazali nam jej służyć.
Bylibyśmy i bez tego rozkazu z żoną jej posługiwali, choć się z nią rozmówić nie było można, bo litość brała, patrząc na to nieszczęście. Widać to było dawniej i piękne, i młode, i do wygody przywykłe; ale nędza zjadła i strawiła piękność, młodość i nałóg dostatku. Z początku jak ją tu przyprowadzili ze dworu (mówiąc, że to żebraczka, którą hrabia przytulić kazał), — ona okropnie krzyczała, rzucała się, coś mówiła, jakby się odgrażała, przytulała dziecię do siebie, chciała uciekać i, słowem rzec, miała postać szalonej; ale po niejakim czasie, gdy się spostrzegła, że krzyk i gniew nic nie dokaże, że jej nikt nie rozumie, a każdy przez to bierze za obłąkaną, uspokoiła się biedaczka trochę i zrobiła się łagodna gdyby baranek, tylko dnie i noce płakała a płakała; czasem wyrywała się iść, aleśmy już pilnowali i wstrzymywali.
Prawie codzień dowiadywano się z pałacu, co się z nią dzieje, przysyłano trochę jedzenia, suknie; ale odtrącała wszystko i zdawało się, jakby każdy ten dowód starania i pamięci jeszcze ją gorzej niecierpliwił. Wreszcie w ciągłych tak desperacjach i płaczu zaczęła chorować, a dziecko, — toście to wy byli, paniczu, — tak tuliła do siebie, tak ściskała, jakby się lękała, żeby jej kto nie odebrał.
Miała jeszcze na palcu jakiś pierścioneczek gładki, złoty i prosiła mnie, żebym go sprzedał Żydom, a kupił jej czem pisać, co ja zrobiłem, bo wielka mnie litość brała nad nią. A niemałom się nabiedził, nimem zrozumiał, czego ode mnie chciała; ale jak zaczęła mi pokazywać to papier jakiś, który przy sobie nosiła, to pierścionek, to udawać, że liczy pieniądze, a potem że pisze, doszedłem jakoś, czego jej było potrzeba.
Gorąco się chciała nauczyć naszego języka, ale mnie i żonie mojej ciężko przychodziło pokazywać jej, jak na co powiedzieć, a ona prawie ciągle tak była słaba, że leżeć musiała dnie całe. Widać było ze wszystkiego, że odbyła bardzo długą i straszną drogę, bo i nogi jej pokaleczone, i obcy język dowodziły, że nie była z naszego kraju. Wreszcie nieustannie pokazywała na zachód, składała ręce, modliła się i płakała, a was przyciskała do piersi, odkazując pałacowi i zdając mu się grozić zemstą Bożą. Co to wszystko miało znaczyć, ja do końca nie zrozumiałem. Z tej rozpaczy i z choroby poczęło jej być wreszcie tak coraz gorzej a gorzej, że już z łóżka nie wstawała; pisała tylko coś na papierze, którym jej kupił, chowała po kątach, a nauczywszy się kilka słów naszych, ciągle mi powtarzała: „Ja umrę, ja umrę, nie oddawaj nikomu, tylko małemu!“ I pokazywała na was, a całowała w ręce, w nogi i mnie, i babę, padała na ziemię, prosiła, aż jej musiałem na krzyżyku przysiąc, że woli jej dopełnię.
— Jakże wyglądała? — spytał wzruszony Wacław.
— Ciemne miała włosy, oczy czarne, płeć białą, twarz bladą i pociągłą, a tak była wychudła, tak strasznie mizerna, usta miała tak spalone i pokrajane, ręce pokaleczone od powietrza, do którego widać nie przywykła, powieki ciągle nabrzmiałe od płaczu, pierś nieustannem jęczeniem zmęczoną, że jeszcze w życiu tak biednej nie widziałem kobiety.
Gdy coraz słabszą się czuła, a śmierć już widocznie zbliżać się poczęła, a tu ani księdza, ani doktora nie przysyłano, poszedłem sam do dworu o nich prosić, ale mnie hrabia odepchnął z tem, żebym sam pilnował, dodając tylko:
— Jeśli umrze, dawać znać natychmiast.
Nie śmiałem ja księdzu oznajmić sam, choć biedna kobieta, gdy śmierć się już zbliżała, poczęła aż szaleć z rozpaczy, dziecko tuląc, to znów mi je oddając, to się zrywając z posłania, to zachodząc od płaczu, to śpiewając jak do snu synkowi, to jakieś szybkie, głośne, straszne niby przekleństwa rzucając w swoim języku.
Myśmy już z żoną, jak mogli, pilnowali, doglądali w ostatniej słabości płakali nad nią oboje, moja stara nawet powiedziała:
— Co będzie, to będzie, a dziecka jej nie oddamy nikomu.
Wacław, słuchając starca powieści, łzy ciągle miał w oczach i piersi mu się poruszały łkaniem, ale nie przerywał mowy, by słowa z niej nie stracić.
— Ostatniego dnia zebrała nieszczęśliwa papiery jakieś, związała je w chusteczkę, oplątała sznurkami, czem tylko miała, owinęła i, wstawszy z łóżka, klękła przede mną, znowu całując mnie w nogi a prosząc, bym tego nikomu nie oddawał, tylko jej dziecku.
Gdyśmy jej oboje z żoną przyrzekli, usiłowała jeszcze pokazać nam, że się nas pytać będą, szukać, żebyśmy dobrze schowali, a my uspokoili biedaczkę, jak mogli.
Naówczas powróciła do łóżka, na które padła osłabiona i, płacząc łzami gorzkiemi, położyła przed sobą dziecię, złożyła ręce, poczęła się modlić, całować i łzy błogosławieństwa popłynęły z jej oczu strumieniem na czoło twoje.
Strach było chwilami patrzeć, gdy przychodziła na nią rozpacz; włosy nam na głowie powstawały, gdy się rozśmiała nagle, gdy zawołała kogoś w nieznanym swoim języku, bo jedno imię powtarzała nieustannie.
Mnie to imię nie było trudno spamiętać, bo często u starych panów podobnie wołano starszego naszego panicza.
— A jakie on miał imię? — spytał Wacław.
— Jemu było Henryk, — odpowiedział stary — świeć Panie nad duszą jego, dobry, przedobry był człowiek. Tak przemęczywszy się kilka godzin, nieszczęśliwa — mówił dalej pasiecznik — nareszcie Bogu ducha oddała jakoś uspokojona, a z rąk jej zaskrzepłych dziecinę płaczącą gwałtem odjąć musieliśmy. Moja stara wzięła ją i przeniosła do naszej chaty, a papiery schowaliśmy w ul pusty i zarzuciliśmy liściem suchym. Zaraz pobiegłem do dworu dać znać o śmierci biednej kobiety, a gdym hrabiemu powiedział, zbladł tylko, wydał dyspozycje do pogrzebu i, rzuciwszy mi parę rubli, dodał:
— Dziecko odnieść do dworu.
— Jasny panie, — rzekłem — ja nie mam dzieci; gdybyś JW. pan pozwolił nam tę sierotkę wychować sobie?
Pomyślał i rzekł:
— Do czasu, dobrze, potem może być inna dyspozycja; niech tymczasem będzie u was. A zostało się tam co rzeczy po tej żebraczce? — zapytał.
— Nie wiem, — rzekłem — oprócz podartego trochę odzienia.
Jakby mu coś nagle na myśl przyszło, wziął nagle kij do ręki, kapelusz i, milcząc, poszedł ze mną do pasieki. Tu przybywszy, nie chciał wejść do izby, w której leżała nieboszczka, ale kazał tylko poznosić jej rzeczy, odzienie, przejrzał sam, popytał, czyśmy jakich papierów nie widzieli i, nic nie znalazłszy, bom mu skłamać musiał, że w chorobie wszystko popaliła, odszedł do pałacu, mówiąc jakby do siebie, com ja dobrze słyszał. — Szalbierstwo było! — I ani okiem nie rzucił na dziecko.
Ty, kochany paneczku, zostałeś się przy nas, ale nie na długo. W szóstym roku już cię do dworu zabrali i to jakoś nagle, bo hrabia w wilję mi przyrzekł, że cię zostawi u mnie, a potem gdy jacyś sądowi zjechali i czegoś pytali o waszą matkę, kazał cię oddać do dworu.
— Gdzież są te papiery? Gdzie są te papiery? — niespokojnie spytał Wacław. — Czy masz je? Czy nie zginęły?
— Mam, mam — rzekł stary, oglądając się bacznie i wyjmując z zanadrza sporą paczkę, zasmoloną i widocznie w ciemności i wilgoci nadwerężoną. — Otóż ci je oddaję i Bogu dziękując, że mi dał dożyć tej chwili. Teraz już umrę spokojnie.
Wacław porwał z rąk starca paczkę, ucałował ją, przycisnął do piersi, chciał rozerwać, ale ciemność wieczora wstrzymała popęd i ciekawość niespokojną. Pasiecznik mówił dalej:
— Jak tylko odebrali cię do dworu, zaraz rychło i mnie wyprawili na Podole. Prosiłem się bardzo, aby mnie tu przy swoich u rodziny zostawili; ale hrabia, jak co raz powie, to się nie wymodlisz. I tak lat kilkanaście na czużynie przyszło harować, biedować i co rokum się do swoich prosił, i co roku mnie zbywali: „Nie można, ta i nie można“. Wreszcie teraz jakoś przed kilku miesiącami pozwolili tu przyjść. A mnie już i sił brakło czekać, żeby jak wam oddać te papiery; powierzyć ich nie było komu, a strasznie się bałem, nuż mnie tak śmierć zaskoczy, choć upiorem powracaj. Bywało — co pomyślę — aż drżę. No, dzięki Bogu! Teraz mi już lekko będzie, kiedy przyjdzie ostatnia godzina, a dobry czas!
To mówiąc, podniósł się i, błogosławiąc Wacława, który przed nim z uszanowaniem pokląkł, rzekł:
— Daj ci, Boże, wszystko dobre, paneczku! Byłeś choć kilka lat mojem dzieckiem i mojej starej; myśleliśmy, że cię dla siebie piastujemy, ale i jej przyszło skończyć, i mnie samiuteńkiemu dziadem się włóczyć.
Łzy potoczyły mu się po zmarszczonej twarzy.
— Tak, tak, — rzekł — ale już mnie niedługo włóczyć się i stękać, czas do swoich na mogiłki. Ja tu już na świecie nie mam nikogo, nawet od siostry wnuki pomarły, żywej duszyczki i pasiekę moją przenieśli na Gawryłowe uroczysko i chata stara, gdzie my żyli, zawaliła się w kupę gnoju... Ja tam taki wyproszę sobie i sklecę szałas na starem gruzowisku i z wężami pobieduję, aż głowę przyjdzie położyć. Będzie mi się czasem zdawało, że ja tam z moją staruchą.
Wacław chciał oddać staremu, co tylko miał, a miał niewiele, ale stary wziąć się wzbraniał.
— A mnie naco? — rzekł. — Chleba nigdzie nie odmówią, siermięg mam aż dwie, bo jedną od trumny chowam, kilka rubli jest w węzełku... Nie potrzebuję ja tego, tobie się zda, moje dziecko.
Jakkolwiek niecierpliwy był Wacław, chcąc co najrychlej rozwiązać oddane mu papiery, nie miał jednak serca porzucić starca, który powoli gawędził, rad będąc, że go słuchają. Był to ostatni świadek zgonu jego matki, jej powiernik, człowiek, co się nad nią ulitował, jego przybrany ojciec; jakże dla niego nie miał poskromić swej ciekawości, pragnienia i nie dać mu się wymówić dosyta?
Późno już rozstali się, a Wacław przyrzec musiał jeszcze, że do niego przyjdzie do pasieki drogą, którą mu starzec dokładnie opisał.
Wróciwszy do dworu, zastał wszystkich długą swą niebytnością niezmiernie rozjątrzonych. Dębicki chodził po pokoju, głośno wyrzekając, żona jego zbierała się na ostre wyrzuty, a chłopcy radzi z tego gotowali się złośliwie słuchać z kąta bury, którą ich nauczyciel dostanie. Ale wielkie te przygotowania wojenne spełzły na niczem, bo Wacław, zamiast przepraszać i uniewinniać się, jak spodziewano, poszedł wprost do swego pokoiku, zapalił świecę i na zamek się w nim zamknął.
Sama pani, której zaraz o tem słudzy donieśli, niezmiernie się tem uczuła obrażoną i zagniewaną, a nie mogąc wytrwać, porwała świecę i cała rozogniona pobiegła szybko i impetycznie zastukała do drzwi zapartych.
— Cóż to jest znowu? — wołała pode drzwiami. — Co to za konduita pańska? Całe dnie i wieczory na jakichś nieprzyzwoitych przechadzkach, a potem zamykasz się pan w swoim pokoju. My za to płacim, żebyś pan był przy dzieciach, musimy wiedzieć, co robisz.
— Pani, — odezwał się Wacław, przywiedziony do niecierpliwości, otwierając drzwi — obowiązany jestem synom jej dawać lekcje muzyki i nic więcej; Bawić państwa w salonie i służyć im w inny sposób nie mogę i nie będę. Jeśliście państwo nie radzi ze mnie, w każdej chwili dom ich opuścić jestem gotów...
To powiedziawszy, oburzony, widząc, że pani oczyma tylko przewracała i oddalała się milcząca, zamknął drzwi i siadł drogie rozpatrywać papiery.
W salonie niewysłowione poruszenie; gdy jejmość przyszła z odpowiedzią nauczyciela, po długich rozprawach, w których się Dębicka odgrażała, Dębicki ją hamował, a dzieci podsłuchiwały, po trzy razy ponowionej kłótni stanęło na tem, żeby wszystko darować, zapomnieć i nazajutrz nic już nie wspominać o wczorajszym wypadku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.