Komedjanci/Część II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Sylwan, cały zajęty swoją przyszłą zdobyczą, pośpieszył do Wulki i stawił się w terminie na rozmowę z Brzozosią, wcześnie przygotowany do datku, który sądził nieuchronnie potrzebnym dla pozyskania jej względów. Ale ostatnia rozmowa z Franią wielce zachwiała przekonaniem Brzozosi i dała jej do myślenia: przypuszczać poczęła, że wychowanica jej nie kochała hrabiego, a namawiać nie umiała. Cała nadzieja jej była w tem, że Frania się rozkocha, a hrabstwo i bogactwo przy młodości i ładnej twarzy muszą ją chwycić za serce.
Idąc do lasku, Brzozosia postanowiła sobie wybadać pilnie młodego hrabiego o dalsze jego zamiary, czyby się nie chciał zaraz ożenić? Nie pojmowała bowiem w prostocie niepokalanej ducha innej intrygi, tylko przyśpieszającą co najrychlej wiekuiste połączenie. I, gdy Sylwan śpieszył z myślą nakłonienia jej, aby mu pomogła do zawiązania tajemnych z Franią stosunków, ona poprostu i po staroświecku chciała go ożenić, choćby mimo woli ojca, byle tylko co najprędzej. Kabała dawała jej ufność, że zwycięży i że Frania będzie szczęśliwa.
Zeszli się prawie w tem samem miejscu, co wprzódy; a Brzozosia, cała drżąca, żeby jej kto nie zobaczył, zwłaszcza rotmistrz, którego się obawiała jak ognia, postanowiła zgóry stanowczo zapytać hrabiego, kiedy wesele.
— Byle Frania za niego poszła, — mówiła sobie — to się kochać muszą i będą szczęśliwi...
— Cóż tedy? — zapytał żywo Sylwan, wyglądając jak najpomyślniejszej odpowiedzi.
— A cóż, panie hrabio! — odparła Brzozosia, oglądając się. — Mówiłam z Franią, ale to gołąbiątko zwyczajnie, ani wie samo, co się w jej serduszku dzieje; a ja widzę, że hrabiego kocha i kochać musi.
— Ale jakże się przybliżyć, poznać lepiej?
— No! a hrabiaż ją kocha? — spytała Brzozosia.
— Jak! pani nie uwierzysz?! — zawołał z zapałem.
— No! to chwała Bogu! Już na siebie biorę księdza i ułatwienie ucieczki; pojedziemy nocką do kościoła, proboszcz ślub da, a rodzice muszą przebaczyć.
Sylwan stanął osłupiały i zastygły.
— Jakto? — rzekł powolnie, cofając się. — Ależ my jeszcze... niedosyć się znamy!
— Jakto niedosyć, kiedy hrabia ją kochasz? — spytała Brzozosia.
— Trzebaby się nam częściej i swobodniej widywać.
— Naco? — przerwała stara panna. — Co tu darmo czas tracić. Ot, brać zaraz ślub i po wszystkiem; będziecie się potem sobie widywali po całych dniach, ile zechcecie.
Hrabia oziębł bardzo, zmieszał się, nie wiedział, co mówić, czuł, że się złapał; chciał mowę zastąpić czynem wyrazistym i podsunął zręcznie rulonik złota w rękę panny ciwunówny.
Trudno opisać, co się stało z Brzozosią na widok tego zwitka, którego w początku zrozumieć nie mogła; a domyśliwszy się znaczenia po wadze, z krzykiem, jak gadzinę, upuściła, odskakując na kilka kroków. Załamała ręce, oczy jej zapaliły się gniewem i, jakby światło jakie nagle ją oblało, cofnęła się ze zgrozą od skonfudowanego młokosa, który za późno pomiarkował, że głupstwo zrobił.
— A to tak, mości hrabio! — zawołała, trzęsąc się cała. — To ty myślisz, że ja ci moje dziecko sprzedam? Chciałoby się kupić moją poczciwość za złotko! Co to waćpan myślisz sobie, żem lada sługa, żem jaka przedajna!...
Gniew aż jej mowę zatamował; hrabia poczynał się tłumaczyć, bąkał, czerwienił się, ale stara panna, raz puściwszy wodze językowi, silnie obrażona, opamiętać się nie mogła.
— Waćpan myślisz, — wołała — żeśmy to hołysze, których można kupić i okpić, jak się podoba, dlatego żeś ty hrabia! Chcesz się żenić, to ci pomogę, ale nie za pieniądze; a jeśli myślisz tylko zwodzić, to ci się z nami nie uda, ja pierwsza ci oczy wydrapię... Choć w cycowym szlafroczku chodzę, ale twoich pieniędzy nie potrzebuję...
Widząc, że nie żarty, podniósłszy rzucony rulonik, hrabia zaciął usta z gniewem i odstąpił wściekły, dosiadając konia co żywo; ale nim się potrafił oddalić, posłyszał tyle, ile w życiu jeszcze nie zdarzyło mu się od nikogo, i ze zmytą głową poleciał do domu.
Brzozowska zdyszana, zgniewana, trzęsąc się jeszcze cała od niepohamowanego wybuchu, powróciła do Wulki i trafiła na Kurdesza w ganku, odmawiającego właśnie pacierze na książeczce. Postrzegłszy ją, stary poznał, że się jej coś trafić musiało i, śmiejąc się, zapytał:
— A co tam? czy nie lisy złapały czubatą kurkę? może wilk zdusił jagnię panny ciwunówny? Coś się musiało stać okropnego, boś widocznie poalterowana, moja Brzozosiu!
Nie zebrała się jeszcze, co odpowiedzieć, rezydentka, gdy Kurdesz dodał:
— Ale bo widzę wracacie z gaju?
— A z gaju, z przechadzki — odpowiedziała.
— Czy ci się co, uchowaj Boże! trafiło?
— Nic, nic! — zimno przychodząc do siebie i pragnąc się co najrychlej ukryć w kątku, odpowiedziała.
— Jakto, nic? Ależ widzę, że panna albo postraszona, albo rozgniewana.
— Nie warto o tem mówić — mruknęła, uchodząc.
Frania nie potrafiła nic z niej dobyć, prócz kilku słów pogardy dla hrabiego.
Sylwan po tej wycieczce, upokorzony doostatka, postanowił i zaprzysiągł sobie rzucić zupełnie niewczesne staranie o Franię. Bolał srodze ze wstydu, ale rozumnie ukrył swoje strapienie wewnątrz siebie i milczał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.