Komedjanci/Część II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na ulotnych kartkach brudnego papieru, pismem niewyraźnem, śpiesznem ale pięknem, nakreślone było jakieś opowiadanie. Niepoliczbowane kartki, rozrzucone, pogniecione, bez porządku, ciąg przecież jakiś widocznie stanowiły. Oprócz tych papierów, dość gruby zwitek tworzących, ostatniej po matce spuścizny, znalazł Wacław metryki, świadectwa, paszporta i różne dowody pochodzenia swego, w urzędowych wyciągach.
Jak piorunem raziły go te wyraźne wskazówki, przekonywające, że był synem Henryka Dendery, a synowcem hrabiego Zygmunta.
Historji całej biednego wygnańca, żony jego i sieroty dowiemy się z następujących notat, które częstemi łzami obmyte, w srogiej boleści pisane, z bijącem sercem, z rozpaloną głową czytał Wacław, wzdrygając się nad zbrodnią tego, którego wczoraj jeszcze swoim dobroczyńcą nazywał, i płacząc nad rodziców losem.
Oto słowa nieszczęśliwej matki, na łożu boleści, w przedśmiertnej chwili dla syna spisane:
„Co się z tobą stanie, dziecko moje, dziecko moje! A! potrzebuję w tej chwili ostatniej, gdy mnie rozpacz porywa, powtórzyć sobie to, o czem długo zapominałam, rachując tylko na ludzi: Jest Bóg! jest Bóg. O, jest Bóg i weźmie w opiekę swoją sierotę.
Nie żal mi świata, życia, niczego, niczego, ale ciebie, dziecię moje, tak rzucić całkiem sierotą, opuszczoną, kto wie, może prześladowaną! — O! chciałabym żyć jeszcze! żyć! Panie! Panie, daj mi życie lub jeśli za karę odmówisz prośbie, weźmijże Ty w opiekę niewinne dziecię moje. Chciałabym mu zostawić pamięć jego rodziców, ale czy te słowa dojdą kiedy do nieszczęśliwego, którego czeka poniewierka, ciemnota, służebnictwo! Za coś mnie tak ukarał, Boże, tak ciężko, tak srogo, tak okropnie!
Trzeba się zebrać na siły, trzeba łzy otrzeć kobiece, trzeba odwagi.
Któż wie, może te słowa, które kreślę ręką od goryczki drżącą, nie widząc ich za łzami; może też te słowa dojdą do dziecka mojego, wskażą mu, kim jest, gdzie ma szukać swej ojcowizny, na kim się pomścić opuszczenia, u kogo dopomnieć losu.
Urodziłam się i wychowałam w Paryżu. Ojciec mój był za cesarstwa jednym z najbogatszych spekulantów i bankierów stolicy. Ja i brat mój całą jego stanowiliśmy rodzinę. Matki nie znałam nigdy, bo nas odumarła w dzieciństwie, oddana na mamki wieś, potem na pensję w Paryżu, ledwie czasami widywałam ojca i dom rodzinny. Brat mój podobne także za domem odbierał wychowanie. Ojciec żył wielkim świecie swoich współbraci kupców pieniędzy, wśród zbytków, wśród wrzawy, wśród codziennych obaw i nadziei bursowej. Fortuna jego cała była oparta na szczęśliwych obrotach: to się chwiała, to się podnosiła, w różnych kolejach przedsięwzięć wielkich i gry papierowej. Dom jego utrzymywany był na wielką stopę. Mieliśmy hotel własny ogromny, karety, konie i dwór liczny. Ile pamiętam naówczas ojca, był to człowiek tak zajęty, tak zawsze sprawami swemi opanowany, że ledwie gdyśmy do domu przyjeżdżali, miał czas nas uściskać. Obdarzał wytwornemi podarkami, przemówił słów kilka, ale rzadko dzień jeden cały z nami przepędził. W siedmnastym roku wróciłam z pensji, gdy brat mój, młodszy ode mnie, kończył jeszcze nauki w kolegjum Charlemagne; dodano mi do towarzystwa podżyłą niewiastę, wdowę po jakimś wojskowym, i wyszłam na panią domu. Ojciec dogadzał wszystkim moim zachceniom, stroił mnie, woził, pokazywał i na piękności mojej budował nadzieje połączenia się ze szlachtą starą, do której zbliżyć się pragnął. Była to chwila, w której właśnie Napoleon sprzyjał zlewaniu się różnych klas społeczeństwa, chcąc właściwą swej dynastji utworzyć szlachtę. Wszyscy do myśli się jego zastosowywali mniej więcej chętnie, łącząc się rozmaicie: ludzie pieniężni chwytali na korzyść swoją objawioną wolę wielkiego człowieka i usiłowali wcisnąć w grono dawnej lub nowszej arystokracji rodu i szabli. Na mnie spoczywały nadzieje uszlachcenia związkiem ze starą zubożałą rodziną przedmieścia Saint-Germain lub w braku jej przybliżenia do dworu, wydając za którego z tych szczęśliwych wojaków, co z wioski i z pod słomianej strzechy wynosili w tornistrach laski marszałków Francji.
Dom mojego ojca stał otworem dla wielkiego świata. Poczęły się bale, odwiedziny, zabawy i tłum gości płynął, dziwując się zbytkowi, przepychowi, uprzejmości bankiera. Liczni starający się otoczyli mnie. W początkach bawiła mnie sprzeczność tego szumnego świata z cichą pensją, z której niedawno wyszłam; ale w tłumie nie wyróżniałam nikogo, wszyscy byli mi zarówno obojętni, wszyscy tak doskonale do siebie podobni. Z ubogiej szlachty starej, którą ojciec mój najwięcej u siebie widzieć pragnął, nikogośmy mieć nie mogli; zato wojskowych i młodych urzędników zjawiło się mnóstwo. Napróżno starał się ojciec o herbowych gości: żaden z nich progu naszego nie przestąpił; bywali w kantorze, nigdy w salonach.
Bawiłam się wesoło, bawiłam, nie wiedząc, że tylko na progu życia miałam doznać trochę słodkiego szału, by go opłacić później cierpieniem nad ludzkie siły. Wśród tłumu gości zjawił się w domu naszym młody człowiek, twój ojciec, biedne dziecię, Henryk mój drogi, i wkrótce, choć stopniem w wojsku, ani postawą świetną, ani dostatkiem nie uderzał wśród towarzyszów, zwrócił ku sobie oczy moje i serce. Litość mnie naprzód dotknęła nad smutnym wygnańcem. Na jego poczciwej twarzy, przy męstwie żołnierza, malowała się boleść niestarta niczem dziecka, co macierzystej pozbawione było piersi. Oko jego we łzie wiecznej pływało i uśmiech nawet miał łzawy; a wyrazy, wychodzące z ust jego, wielce się różniły od trzpiotowatej mowy towarzyszów, bo były poważne, głęboko uczute i powleczone jakąś żałobą. Ale pocóż te wspomnienia, nacóż serce rozdzierać na nowo. — Henryk mnie pokochał, ja wprzódy może jeszcze, niżeli się tego domyślał, jużem go kochała, jużem sobie przyrzekła być jego lub niczyją. Wiedziałam odrazu, że ojciec z trudnością pozwoli na połączenie nasze, choć Henryk miał za sobą odwagę, zasługi, rany, w obronie Francji odebrane; ale obcy wśród protegowanych, wśród zazdrosnych, niewielkie świetnego losu mógł roić nadzieje. Oczy ojca padły już były na generała Le..., który, z prostego wieśniaczego syna wzniósłszy się na ten stopień, ślepo Napoleonowi posłuszny, dziko odważny, obiecywał wkrótce prześcignąć innych wzniesieniem się wysoko, któż wie? może aż do jakiego tronu? Henryk był kapitanem tylko, a dla córki bankiera, której obiecywano miljony, partja to była za skromna. Ojciec ledwie imię jego wiedział i nie wiem, czy go mógł w tłumie rozróżnić. Pułk, do którego Henryk należał, ciągle stał w Paryżu. Stosunki nasze codzień były ściślejsze i widywaliśmy się w kościele, w domu ojca, w domach, w których bywałam na zabawach, i wkrótce zbliżeni coraz bardziej, powiedzieliśmy sobie, że nic nas nie rozdzieli. Przyrzekłam być jego żoną. On mówił mi, że może pozyskać przebaczenie, pozwolenie powrotu do kraju i odebrać należny mu majątek. Rozpieszczone dziecię, widząc dotąd we wszystkiem ulegającego mi ojca, nie pojmowałam, by się mógł w czem woli mojej sprzeciwić, i jednego ranka poszłam mu wyznać wszystko. Słuchał mnie blady, przerażony, gniewny, zdziwiony, i, ledwiem skończyła, zadzwonił na sługi, zawołał moją towarzyszkę głosem, jakiego dotąd nie słyszałam, zapowiadając mi, że więcej go widzieć nie będę. Bóg mnie zapewne ukarał za nieposłuszeństwo ojcu — choć widział, jak posłuchać było ciężko! Nieprzywykła do rozkazów, oburzyłam się, oparłam i wręcz odpowiedziałam, że słuchać nie będę. Nie znałam go jeszcze.
Rozżarty na mnie, porwał się z wściekłością prawie i zawołał wielkim głosem, rozbijając kosztowne naczynie, które przy nim stało:
— Wiesz ty, co mówisz! Ja cię tak zgniotę i rozbiję, jak ten zlepek... ja nie rozumiem nieposłuszeństwa i sporu — ja chcę i tak być musi. Jestem ojcem dla dzieci, dla samowolnych i upartych potrafię być tyranem!
Więcej rozdrażniona niż przestraszona tym wybuchem, wyszłam z pokoju, oświadczając, że mnie zlęknąć nie potrafi.
Tegoż dnia, pomimo czujności otaczających, dałam znać Henrykowi o wszystkiem, zakazałam mu, żeby się nie pokazywał już u nas. Prosiłam, by wszystko przygotował do ślubu i przyrzekłam uciec dla niego z domu ojca. Nie wątpiłam, że on się później da przebłagać, a opiekun Henryka, cesarz, skłoni go do uznania tego związku.
Stało się, jakem pragnęła i zamierzyła. Uszłam nocą z pod tego dachu, do którego więcej nie miałam już powrócić. Ksiądz ujęty ślub nasz pobłogosławił, towarzysze broni dopomogli Henrykowi do usunienia wszystkich przeszkód i zdumiona, ale szczęśliwa, znalazłam się z pałacu w ubogiej, choć przystrojonej kwaterze wojskowego, wyświeżonej na przyjęcie moje. Co się działo w domu naszym, nie wiem, lecz burza musiała być okropna: wszyscy słudzy zostali odprawieni, wdowa odesłana na prowincję, i nazajutrz odebrałam list od ojca z przekleństwem i wyrzeczeniem się dziecka... Przywieziono mi trochę moich rzeczy, a oddający je oznajmił, żebym się więcej w hotelu pokazywać nie śmiała. Napróżno przez osoby, wyżej położone i wielkie wpływy mające, staraliśmy się ojca przebłagać. Nic nie pomogło. Henryk udał się do samego cesarza, a Napoleon kazał do siebie przywołać bankiera, który na zapytanie odpowiedział mu pokornie, ale stanowczo:
— Najjaśniejszy panie, społeczność stoi na posłuszeństwie, rodzina jest zasadą państwa. Najjaśniejszy pan wymagasz, by go słuchali żołnierze, ja chcę posłuszeństwa od dzieci moich. Nie znam za dziecko zuchwałej córki, która się sama mnie wyrzekła.
Przyjaciele ułatwili mi potem zbliżenie się do ojca, ale mnie odepchnął nielitościwie i zapowiedział, że oprócz szczupłej części, jaka na mnie z majątku matki przypadała, którą zaraz wypłacił, nic więcej po nim mieć nie będę.
Henryk robił mi jeszcze nadzieję, alem postrzegła wreszcie, że łudzić się dłużej byłoby napróżno. Nastąpiły wojny, a ja w moim lichym domku w Paryżu, porzucona, sama jedna, drżałam, żeby mi wojna ostatniego skarbu, opiekuna i męża, nie wydarła.
W czasie gdy Henryk był w Hiszpanji, ojciec, nie chcąc nawet w godzinie zgonu przypuścić mnie do siebie, umarł wydziedziczając zupełnie, brat pozostał małoletni i opiekunowie obojętni, pełniący ściśle wolę ojca. Większą część czasu spędziłam w Paryżu sama jedna, z memi łzami. Nieszczęścia, których pojęcia nie miałam, dopiero się poczynały.
Na pociechę i strapienie, Bóg mi cię dał, dziecię moje; ale gdyś ty na świat przychodził, ojciec twój, do nowego powołany boju z Hiszpanji, leciał z pułkami Napoleona w przeciwną stronę na północ.
Spadek po matce mojej, znacznie już uszczuplony, ledwie mnie jeszcze utrzymywał; tymczasem Henryk zawsze był tylko kapitanem. Gdy drudzy szybko postępowali na wyższe stopnie, on leciał za nich w ogień zabójczy, zyskiwał rany, leżał i jęczał po lazaretach Europy, wracał ledwie uleczony do walki, obietnicami łudzony, dręczony myślą, że los swój ciężki z moim związał; — a nie mógł się podnieść, nie mógł mi niczem strat wynagrodzić... Ja nic nie chciałam, tylko być z nim razem, los jego dzielić, pocieszać go, zapewniać, że ubóstwo mnie nie przeraża; nieustanna wojna rozdzielała nas.
U twojej kolebki nauczyłam się modlić — dzięki tobie, dziecię moje! sama jedna, opuszczona, wyglądałam tylko listów, wieści, powrotu zwycięzców. Henryk był tam w swojej stronie, miał mi dać wiedzieć, jak go przyjmie rodzina; ale od przejścia Niemna, nie miałam już od niego listu i jakkolwiek przerabiane biuletyny wielkiej armji przerażały mnie straszliwie. Spisek Malleta, potem powrót cesarza bez wojsk, bez tych krociów, które tam śniegi pochłonęły, odjął mi wszelką nadzieję i biedną głowę moją zawrócił; od Henryka słowa nie było, mówili, że zginął pod Moskwą, drudzy, że w przeprawie pod Berezyną.
Nie wierzyłam jeszcze temu ogromowi nieszczęścia; biegłam do cesarza, do generałów, wszyscy już strachem panicznym jakimś przed upadkiem cesarstwa przejęci, odpychali mnie, zbywali. Nareszcie dowiedziałam się z pewnością o jego zgonie, nierychło list krwią zbroczony oddał mi towarzysz broni, przyjaciel jego... W tym liście, który ci zostawiam, znajdziesz powód podróży do waszego niegościnnego, zimnego kraju! Henryk polecał mnie bratu, oddawał rodzinie dziecię i żonę, zaklinając ich na wszystko, co najświętsze, by się opiekowali sierotami.
Trzeba więc było, gdy wszystkie środki do życia w Paryżu wyczerpałam, gdy ostatek zapasu się rozszedł, gdy mi już i pensji, jako wdowie, odmawiano w tym zamęcie; — iść obcej na drugi koniec świata szukać nowych krewnych i opieki.
O! nigdy, nigdy! nie zapomnę tej chwili, gdym w żałobie z tobą, dziecię moje, opuściła obojętne miasto moje rodzinne, z jednym tylko starym żołnierzem waszych legij, co o kuli wracając do kraju, ofiarował się za obrońcę i przewodnika. Złożyliśmy razem dwa ubóstwa nasze i powoli rozpoczęli długą wędrówkę żebraczą, która była wszystkich rozkoszy młodości mojej pokutą. Prędko wyczerpał się ostatek zasiłków, uzbieranych na drogę, potrzeba było o proszonym chlebie, o litości ludzkiej, iść od drzwi do drzwi, mijając miasta, wzdłuż tylu różnych krain, na daleką, daleką uciekającą nam północ! Wpół drogi mój towarzysz podróży zachorzał; dziesięć dni pielęgnowałam go, ale Bóg chciał mi odjąć i tę ostatnią podporę: biedny żołnierzysko umarł na lichym barłogu, w wiejskiej szopie, na najniegościnniejszej, na ziemi niemieckiej.
Nadzieja dobicia się do kresu podróży, złożenia ciebie w ręce stryja, zapewnienia ci losu wiodła mnie dalej samą jedną, a Bóg tylko wie jeden, ile upokorzeń, obelg, oszukaństw i strasznego sponiewierania wycierpiałam w tej drodze, która zdawała się trwać wieki.
Nieraz porywała mnie rozpacz wśród niedostatku, wśród burzy i słoty, wśród ludzkiej nielitości; padałam, chcąc umrzeć, i podnosiłam się dla ciebie, dziecko moje, i szłam znowu dalej, a dalej. Im bliżej byłam twoich stron, tem większa otucha wstępowała w serce; a choć o suchym kawałku chleba, szłam nowemi siłami do świtającego już celu. Znalazły się nieraz, znalazły dusze poczciwe, co mnie wspomagały, skierowały, pocieszyły.
Lecz jakże ci opiszę ostatek, o dziecię moje! Nie chciałabym w tej chwili przedśmiertnej przeklinać, bo sama wiem, jak cięży przekleństwo, ale serce się pęka, mnie rozpacz porywa znowu... Ze łzami, z radością, z bijącem sercem padłam u progu domu, który widział młodość mojego Henryka, do nóg jego bratu; szybko, jak w gorączce, opowiedziałam mu dzieje nasze, oddałam mu krzyż oblany poczciwą krwią jego na ostatniem polu bitwy, ostatni list... i położyłam ciebie małego, schorzałego, drżącego od chłodu, owinionego w łachmany, u stóp nieludzkiego człowieka!
A! zwierzby się ulitował łez moich, nędzy naszej!
Spojrzał, pomyślał, nie chciał mnie zrozumieć — odepchnął! odepchnął!... Zamiast przytulić wdowę, jak żebraczkę odsunął żonę brata, ledwie chleba kawałek, jak z łaski jej rzuciwszy. Na moje łzy gorące, rozpaczne, odpowiedział szyderstwem, zowiąc mnie awanturnicą.
— Brat mój nie był nigdy żonaty, — rzekł zimno — to są rzeczy podrobione, to są fałsze...
Przecież miał w ręku dowody, przecież znał pismo jego! Nie wiem, jak potrafiłam mu wyrwać te ostatnie skarby twoje, te papiery łzami i krwią uświęcone, by je dla twej przyszłości ocalić. Chciałam iść dalej, sił brakło; musiałam, posłuszna jego woli, zwlec się na ten barłóg, który żonie brata na łoże boleści, a! i śmierci, przeznaczył!
Ale nie! nie przeklinajmy, dziecię moje! przebaczmy!... Bóg to przez niego jego ręką mnie karał... a! sroga kara! ale wola Jego święta!
Gdybyż, gdyby wszystko się to skończyło na mnie, gdybym mogła za ciebie przecierpieć, zostawić ci lepsze nadzieje! ale to próżno! Ten człowiek nie ulituje się nad sierotą... Widziałam go, widziałam bladą chciwość jego, obawę, pomieszanie... to zbrodzień! Co się z tobą stanie? co ci zgotował? Boże! Boże! ja myśleć nie chcę! Wszak jest Bóg! wszak jest!“
Dalszy rękopis wdowy tak był niewyraźnie, tak widocznie w gorączce pisany, tyle go razy łzy zmyły, a drżąca ręka zatarła, że Wacław tylko mógł go przeczytać sercem spragnionem macierzyństwa, odgadując więcej, niż rozumiejąc wyrazy dziwnie poplątane, świadczące, w jakich mękach, w jakiej rozpaczy umierała biedna kobieta.
Przejrzawszy, pożarłszy te papiery, czas jakiś pozostał pod wrażeniem okropnej powieści; plątało mu się w głowie, biło serce oburzone, myśl gorąca biegała od zamiarów zemsty do łez przebaczenia. Nie wiedział, co począć z sobą, gdzie i jak się obrócić, musiał szukać rady u obcych. Ale jakże ich uczynić powiernikami tej zbrodni? jak ojca Cecylji, stryja, wystawić na wstyd i hańbiącą karę, któreby ścigały występnego?
Cała noc przeszła mu we łzach, na modlitwie, w namysłach; a nazajutrz potrzeba było iść do nieubłaganych obowiązków.
Zrana, po chwilce spoczynku, przerywanego jakimś przestrachem, chłodniej zebrawszy myśli, poszedł naprzód uwolnić się u Dębickich od dalszego u nich pobytu. Napróżno chcieli go utrzymać wszelkiemi sposoby, wczorajsze z nim obejście biorąc za powód niespodzianego postanowienia: Wacław oświadczył im, że inne zupełnie przyczyny zmuszają go dom ich opuścić i w inny sposób pokierować swem życiem.
Z trochą pieniędzy, smutny ruszył w świat ubogim wozem chłopka, niespełna wiedząc dokąd i poco, lecz pragnąc wzgardę i sponiewieranie matki nielitościwemu zapłacić stryjowi, surowo zapytując go o rachunek czynności.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.