Kochanek Alicyi/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Rywalki.

Szczęście przechyliło się znowu na stronę wołocha. Zwolna powetował sobie straty wczorajsze. Miał znakomity humor i nucił sobie wesoło motyw z Kur Kochinchińskich.
Przystanął na chwilę do zapalenia cygara, przy czem płomień zapałki rzucając blask na twarz jego, pozwolił pani de Nancey przyjrzeć, się i widzieć na niej wyraz zadowolenia.
— Idzie tam! — szepnęła zdradzona — kobieta — szczęśliwa miłość przekształciła go zupełnie!
Gregory nie domyślając się, że jest szpiegowanym, lekkim i swobodnym krokiem udał się ku hotelowi Bawarskiemu.
Hrabina podążyła za nim.
Sługa hotelowy palił przed bramą olbrzymią glinianą fajkę, umizgając się z niemiecką galanteryą do francuzkiej pokojówki.
Wołoch zbliżył się do nich i zapytał o numer mieszkania, gdzie prawdopodobnie był oczekiwanym.
— Pan zapewne jest tym anglikiem, który miał przyjść wczoraj wieczór? — zapytała służąca, z bezczelnym uśmiechem.
— Ten sam odpowiedział Gregory.
— No, to zaprowadzę pana.
I weszli razem do hotelu.
Pani de Nancey przyczajona o kilka kroków, była świadkiem tej rozmowy, jakkolwiek wyrazów dosłyszeć nie mogła.
Skoro tylko Gregory znikł jej z oczu, przystąpiła szybko do służącego, który w oczekiwaniu powrotu pokojowej, olbrzymie kłęby dymu z fajki swojej dobywał, i rzekła:
— Czy widziałeś tego pana, który dopiero co wszedł tutaj?
— A jakże, widziałem... — odpowiedział fagas, mierząc zuchwale pytającą. — Dlaczego się pani pyta?
— Do kogo idzie ten pan?
— Ho! ho! a cóż to panią może obchodzić? to mi ciekawość nie lada!
— Weź co ci daję i odpowiadaj!... rozkazała hrabina, wsuwając banknot w rękę sługi.
Ten nie spiesząc się bynajmniej, rozwinął z flegmą wartościowy strzępek, obejrzał cyfrę, poczem w mgnieniu oka stał się usłużnym i z całym szacunkiem dał odpowiedź młodej kobiecie.
— Do panny ★★★. Bardzo ładna francuzka. Drugie piętro, mieszkania Nr. 7, głównymi schodami na prawo.
Blanka nie potrzebowała wiedzieć więcej. Wpadła do hotelu i sunęła po schodach do góry tak szybko, że potrąciła służącą, która odprowadziwszy wołocha, schodziła właśnie na dół.
Wszedłszy na pierwsze piętro, pani de Nancey musiała odpocząć... Wzburzone serce zapierało jej oddech. Gniew oślepiał biedną. Nerwowe drżenie wstrząsało całem jej ciałem.
Wsparła się na poręczy, chcąc przyjść do siebie. Drżące jej wargi szemrały machinalnie:
— Nędznik!... nędznik!...
Wiarołomstwo kochanka, doprowadziło ją do ostateczności.
Zapomniała całkiem, że jeżeli ktokolwiek powinien być pobłażliwym dla zdrady, to ona. Ona, która oszukiwała Małgorzatę z Pawłem de Nancey! Ona, która oszukiwała Pawła de Nancey z Gregorym!...
Lecz to tak bywa! Zawsze, wszędzie i ze wszystkiem.
Niechaj kto spróbuje wyrwać z rąk pick-pockieta portmonetkę, którą ten co tylko wyłowił komuś z kieszeni, nazwie go złodziejem i uczyni to w najlepszej wierze. Wieczna historya o słomie i belce!
Podczas gdy Blanka usiłowała nadaremnie nerwy swoje uspokoić i zwalczyć w sobie oburzenie, ciekawa i nieprzewidziana scena odbywała się na drugiem piętrze, w pokoju panny Maximum.
— Prawdziwie mój panie — rzekła z uśmiechem ładna francuzka, podczas gdy Gregory całował jej rękę bez szacunku — prawdziwie nie wiem, dla czego dziś pana przyjmuję. Bo przez cały dzień myślałam, że tego nie uczynię.
— Przyjmujesz mnie pani — odrzekł wołoch — gdyż inaczej kara za mimowolne przestępstwo, byłaby niesprawiedliwą. Wiadomo pani dobrze, że jeżeli popełnia się podobną zbrodnię, jakiej ja wczoraj, pomimo żalu stałem się winnym, jest się raczej godnym pożałowania, a nie nagany... Któżby, mogąc zrobić inaczej, chciał dobrowolnie opóźniać dzień spodziewanego szczęścia.
— A zatem słysząc pana, domyślam się, że miałeś ważne powody na przeszkodzie?...
— Silniejsze niż moja wola... ah! tak!... robiłem wszystko co mogłem aby się zwolnić... Nie udało mi się... Żałuj mnie pani...
— Bardzo być może, że pan kłamiesz... bo mężczyźni kłamią zazwyczaj... ale chcę w to uwierzyć, a serce mam tak dobre mój panie, że pomimo woli przebaczam ci...
Tak wspaniałomyślne darowanie winy wymagało wdzięczności. To też Gregory okazał ją przyłożeniem ust do czoła panny Maximum...
Zaledwie rozpoczęło się miłosne gruchanie, gdy w tem drzwi otworzono z hałasem, i...
I Szmaragdowa czarodziejka ukazała się na progu z namarszczoną brwią, błyszczącem okiem i zaczerwienioną od gniewu twarzą.
Panna Maximum wydawszy harmonijny krzyk, schroniła się zalotnie w ramiona Gregorego.

-Nowo przybyła szarpała w złości małemi rączkami koronkową chusteczkę, mówiąc z ironicznym uśmiechem, Mefisto w małym Fauście mógłby jej pozazdrościć:
— Ah! Brawo! byłam tego pewną! Świetnie zagrane, panie Angliku! Winszuję ci moja droga!
— Pani... — zaczął wołoch.
Szmaragdowa czarodziejka nie pozwoliła mu kończyć.
— Kto tu mówi do pana? — krzyknęła tupiąc nogą. — Milcz wasan!... Nie znam cię!
Panna Maximum uznała za stosowne odezwać się, co też i uczyniła w tych, słowach:
— A mnie, czy także milczeć każesz, moja droga? Pozwalam sobie zapytać się, czemu zawdzięczam odwiedziny twoje o takiej godzinie?... Po co do mnie przychodzisz?
— Po tego pana! — odparła Szmaragdowa czarodziejka, kładąc na ramieniu Gregorego rękę z gwałtownością uderzenia pięści. — Nie dla tego abym dbała o niego, Boże uchowaj!... Ah! drwię sobie z takiego franta o karczochowem sercu!... Ale nie pozwolę aby mnie okpiwano!... Skradłaś mi to!... oddaj mi to!... Nie, już nawet nie chcę, nie! nie! i nie! Ale i ty mieć tego nie będziesz!... oh! nie!
— Śpiewaj sobie zdrowo, moja kochana — odrzekła panna Maximum z zimną krwią. — Zdaje mi się, że jesteś szalona!... Powiadasz, że przychodzisz po tego pana?... Czy masz do tego prawo?
— Mam...
— I odkądże to?
— Od wczoraj... od godziny dziewiątej wieczór...
— Ah! włóczęga! — krzyknęła aktorka zwracając się ze swej strony do Gregorego. Więc to ta była tak ważna przyczyna! dlatego należało go żałować! Nie! tego już za wiele!
Założywszy dramatycznie ręce na piersiach, mówiła dalej ożywiając się:
— Temu panu potrzeba brunetki i rudej! To sułtan! to basza! Gdzież jego seraj? gdzie odaliski? Więc to my? Dziękuję ci milordzie i bądź zdrów! Nie potrzebuję cię już i zwracam tej pani która ma niezaprzeczone prawa!... a ty moja droga, możesz zabrać sobie ten przedmiot!... ślicznieś się ubrała!
Szmaragdowa czarodziejka wyprostowała się pod taką pogardą.
— Co to znaczy? — odpowiedziała. — Czy ty myślisz że przyszłam cię prosić o pozwolenie zabrania tego co moje?...
— Twoje? Nie tak bardzo! — rzekła panna Maximum tracąc cierpliwość pod wpływem roszczeń swojej rywalki. Tak twoje, jak moje! Ten pan był wczoraj u ciebie! Jeżeli dziś tam nie wrócił, widocznie powab nie miał siły przyciągającej! Pierwsze doświadczenie mu wystarczyło. Jeżeli możesz, skaż go na recydywę, proszę cię. Ej, nie tak to łatwo! Ten pan jest u mnie... niechże już zostanie..
— Zabieram go...
— Zobaczymy! Spróbuj!
— Powtarzam ci, że tak chcę!
— A ja ci powtarzam, że zostanie u mnie!
— Wczoraj przysięgał, że mnie kocha...
— Mnie to przysięgał przed pięciu minutami...
— Strzeż się pani!
— A to czego, moja pani?
— Gdy gniew dochodzi mi do mózgu, staję się złą!
— Ah! moja pani, nie potrzeba na to gniewu!
Zwolna, małymi krokami, przy zamianie tych dosadnych i gorączkowych wyrazów, młode kobiety zbliżyły się do siebie.
Teraz stanęły sobie oko w oko z groźną miną.
Pamiętnym jest pojedynek, który narobił wiele hałasu w ubiegłym wieku, na dworze Ludwika XV.
Panie de Nesles i de Polignac, obie zakochane w księciu de Richelieu, biły się o niego na pistolety, w zupełnie podobnych okolicznościach, w jakich widzimy dwie paryżanki opisane przez nas.
Kto wie, czy panna Maximum i Szmaragdowa czarodziejka nie miały zamiaru pójść za tym przykładem, z tą atoli różnicą żeby w miejsce palnej broni, użyć różowych paznogci i pojedynek zastąpić zapasami mniej arystokratycznymi, ale też i mniej niebezpiecznymi...
Gregory, na cześć którego dwie pary ładnych ócz były w niebezpieczeństwie, grał w tem wszystkiem najgłupszą pod słońcem rolę. Czuł to dobrze i wiele byłby dał za to, by o sto mil mógł się znajdować... Ale w jaki sposób?
— Słuchaj pani — rzekła piorunująco panna Maximum; wznosząc zaciśniętą pięść do wysokości zgrabnego noska swojej rywalki. — Jeszcze czas, zapewniam panią! Cierpliwość zaczyna mnie opuszczać! Proszę wyjść!...
— Nie, sama nie wyjdę, lecz z moim kochankiem, moja pani!
— Mój kochanek pozostanie u mnie, moja pani!
Słowa te były iskrą elektryczną, która zapala ogień w baryłkach prochu ukrytych pod skałą, lub w podmorskich torpedach.
Dwie ręce, jedna w rękawiczce, a druga goła, podniosły się jednocześnie. Nie miały jednak czasu opaść.
Drzwi otworzyły się znowu, a zawoalowana kobieta stanęła w ich framudze.
Była to hrabina de Nancey.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.