Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Skutki chodzenia za ładną dziewczyną wieczorem |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga druga Cały tekst |
Indeks stron |
Grintoire na traf udał się za cyganką. Widział jak z kozą poszła przez ulicę Coutelierie.
— Dla czegóż iść nie mam? — mówił do siebie.
Grintoire, filozof praktyczny, uważał, że nic bardziej nie sprzyja dumaniu, jak iść za piękną kobietą, nie wiedząc, gdzie ona idzie. Jest w tem wyrzeczeniu się swej woli, w tej fantazyi poddającej się chimerze drugiego, jakaś mieszanina niezawisłości i ślepego posłuszeństwa, trzymająca środek pomiędzy niewolą i samodzielnością, która podobała się Piotrowi Grintoire, lubiącemu dwie ostateczności, niszczące jedna drugą, to zawieszenie woli ludzkiej. Mimowolnie, idąc, porównywał się do trumny Mahometa, przyciąganej przez dwa magnesy z góry do dołu i z dołu do góry i wiszącej pomiędzy zenitem i nadirem.
Gdyby Grintoire żył za naszych czasów, ciekawa rzecz, jakiby obrał środek między klasycznością a romantyzmem; lecz nie mógł żyć trzysta lat wprzódy i to wielka szkoda.
Zresztą iść za ładną dziewczyną wieczorem — doskonały środek, gdy kto spać gdzie nie ma.
Szedł za dziewczyną i myślał; ona biegła i pędziła kozę przed sobą. W tej chwili zamykano szynki, jedyne sklepy dnia tego.
— Musi gdzieś mieszkać, — pomyślał sobie poeta — cyganie dobre mają serca. Kto to wie?
I ta myśl miała niejaki powab dla niego.
Gdy przechodził około domów, które zamykano, kiedy niekiedy wpadła mu w uszy jakaś część rozmowy; naprzykład dwóch starców mówiło:
— Panie Tybolcie Fernicle, czy wiesz, że zimno?
(Grintoire wiedział o tem od początku zimy).
— Tak, panie Bonifacy Disome! czy taką zimę będziemy mieli, jak przed trzema laty, kiedy sążeń drzewa kosztował 8 soldów?
— Albo jak w roku 1407, kiedy mróz trwał od św. Marcina aż do Wielkiego piątku, tak, że pióra zamarzały komornikom i musieli czynność zawieszać.
Dalej w oknach rozmawiały sąsiadki, którym wiatr świece pogasił.
— Czy mąż opowiadał ci przygodę panny la Boudrague?
— Nie, cóż to za jedna?
— Koń pana Idziego Godin, notaryusza w Chatelet, który się zląkł Flamandczyków i ich procesyi, wywrócił Filipa Avrillot.
— Doprawdy?
— A to pięknie.
— Koń mieszczański, ach! zgroza! gdyby to koń kawaleryjski, to co innego.
Okna zamknięto — przecież Grintoire nie mógł powiązać swych myśli.
Szczęściem znalazł ich wątek, dzięki cygance i kozie, które ustawicznie szły przed nim; obiedwie miłe stworzenia, mające kształtne nóżki, zwinność i zgrabność.
Ulice poczęły być coraz ciemniejsze i coraz puściejsze. Na gaszenie ognia przedzwoniono oddawna i tylko kiedy-niekiedy słyszeć się dawały kroki przechodzących; gdzie-niegdzie widać jakie światełko. Grintoire wszedł za cyganką w labirynt uliczek i zaułków, których nazwać niepodobna. — Otóż rozumna ulica — mówił Grintoire, idąc na traf po nieznanych sobie miejscach, po których jednak cyganka postępowała krokiem pewnym, a nawet coraz szybszym; on zaś nie wiedział, gdzie się znajduje. Na zakręcie jednej z uliczek ujrzał wysokiego mężczyznę w czarnym stroju i przy świetle jednego z domów mógł zauważyć jego rysy.
Oddawna cyganka widziała go za sobą; kilkakroć nawet niespokojnie zwróciła się ku niemu i, rzuciwszy okiem, szła dalej.
Grintoire, gdy nań patrzyła, widział na jej twarzy uśmiech wzgardliwy. Opuścił więc głowę, zaczął liczyć kamienie w bruku i iść cokolwiek zdala. Gdy stracił ją z oczu, usłyszał krzyk przeraźliwy.
Pośpieszył.
Ulica była ciemna. Przecież przy świetle lampy, która gorzała w latarni przed wizerunkiem Najświętszej Panny, umieszczonym na jednym z domów, poznał rysy cyganki, wydzierającej się z rąk dwóm mężczyznom, którzy, dla stłumienia głosu, chcieli zatkać jej usta. Biedna koza, przestraszona, żałośnie beczała.
— Panowie, do mnie! — krzyknął Grintoire i śmiało naprzód postąpił. Jeden z mężczyzn, trzymających dziewczynę, zwrócił się ku niemu. Była to obrzydła postać Quasimoda.
Grintoire nie cofnął się, ale i nie postąpił kroku.
Quasimodo przystąpił doń, porwał, rzucił o ziemię i skrył się w cieniu, unosząc cygankę, owiniętą o jego ramię, jak szarfa jedwabna. Jego towarzysz szedł za nim, i biedna koza tuż zaraz, becząc żałośnie.
— Rozbójnicy! rozbójnicy — krzyczała cyganka.
— Stój, nędzniku! i puszczaj tę dziewczynę! — nagle ozwał się głos piorunujący jeźdźca, który wysunął się z sąsiedniego zaułka.
Był to kapitan łuczników królewskich, uzbrojony od stóp do głowy z pałaszem w ręku.
Wyrwał cygankę z rąk Quasimoda osłupiałego i wsadził ją na swoje siodło. Kiedy garbus przyszedł do siebie i rzucił się na oficera, aby swoją zdobycz odebrać, piętnastu albo szesnastu łuczników stanęło w obronie kapitana. W nocy był pozbawiony najstraszniejszej broni — swojej brzydoty.
Jego towarzysz znikł w czasie walki.
Cyganka wyprostowała się na siodle oficera, objęła rękami szyję młodego człowieka i patrzyła nań wdzięcznie, jakby dziękując za daną jej pomoc. Następnie, przerywając milczenie, odezwała się głosem łagodnym:
— Jak się nazywasz, panie oficerze?
— Kapitan Febus de Châteaupers, moja piękna.
— Dziękuję.
Kiedy kapitan muskał swego wąsa, ona ześlizgnęła się z siodła i, jak lekka sarna, uciekła.
Błyskawica prędzej nie znika.
— Do pioruna! — rzekł kapitan, trzymając Quasimoda. Wolałbym tę dziewczynę.
— Co mówisz, kapitanie? — rzekł łucznik — czeczotka uciekła, a nietoperz pozostał.