Kirgiz (Zieliński, 1847)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Zieliński
Tytuł Kirgiz
Podtytuł powieść
Wydawca Księgarnia zagraniczna
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Indeks stron


S



II.


Słońce spuszczało się do zachodu,
Jeździec, nie dosięgł celu podróży; —
Czuł głód i trudy. — On, śmiał się z głodu;
Do trudów życia, przywykł za młodu;
Lecz, dostrzegł znaki niechybnej burzy. —
Wbiegł więc na kurhan, co niedaleko
Krył kości, całą przodków puściznę; —
I przez dłoń zgiętą po nad powieką,
Na otworzystą spojrzał płaszczyznę. —
Patrzał... lecz próżno — oku sokoła


To, czego szukał, wypatrzeć trudno,
Nikt tu nie mieszkał.... tylko do koła
Wzrok padał, w przestrzeń głuchą, odludną. —
Zskoczył — do ziemi przyłożył ucho....
Słuchał.... czyli się co nie poruszy....
Czy szmer nie dójdzie?... Nie!.. zewsząd głucho
W stepie, ni jednej żyjącej duszy!....
Wietrzył.... bo się w lot przejąć spodziewał,
Choć pyłek dymu ognisk koczowych....
Nic!.... tylko zapach kwiatów stepowych,
Mgłą balsamiczną w krąg go owiewał. —


C




Cóż to?... czyż on się zląkł kiedy grozy?...
Wszak jeszcze małym będąc chłopięciem,
Nieraz wędrowne rzucał obozy,
Za obłąkanem gonić źrebięciem;
Lub zbierać w tabun, rozpierzchłe trzody;
W tenczas się uczył przenosić głody;
W tenczas, za płochą ścigając sarną,
Gdy spotkał chmurę gromową, czarną,
W tenczas.... z odkrytą piersią i głową,
Oślep się rzucał w burzę stepową.
A teraz — kiedy w pustynie wrócił,
I ledwie życia zaczął kosztować,
Miałżeby podle tych ścian żałować,
Które, z radością taką porzucił?...
Nie!.... na kurhanie stojąc zaklękłym,
Poglądał w chmury okiem niezlękłym;
I na swym koniu czekał spokojny,
Jak gdyby tylko hasła do wojny.


W



W ciemne obłoki kryło się słońce,
Ostatni promień złocił ich końce,
W chmur się szczeliny zakradał, wciskał;
Ich szczerby ognił; w otworach błyskał;
I nim się w składy ćmy gęstej schował,
W jaskrawe pręgi zachód malował. —
Lecz, coraz czarniej piętrząc się chmury,
Tak odgrodziły, od cieniów kraju
Dziedzinę światła — jak wielkie mury,
Co strzegą dawnych granic Kitaju.
Ta chwała, — była straszną i piękną....
Trawy nie szemrzą, muszki nie brzękną...
Powietrze duszne, ciężkie i parne....
Ziemia przelękła.... pół niebios czarne....
I tylko w dali, jak echo w górach
Grom się rozlegał głucho po chmurach. —
W pewnych odstępach — silnym podmuchem
Wicher, rwał liście, kwiaty, motyle.

I kręcąc niemi, wiązał na chwilę
Niebo i ziemię, barwnym łańcuchem,
I znowu cicho — w powietrzu sucho....
Na ziemi duszno... na niebie głucho...
Lecz wiatr, który się wzmagał i scichał,
Coraz sił większych zdał się nabierać;
Z chmur ściany, zaczął płaty oddzierać,
I te, z niezwykłym pędem popychał
Goniąc, przez całe niebios przestworze. —
To niby okręt pchnięty na morze
Leci, a wiatru pełne ma żagle;
To ptak — w olbrzymie opatrzon skrzydła;
To jakieś dziwne pędzą straszydła;
I to tak szybko i to tak nagle,
Że ledwo jeździec ruszył powieką,
Już w toń ciemności nikły daleko. —




C




Czasem, w chmur przerwy, gwiazdeczka strzeli,
Jak gdyby dobrzy z niebios Anieli,
Widząc kipiącą nad jeźdźca głową
Piorunną burzę, w łonie zawiei,
Chcieli mu spuścić, pociechy słowo,
Chcieli mu posłać, uśmiech nadziei. —
Ale niestety!... ów promień błogi,
Co niósł anielskiej datek litości
Do jeźdźca duszy, — mimo szybkości...
Obłok lecący, przeciął w pół drogi. —




P




Pędzą chmury za chmurami
Coraz większym, gęstszym tłumem;
Aż ostatnia, z świstem, szumem,
Przeświecana błyskaniami
Dudni, huczy, grzmi. —
Deszcz kroplami padł wielkiemi...
A kwiat stepu spragnion wody,
Chwyta usty zawiędłemi,
Te powietrznych pól jagody
Rozpłynione w łzy.
Głucho... nagle strasznym blaskiem
Cała chmura w zygzag pękła,
Step rozwidniał — ziemia jękła
Gdy w jej łono huknął z trzaskiem
Piorunowy strzał.
I z czarnego zaraz stropu,
Deszcz ulewny rzeką lunął;

Jakby w nowy dzień potopu,
Cały obłok się osunął,
I step zalać chciał.
Niebo przez pół się otwiera,
I zamyka, na klucz gromów;
Step, wodami wyżej wzbiera;
Powódź znosi świat atomów,
Robaczków i ziół.
Odtąd błyski bezustanne. —
Jakby niebo było szklanne,
Jakby z niebios Boża Chwała,
W strumień jasny się rozlała
Na zamierzchły dół.
Odtąd — huk już nieprzerwany. —
Jakby z posad swych zachwiany,
Świat się z dawnych zrębów ruszył,
I zapadał, walił, kruszył.
W nieskończoną toń.
A na stepie, w jasną chwilę,
Jeden tylko punkt ciemnieje. —
Duch?... wszak stoi na mogile....

Głaz?.... wszak burza nim nie chwieje...
To jeździec i koń. —






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Zieliński.