Przejdź do zawartości

Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga dziewiąta/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Ciąg dalszy poprzedniego rozdziału
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Ciąg dalszy poprzedniego rozdziału.

Nocy tej Esmeralda zasnęła w swej izdebce pełna zapomnienia, nadziei i słodkich myśli. Spała już od pewnego czasu, śród rojeń jak zawsze o swoim Phoebusie, o dniach dziecinnych swych swobód, gdy naraz zdało się, jakoby posłyszała szmer pewien w pobliżu. Sny zwykle miewała lekkie i lekko niespokojne, sny ptaszęcia; budziło ją lada co. Otworzyła powieki. Noc była straszliwie ciemną. Pomimo to ujrzała w okienku twarz jakąś, wpatrującą się we wnętrze celki; lampka oświecała zjawisko. W chwili, gdy Esmeralda podnosiła głowę widmo dmuchnęło na kaganiec. Tem nie mniej dziewczę miało czas spostrzedz widziadło; powieki jej zamknęły się z przerażenia.
— On, — jęknęła głosem gasnącym, — mnich przeklęty!
Wszystkie jej przeszłe nieszczęścia wróciły jak na skrzydłach błyskawicy. Upadła na łoże zlodowaciała.
Chwilkę później, czuła wzdłuż ciała dotknięcie, które ją wzburzyło do tego stopnia, że się jak wściekła zerwała z posłania.
Napastnik podpełzł był ku niej. Obu rękami ją objął.
Chciała krzyczeć, a nie mogła.
— Precz, potworo! precz morderco! — powiedziała głosem ochrypłym, drżącym ze strachu i dławiącego oburzenia.
— Litości! litości! — szeptał nikczemnik, wyciskając spalonemi usty pocałunek na jej ramieniu.
Ona obu rękoma porwała łysą jego głowę za resztki włosów i odsunąć się usiłowała od uścisków, jak od ukąszeń gadziny.
— Litości! — powtarzał szaleniec. — Gdybyś wiedziała, czem jest ma miłość ku tobie! Ogień, ołów roztopiony, tysiące noży w sercu!
I ręce wyprężył z siłą nadludzką. Ona, od zmysłów odchodząc:
— Puść mię! — wrzasnęła — lub napluję ci w oczy!
Puścił.
— Tak jest, plwaj na mnie! bij mnie! nie żałuj, rób, co ci się spodoba! Lecz litości! kochaj mię!
Wtedy uderzyła nań ze ślepem uniesieniem dziecka. Natężała piękne swe ręce, by móc twarz mu dotkliwiej kaleczyć.
— Precz, precz stąd, szatanie!
— Kochaj mię! przez litość kochaj mię! — wołał niegodziwiec, zataczając się po raz wtóry ku niej, i pocałowaniami odpowiadając na ciosy.
Nagle, nieszczęśliwa uczuła się jakby słabszą od napastnika.
— Skończmy raz! — rzekł zgrzytając zębami.
Była złamaną, obaloną, w jego objęciach, prawie na jego łasce. Poczuła dłoń warjata, rozpaloną jak sromotne żelazo kata, a błąkająca się już po kostniejącem jej ciele. Uczyniła ostatni wysiłek i krzyczeć poczęła:
— Ratunku! upiór! szatan wściekły!
Nikt nie nadchodził. Dżali się tylko zbudziła i jęczała jak płaczące niemowlę.
— Milczże! — rzekł zdyszany nikczemnik.
Przytomność ją opuszczała, lecz instynktowne oburzenie dzielny jeszcze stawiało opór. Wiła się, wyrywała, darła palcami posadzkę. Nagle czołgając się tak natrafiła ręką na coś chłodnego i metalicznego. Była to gwizdawka Quasimoda. Chwyciła ją z konwulsyjną nadzieją, i podniósłszy do ust zadęła resztkami sił i woli. Gwizdawka wydała głos ostry, cienki, przeszywający.
— Co to jest? — spytał warjat.
I w tejże prawie chwili uczuł, jak dłoń jakaś kamienna za kark go porwała; w izdebce było ciemno. Nie mógł zrazu rozpoznać dokładnie, w czyim się w ten sposób znalazł ręku; ale posłyszał szczękające ze złości zęby, a brzasku rozcieńczonego w mroku znalazło się akurat na tyle, by spostrzegł pobłyskującą nad sobą klingę.
Nędznikowi się zdało, że zobaczył postać Quasimoda. Przypuszczać nawet inaczej nie mógł. Przypomniał sobie, że wchodząc potrącił jakbv o kupę szmat ciężkich, zalegającą próg w poprzeg. Ponieważ jednak nowy napastnik, czy też obrońca, nie wyrzekł ani słowa, sam nie wiedział, co myśleć. A i czasu nie było. Rzucił się na rękę trzymającą nóż, krzycząc: Quasimodo! Zapomniał biedaczysko w niebezpieczeństwie, że Quasimodo był głuchy.
W jedno mgnienie oka gwałciciel zmięty i stargany, leżał na ziemi; kolano jak ołów ciężkie pierś mu przygniatało. Po kościstej wydatności tego kolana zwyciężony poznał Quasimoda; lecz co robić? jak ze swej strony dać mu się poznać? noc uczyniła głuchego ślepym.
Ginął. Młode dziewczę, bez litości, jak rozjuszona tygrysica, ani myślało spieszyć mu z ratunkiem. Nóż raz i drugi błysnął w powietrzu, jakby ręka co go trzymała, skuteczniejszego i zamaszystszego próbowała ciosu. Raptem przeciwnik się zawahał.
Ani kropli krwi na niej! — mruknął ponuro.
Nieszczęsny poczuł wtedy, że go żelazne palce chwyciły za nogi i jednym zamachem na zewnątrz izdebki wywlekły; tam miał umrzeć.
Na jego szczęście księżyc wszedł był od kilku minut.
Gdy się znaleźli za progiem celki, blady promień padł na twarz posiniałej poczwary. Quasimodo pochylił się ku niej. Drgnął jak ukropem zlany, puścił ofiarę i cofnął się.
Cyganka, która postąpiła była ku drzwiom izdebki, z zadziwieniem ujrzała zmieniające się nagle role. Złoczyńca teraz z kolei groził, Quasimodo błagał.
Scena była gwałtowna, ale krótka. Obarczony niememi wyrzutami gniewu i złości, głuchy otrzymał wraz rozkazujący znak do odejścia. W skinieniu była absolutna pewność siebie.
Garbusek zwiesił głowę, poczem podszedł pod próg cyganki i ukląkł.
— Panie, powiedział głosem poważnym i stanowczym, — zrobisz sobie później co zechcesz, ale zabij mnie pierwej.
I mówiąc to, podawał nóż przeciwnikowi. Ten, na nic nie pomny, rzucił się ku żelazu. Ale go zwinnością uprzedziła dziewczyna; wyrwała nóż z ręki Quasimoda, i wybuchając śmiechem szalonym:
Zbliż się! — zawołała do swego prześladowcy.
Trzymała klingę podniesioną. Zczerniały napastnik postawił się niepewnie. Byłaby go niechybnie przebiła.
— Nie śmiesz? czy nie śmiesz już teraz zbliżyć się, łotrze? — Poczem z wyrazem okrutnego naigrawania się i pewna, że tysiącem rozpalonych sztyletów przeszyje serce swego kata, dodała:
— Myślisz, że nie wiem, że Phoebus mój żyje!?
Mnich obalił Quasimoda jednem uderzeniem kolana, i trzęsąc się cały ze wściekłości, zasunął się pod sklepienie schodów.
Gdy odszedł, Quasimodo podjął gwizdawkę, która cygankę wybawiła.
— Już zardzewiała, — rzekł, oddając ją dziewczynie i sam się natychmiast oddalił.
Młode dziewczę, wzburzone i przybite gwałtownością tego zajścia upadło bez ducha na pościel, i wybuchnęło płaczem. Czarne chmury wróciły na jej widnokrąg chwilowo rozjaśniony.
Ze swojej strony Klaudjusz także wrócił do własnej celi, omackiem.
Stało się; niema wątpliwości: Dom Klaudjusz zazdrościł garbatemu dzwonnikowi.
I powtórzył w głębokiej zadumie fatalne swe słowo:
— Nie, nikt jej nie posiądzie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.