Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kamienna za kark go porwała; w izdebce było ciemno. Nie mógł zrazu rozpoznać dokładnie, w czyim się w ten sposób znalazł ręku; ale posłyszał szczękające ze złości zęby, a brzasku rozcieńczonego w mroku znalazło się akurat na tyle, by spostrzegł pobłyskującą nad sobą klingę.
Nędznikowi się zdało, że zobaczył postać Quasimoda. Przypuszczać nawet inaczej nie mógł. Przypomniał sobie, że wchodząc potrącił jakbv o kupę szmat ciężkich, zalegającą próg w poprzeg. Ponieważ jednak nowy napastnik, czy też obrońca, nie wyrzekł ani słowa, sam nie wiedział, co myśleć. A i czasu nie było. Rzucił się na rękę trzymającą nóż, krzycząc: Quasimodo! Zapomniał biedaczysko w niebezpieczeństwie, że Quasimodo był głuchy.
W jedno mgnienie oka gwałciciel zmięty i stargany, leżał na ziemi; kolano jak ołów ciężkie pierś mu przygniatało. Po kościstej wydatności tego kolana zwyciężony poznał Quasimoda; lecz co robić? jak ze swej strony dać mu się poznać? noc uczyniła głuchego ślepym.
Ginął. Młode dziewczę, bez litości, jak rozjuszona tygrysica, ani myślało spieszyć mu z ratunkiem. Nóż raz i drugi błysnął w powietrzu, jakby ręka co go trzymała, skuteczniejszego i zamaszystszego próbowała ciosu. Raptem przeciwnik się zawahał.